niedziela, 28 listopada 2010

Raunchy - Death Pop Romance (2006)

http://img12.imageshack.us/img12/8484/1chwv5q3jomeqcdme4kn.jpg

Raunchy - Death Pop Romance
Raunchy na myspace

Data wydania: 2006
Gatunek: industrial metal/alternative metal/nu-metal/metalcore
Kraj: Dania

Tracklista:
01. This Legend Forever
02. Abandon Your Hope
03. Phantoms
04. The Curse Of Bravery
05. Remembrance
06. Live The Myth
07. City Of Hurt
08. Persistence
09. The Velvet Remains
10. Farewell To Devotion

"Death Pop Romance" to przełomowy album w dyskografii Raunchy - powód jest bardzo prosty, zmiana wokalisty prowadzącego. Lars opuścił kapelę w 2004 roku, ale jeszcze śpiewał na wydanym w tym samym roku "Confussion Bay". Dość szybko kapela znalazła zastępcę Larsa, został nim Kasper Thomsen. Kolejnym przełomem było podpisanie przez kapelę kontraktu z wytwórnią LifeForce Records w 2005 roku. To duży krok dla tej kapeli, chociaż "Confusion Bay" zostało wydane przez jeszcze większą wytwórnię jaką jest Nuclear Blast.

sobota, 27 listopada 2010

Raunchy - Velvet Noise (2001)

http://img204.imageshack.us/img204/3139/38434666.jpg

Raunchy - Velvet Noise
Raunchy na myspace

Rok wydania: 2001
Gatunek: industrial metal/alternative metal/nu-metal/metalcore
Kraj: Dania

Tracklista:
01. Twelve Feet Tall - 4:48
02. Bleeding - 4:36
03. Drive - 2:13
04. Tonight - 3:17
05. Leech - 6:37
06. My Game - 3:36
07. Crack of Dawn - 6:47
08. Out of Sight - 3:54
09. This Is Not an Exit - 7:54
10. Never Be - 6:28

Debiutancki materiał Duńczyków - od razu powiem, że jeśli się zna kolejne wydawnictwa to można mieć lekkie problemy z przebrnięciem przez "Velvet Noise". Ja właśnie mam taką sytuację, że znałem najpierw wszystkie albumy Raunchy od drugiego w górę, a dopiero ostatnio złapałem się za debiut - w wersji podstawowej. Na tym albumie, podobnie jak na "Confussion Bay" mamy na wokalu Larsa Vognstrupa. Pozostała część zespołu brała udział w nagrywaniu kolejnych albumów włącznie z "A Discord Electric".

czwartek, 25 listopada 2010

Relacja - Mayhem, Noctiferia, Mastiphal + supporty (Progresja, Warszawa) - 26.05.2010


Mayhem, Noctiferia, Mastiphal + supporty (Progresja, Warszawa) - 26.05.2010
Skład koncertu:
I Divine - black metal
Guru Of Darkness - black metal
Mastiphal - black metal
Noctiferia - industrial death/groove metal
Mayhem - black metal

Caliban - Say Hello To Tragedy (2009)



Caliban - Say Hello To Tragedy

Caliban na myspace

Rok wydania: 2009
Gatunek: Metalcore
Kraj: Niemcy

Tracklista:
01. 24 Years 03:47
02. Love Song 03:27
03. Caliban's Revenge 03:59
04. End This Sickness 04:16
05. Walk Like The Dead 04:15
06. No One Is Safe 03:41
07. Liar 04:39
08. The Denegation Of Humanity 04:05
09. Unleash Your Voice 03:35
10. All I Gave 05:24
11. In The Name Of Progression 04:46
12. Coma 03:47

Skład:
Andreas Dorner – wokal
Denis Schmidt – gitara, czysty wokal
Marc Goertz – gitara
Marco Schaller – gitara basowa
Patrick Grun – perkusja

Zespół Caliban to dziwny twór, podkreślam to na każdym kroku i pewnie dalej będę to podkreślał. Niby grają metalcore, niby dają nieźle czadu, ale jak przychodzi do refrenów to nagle wszystko się sypie. Tak przynajmniej było do tej pory, nowy album miał być nową jakością (przynajmniej ja tak sobie obiecywałem), miał sprawić, że może wreszcie dostrzegę magię tego bandu i zrozumiem jego fenomen.

Album ukazał się 24 sierpnia 2009 dzięki Century Media Records. Przyznam, że była to data, której wyczekiwałem z niecierpliwością. I to nie dlatego, że jestem fanem Caliban, czy metalcore'a z melodyjnymi refrenami. Byłem ciekaw czy ten zespół jeszcze podniesie się po porażce jaką był "Awakening" - można powiedzieć, że to średniak, ale można powiedzieć też, że to najzwyczajniej w świecie nudny materiał. Z początku zespół pokazał zwiastun nowego albumu o dość wymownym tytule - zwiastunem był klip do utworu "24 Years". Jak się okazuje jest to kawałek, który może rozbudzać nadzieję. Muzyka naprawdę niezła, melodyjny wokal nie tak tragiczny jak wcześniej, a Andy dalej drze mordę jak trzeba. Dalsza część albumu też jest zdecydowanie lepsza niż ostatnie dokonania tego zespołu razem zebrane i specjalnie wyselekcjonowane. Czyżby w końcu Caliban po sześciu albumów wreszcie zdołał nagrać LP, który będzie można określić jako dobry? Obawiam się, że tak. Może nie jest materiał na miarę rewelacji, czy rewolucji w metalcore'owej muzyce, ale na pewno to ogromny krok naprzód jaki uczynili panowie z Niemiec. Wystarczy sprawdzić takie kawałki jak "Love Song", w którym melodyjnego wokalu nie ma wcale, czy "No One Is Safe", w którym Denis znowu milczy jak grób i skupia się wyłącznie na obsługiwaniu gitary. Wychodzi to oczywiście utworom tylko na dobre. Całkiem niezły jest też kawałek "In The Name Of Progression", w którym znowu Andy zabrał Denisowi mikrofon. Poza tym muzycznie jest to bardzo zgrabny utwór - to mieszanie i miksowanie wyszło nawet ciekawie. Zakończenie w formie kawałka "Coma" też udane. Może do zespołu zaczęła wreszcie docierać krytyka, albo sami z siebie postanowili zacząć grać nieco inaczej. Może wreszcie będzie można pisać, że Caliban to dobry zespół? Mam nadzieję. Prawdę mówiąc to nawet te wokale Denisa, która pojawiają się już tylko w prawie co drugim kawałku nawet wydają się być znośne. Np. taki "Caliban's Revenge" brzmi wręcz świetnie - zwłaszcza refren. Zresztą bardzo podoba mi się też kawałek "All I Gave", w którym właśnie główny impact idzie na partie, w których Denis trzyma mikrofon.

Tak, może ciężko w to uwierzyć, ale panowie z Caliban w końcu się przemogli i nagrali dobry album. "Say Hello To The Tragedy" mimo swojego wydawało by się proroczego tytułu powinien się nazywać "Say Goodbye To The Tragedy" i chyba tak się go powinno interpretować. Co by nie mówić panowie poszli po rozum do głowy i nagrali materiał, który może nie zamiótł, ale na pewno zainteresował. Na pewno też odskoczył poprzednim wydawnictwom. W każdym razie uprzedzonym do muzyki Caliban polecam zapoznać się z najnowszym wydawnictwem, a wielbicieli tej formacji chyba nie muszę przekonywać co do zawartości "Say Hello To The Tragedy".



Ocena: 7/10

Caliban - badanie fenomenu popularności

Caliban - badanie fenomenu popularności

Rok powstania: 1997
Gatunek: metalcore
Kraj: Niemcy

Skład zespołu:
Andreas Dorner - wokal
Marc Gortz - gitara
Denis Schmidt - gitara
Marco Schaller - gitara basowa
Patrick Grun - perkusja

Dyskografia:
1998 - Caliban (EP)
1999 - A Small Boy And A Grey Heaven
2001 - Vent
2003 - Shadow Hearts
2004 - The Opposite From Within
2006 - The Undying Darkness
2007 - The Awakening
2009 - Say Hello To Tragedy (recenzja)
2012 - I Am Nemesis (recenzja)
2014 - Ghost Empire
2016 - Gravity

Relacja - Iron Maiden (Warszawa, Stadion Gwardii) - 07.08.2008

Iron Maiden (Warszawa, Stadion Gwardii) - 07.08.2008

Zaraz po godzinie 17 wpadliśmy na stadion Gwardii i zajęliśmy teren jak najbliżej barierki. Szkoda tylko, że przy samej scenie był wyodrębniony teren, który przysługiwał 2000 osób, które jako pierwsze weszły na stadion. Czekaliśmy prawie godzinę na pierwszy support i w końcu wyszła Lauren Harris. Basista grał jak na gitarze elektrycznej i wyglądał jak ufarbowany na czarno Dee Snider, natomiast gitarzysta próbował wymiatać, ale nie bardzo mu wychodziło - zresztą nic dziwnego, nie miał za bardzo ku temu okazji. Sama Lauren fajnie pokręciła dupcią, porobiła kilka „samolocików” i tyle. Śpiewała kilka kawałków, a w pewnym momencie wydawało mi się, że setlista to kilka utworów powtarzanych w kółko. Także nic specjalnego - support kompletnie nietrafiony, ale to przecież córka Steve'a Harrisa.

Relacja - SNM #25 - New American Knock Out (Warszawa, Progresja) - 25.09.2009


SNM #25 - New American Knock Out (Warszawa, Progresja) - 25.09.2009

Skład koncertu:
Daath - industrial death metal z USA
Throwdown - hardcore/groove metal z USA
Unearth - metalcore z USA
Chimaira - groove metal/post-thrash z USA

Wyjechałem dość późno biorąc pod uwagę to, że bramy Progresji miały zostać otwarte o 18:00 - do tego trochę stresu z powodu korku na ulicach, ale w drodze towarzyszyło mi Unearth. W końcu przed koncertem trzeba było się trochę naładować. Na szczęście jak dotarłem do Progresji to byłem przed czasem (czyli przed 19:00). Trochę się zdziwiłem, że do wejścia była kolejka - co prawda nie taka jak na koncert Kreatora, czy Dimmu Borgir, ale jednak kolejka. Pierwsze co na mnie zrobiło pozytywne wrażenie to organizacja - plakat z koncertu za free, otwarcie głównej sali parę minut po 19, całkiem niezłe stoiska z oficjalnym merchem i nawet można było coś zjeść na miejscu. Brakowało tylko bankomatu.

Relacja - SNM #26 - Volbeat, The Bullet Monk (Warszawa, Progresja) - 26.02.2010


SNM #26 - Volbeat, The Bullet Monks (Warszawa, Progresja) - 26.02.2010

Od razu na początku pojawił się problem - albo ja byłem źle poinformowany, albo czegoś nie doczytałem. Koncert miał się zacząć w okolicach 19, a tymczasem dopiero gdzieś o 20:30 wyszli goście z Bullet Monks (niby na forum Progresji widniało info o tym, że wpuszczają od 19, ale koncert zaczyna się o 20:30). W sumie dali czadu. Początek może mieli nie najlepszy, bo widać, że mało kto potrudził się przed koncertem, żeby posłuchać ich albumu. No, ale nieważne. W końcu pojawiło się kilka osób, które zachowywały się jak na jakimś hardcore'owym koncercie. A Bullet Monks na scenie wylewali z siebie siódme poty popijając przy tym Żywca. Zagrali oczywiście nowy kawałek, który zaprezentował się naprawdę nieźle. Wydaje mi się, że ten band ma przed sobą świetlaną przyszłość. Zespół miał dobry kontakt z publicznością - zresztą na każdym kroku podkreślali, jak to dobrze wrócić do Warszawy na koncert (poprzednio grali w listopadzie 2009).

Relacja - The 69 Eyes, Mandragora Scream (Warszawa, Progresja) - 20.01.2010


The 69 Eyes, Mandragora Scream (Warszawa, Progresja) - 20.01.2010

20 stycznia 2010 do warszawskiej Progresji miały zawitać dwie kapele - The 69 Eyes z Finlandii i Christian Death z USA. Taka informacja utrzymywała się przez dłuższy czas, aż tu nagle Christian Death odwołał europejską trasę koncertową i rozpoczęły się poszukiwania innej kapeli z około gotyckich kręgów, która miała wystąpić na warszawskiej scenie. Padło na włoski band Mandragora Scream. Sytuacja była o tyle dobra, że The 69 Eyes jak i Mandragora Scream w roku 2009 wydali swoje nowe albumy, więc było co promować.

Relacja - Ghoultown, Miguel & The Living Dead, The Fright (No Mercy, Warszawa) - 27.05.2010


Ghoultown, Miguel & The Living Dead, The Fright (No Mercy, Warszawa) - 27.05.2010

Skład koncertu:
Ghoultown - hellbilly, southern, horrorpunk
Miguel & The Living Dead - psychobilly, horrorpunk
The Fright - deathrock, horrorpunk

Na koncercie wszystkie ekipy dały czadu - może goście z The Fright najmniej, ale to dlatego, że wokalista stylizował się na Danziga, a wyglądał co najwyżej jak Jyrki69 (ruchy sceniczne też miał podobne). The Fright to kapela starająca się grać pod Danzig. No i faktycznie te riffy brzmiały jakby grał je sam John Christ. Bardzo duży minus tej kapeli był taki, że te ich kawałki wszystkie brzmiały bardzo do siebie podobnie. Może ze dwa się wyróżniały, bo były wolniejsze, jeden miał w tytule chyba słówko "phantom". W każdym razie koncert do przeżycia, ale fanem tej kapeli raczej nie będę - chociaż ocenię to dopiero po przesłuchaniu jakiegoś długograja.

Relacja - Gojira, Lost Soul, Masachist (Warszawa, Stodoła) - 25.08.2010


Gojira, Lost Soul, Masachist (Warszawa, Stodoła) - 25.08.2010

Po wejściu do Stodoły przywitał mnie...Rammstein, a konkretnie album "Reise, Reise". Bardzo sympatyczny początek. Koncert zaczął się jednak dość późno, bo otwarcie bram było o 18, a koncert zaczął się około 20 - na szczęście przewidziałem taki obrót wydarzeń i niespecjalnie spieszyłem się do klubu.

środa, 24 listopada 2010

Ghost - Opus Eponymous (2010)

Ghost - Opus Eponymous
Ghost na myspace

Data wydania: 21.10.2010
Gatunek: occult rock/psychodeliczny rock/heavy metal
Kraj: Szwecja

Tracklista:
01. Deus Culpa 01:33
02. Con Clavi Con Dio 03:33
03. Ritual 04:28
04. Elizabeth 04:01
05. Stand By Him 03:56
06. Satan Prayer 04:38
07. Death Knell 04:36
08. Prime Mover 03:53
09. Genesis 04:03



Ghost to kapela spowita tajemnicą. Próżno szukać jakichkolwiek informacji o członkach zespołu. Wiadomo tylko, że to kapela ze Szwecji. Jest to dość świeży twór, a "Opus Eponymous" jest debiutanckim wydawnictwem tej formacji, który pojawił się na rynku za sprawą brytyjskiej wytwórni Rise Above Records.
W sieci można spotkać się z różnymi opiniami dotyczącymi tego albumu - jedni chwalą, inni gnoją - czyli nic nadzwyczajnego. Jedni porównują głos wokalisty Ghost do Kinga Diamonda, inni szukają punktów wspólnych pomiędzy Ghost a legendarnym Coven. A tymczasem band w 2011 roku wyrusza na trasę koncertową z Blood Ceremony. Ale kończąc ten wywód przejdę do zawartości tego niezwykłego albumu.

wtorek, 23 listopada 2010

As The Burn - A New Area For Our Plagues EP (2009)



As The Burn - A New Area For Our Plagues EP

As They Burn na myspace

Data wydania: 15.12.2009
Gatunek: deathcore
Kraj: Francja

Tracklista:
01. It's a Nice Day to Keep Your Life 01:32
02. A New Area for Our Plagues 05:29
03. Believe in Disgust 04:08
04. World of Betrayers 03:37
05. Last Day of Sun 04:47
06. Angel's Mind 06:47

As They Burn to młoda francuska kapela, której działalność rozpoczęła się w 2007 roku. Epka "A New Area For Our Plagues" jest ich pierwszym wydawnictwem. I jak na debiutantów nagrali naprawdę dobry materiał - niespełna 27 minut deathcore'a okraszonego dużą ilością pierdolnięć, ciężkiego, bez specjalnego pitolenia na gitarach (nie ma melodyjek jak w wielu deathcore'owych wydawnictwach). Nie ma tutaj też bezsensownych łamańców, które niejednokrotnie były mi solą w oku podczas słuchania deathcore'a. Mamy tutaj ciężką atmosferę, dużo zwolnień, zagrywek przygniatających do ziemi. Epka wypada naprawdę dobrze i prawdę mówiąc po pierwszym odsłuchu nie spodziewałem się, że tak mi podejdzie. Chłopaki pokazali jak się gra deathcore niejednej grupie starych wyjadaczy - ale też i młodym grupom, które ubzdurały sobie, że deathcore musi być połamany. As They Burn prą do przodu, ale w średnim tempie, nigdzie się nie spieszą. Naprawdę ciężko jest się tutaj dopatrywać jakichś wielkich minusów. Dopiero w numerze "Last Day of Sun" mamy jako takie pitolące gitary, ale aż tak bardzo one nie przeszkadzają. Młodzi Francuzi pokazali jak powinno się grać deathcore i to deathcore w bardzo dobrym, "nieprzepitolonym" stylu. Jako minus można uznać fakt, że chłopaki nie zaprezentowali niczego odkrywczego. Trzeba czekać na jakieś pełne wydawnictwo As They Burn.

Koncertowy klip promujący epkę:
As They Burn - A New Area for Our Plagues

Ocena: 8/10

poniedziałek, 22 listopada 2010

Catapults For Heretics - Generatiokill Ep (2010)




Catapults For Heretics - Generatiokill Ep

Catapults For Heretics na myspace


Data wydania: 2010
Gatunek: industrial metal/hardcore
Kraj: Polska

Tracklista:
01. Generatiokill
02. Duel
03. I Live Again
04. Shithead
05. Spinlock
06. Generatiokill, Pt. 2 (outro)

O Catapults For Heretics dowiedziałem się przypadkiem przeglądając jedno z for traktujących o muzyce core'owej. Historii kapeli nie znam, ale wiem, że to młody skład, a "Generatiokill" jest ich pierwszym wydawnictwem. Na epkę składa się 6 utworów z czego ostatni zabawnie brzmiący instrumental. To czego tutaj nie brakuje to na pewno energia, chłopaki tłuką ile wlezie i przy tym nie są nudni, czy monotematyczni. Już pierwszy kawałek powala i sprawia, że chce się tego słuchać dalej. "Generatiokill" rozpoczyna się mechanicznie brzmiącymi gitarami, który to motyw przewija się przez cały numer. Odpowiedni stopień agresji osiągnięty w refrenie sprawia, że ten kawałek od razu wpadł mi w ucho. "Duel" jest szybki i bezkompromisowy, ale też niewiele po sobie zostawia, no chyba, że zgliszcza - ogromne brawa dla perkusisty! W "I Live Again" chłopakom udało się połączyć to co najlepsze w hardcorze z elementami industrialu, wypada to nadzwyczaj dobrze - no może ten pogłos pod koniec kawałka nie do końca wypadł tak jak powinien, ale i tak nie psuje to mojej oceny tego numeru. "Shithead" to numer, który rozpoczyna się od rozwalenia głowy falą dźwięku. Później jest tylko dobrze, szalona solówka wprowadza powiew świeżości. Szkoda tylko, że w dalszej części utworu nie przewija się już motyw otwierający ten kawałek, wówczas zniszczenie by było jeszcze większe. "Spinlock" jest bardzo dobry, chociaż porównałbym go do "Duel" - czyli szybko, perfekcyjna praca perkusji, dobra praca gitar i świetna melodia. Do tego bardzo dobre core'owe ryki. A na koniec dostajemy wspomniany na początku zabawny numer instrumentalny o tytule "Generatiokill Pt. 2". Można to było wrzucić gdzieś w środek i potraktować jako przerywnik, wówczas wydźwięk byłby chyba lepszy.

Podsumowując powiem tak - połączenie industrialnego Samaela z hardcorem? Tak właśnie dla mnie brzmi epka Catapults For Heretics. Trójka chłopaków z Krakowa może jeszcze namieszać na rodzimej scenie, a może i poza nią? Zapotrzebowanie na tak grające kapele w naszym kraju na pewno się znajdzie, a konkurencji póki co nie widać. Epka jest świetna, 20 minut urywającej głowę muzyki. Oby tak dalej i czekam na pełny materiał.

Ocena: 8/10

Dodam tylko, że epkę można ściągnąć za darmo na profilu myspace kapeli:
http://www.myspace.com/catapultsforheretics/blog/540149536

Corpus Christi - A Feast For Crows (2010)



Corpus Christi - A Feast For Crows

Corpus Christi na myspace

Data wydania: 06.07.2010
Gatunek: metalcore
Kraj: USA

Tracklista:
01. The Red Horse Is Upon Us
02. A Portrait of Modern Greed
03. Monuments
04. Betrayed Redemption
05. Little Miss Letyouknow
06. Windwalker
07. Broken Man
08. Blood in the Water
09. Invictus
10. (Seeing You Again) For the First Time
11. Shepherds in Sheep's Clothing

Drugi album w dyskografii Corpus Christi i jednocześnie pierwszy w nowym składzie - ze starego został tylko basista i jeden z gitarzystów, pozostali muzycy jak i wokalista byli nowi. Kapela zadebiutowała w 2009 roku wydawnictwem "The Darker Shades of White". Band gra chrześcijański metalcore. Muzycznie odkrycia nie ma, bo to zwykły metalcore (z fajnymi beatdownami), w którym mieszają się czyste wokale z core'owymi rykami. Prawdę mówiąc nie wiem, co miałoby wyróżniać ten band, bo podobne podejście w tym roku zaprezentowała kapela Underoath, ale zrobiła to co najmniej o klasę wyżej. No może tutaj jest momentami ciężej, ale za to w głowie niewiele pozostaje po odsłuchu. Można powiedzieć, że to band jeden z wielu, które grają metalcore - w tłumie nie idzie ich rozróżnić. Ciężko jest mi tutaj znaleźć jakieś plusy (poza beatdownami), ale też jakiekolwiek minusy. To jest po prostu średnica niczym specjalnym nie wyróżniająca się z tłumu - ale czy to jest minus? No ok, czasami gitary fajnie pitolą (np. "Shepherds in Sheep's Clothing"), ale czy to wystarczy, żeby chcieć wracać do tego albumu? Chyba nie bardzo. Mimo wszystko u mnie wypadli lepiej niż tegoroczne As I Lay Dying, więc i tak tragedii nie ma.

Ocena: 5,5/10

niedziela, 21 listopada 2010

Najlepsze metalowe albumy października 2010

01. Dead Shape Figure - The Disease Of St. Vitus (death/thrash metal)

02. The Burning - Hail The Hook (thrashcore/groove metal)

03. Horned Almighty - Necro Spirituals (black'n'roll)

04. Daath - Daath (industrial death/groove metal)

05. Intronaut - Valley Of Smoke (progressive metal/post-metal)

sobota, 20 listopada 2010

Tierra Santa - Caminos De Fuego (2010)


Tierra Santa - Caminos De Fuego

Tierra Santa na myspace

Data wydania: 03.11.2010
Gatunek: power/melodic metal
Kraj: Hiszpania

Tracklista:
01. Caminos De Fuego
02. La Leyenda Del Holandés Errante
03. Reina De Egipto
04. Arde Babilonia
05. Libre
06. Ejércitos De Las Tinieblas
07. Para Siempre
08. La Voz Del Destino
09. El Fin De Los Días
10. Eterna Y Sagrada

Skład zespołu:
Ángel San Juan - wokal, gitara
Arturo Morras - gitara, chórki
Roberto Gonzalo - gitara basowa, chórki
Mikel G. Otamendi - klawisze
David Karrika - perkusja

Tierra Santa to zasłużona ekipa z Hiszpanii, a osobiście moja ulubiona formacja z tamtego kraju. Kapela istnieje od 1997 roku, ale w 2008 roku zakończyła swoją działalność. Dwa lata później dość dla mnie nieoczekiwanie panowie zjednoczyli siły, żeby zarejestrować nowy materiał, którego tytuł brzmi "Caminos De Fuego". Aż cztery lata fani musieli czekać na nowy materiał - ostatni album przed rozpadem wydany został w 2006 roku i nosił tytuł "Mejor Morir En Pie", a później pojawiła się tylko kompilacja, która podsumowywała 10 lat działalności kapeli. Na szczęście nie był to pożegnalny składak.

Od razu się przyznaję, że bardzo długo nie słuchałem Tierra Santa, na szczęście nowy album przypomniał mi o istnieniu tego bandu. Gdzieś kiedyś wpadłem na określenie, że Tierra Santa to hiszpańska wersja Iron Maiden - podobnie jak Aria w Rosji. Ile jest w tym prawdy? Trochę chyba jest, bo w niektórych momentach riffy przypominają Iron Maiden, ale sprzed "Fear Of The Dark". Ale przechodząc do samej treści - już otwieracz sprawia wrażenie bardzo solidnego, melodyjnego i wpadającego w ucho. Do tego od razu dodam, że panowie z Tierra Santa nie przesładzają, grają melodyjnie, ale cukierki zostawili innym kapelom z Półwyspu Iberyjskiego. Oczywiście nie przechodźmy w skrajność, bo nie jest to też kapela grająca mroczny metal. Raczej ich styl jest wypośrodkowany. Ale idąc dalej - do utworu "La Leyenda Del Holandés Errante" powstał klip utrzymany w stylu "patrzcie jak gramy", za to kawałek jest bardzo dobry i utrzymuje poziom otwieracza, świetny refren, który od razu wpada w ucho. W utworze "Reina De Egipto" słychać najwięcej starego Iron Maiden (oczywiście w warstwie instrumentalnej) zaraz po tym spokojniejszym wstępie. Numer świetny, tak samo jak poprzednie, ale ten ma jakiegoś większego kopa. I w końcu przyszedł czas na pierwszego killera - "Arde Babilonia". Najsilniejszym elementem tego utworu jest refren, chociaż i zwrotki (zwłaszcza muzycznie) są naprawdę utrzymane w dobrym stylu. Ale przede wszystkim refren, wpada w ucho i już zostaje w głowie. "Libre" to całkiem niezła ballada z dociążonymi gitarami. I wpada następny hit - "Ejércitos De Las Tinieblas". Kawałek rozpoczyna się genialnie brzmiącymi gitarami i później mamy galopującą perkusję (ale nie ma mowy o p2p2) i jak zwykle świetne partie wokalne Angela, a i refren nie ustępuje "Arde Babilonia". Energii nie brakuje w tym kawałku. "Para Siempre" to już typowa balladka, bardzo ładna, spokojna i cholernie delikatna. Na szczęście Tierra Santa nie balladami stoi, ale szybkimi, melodyjnymi i wpadającymi w ucho kompozycjami jaką jest np. "Ejércitos De Las Tinieblas". Ale idąc dalej na takie killery już nie trafimy, końcówka to trzy utwory utrzymane w średnich tempach, a "El Fin De Los Días" bardzo klimatyczny i wyposażony w świetne orkiestracje. "Eterna Y Sagrada" zamyka "Caminos de Fuego" i posiada jeden z lepszych refrenów na tym albumie. Świetnie się go słucha.

Nie spodziewałem się, że powrót Tierra Santa sprawi mi tyle radości. Prędzej przypuszczałem, że dostanę odgrzanego starego kotleta, ewentualnie przejrzały materiał, którego będę mógł posłuchać przy okazji problemów ze snem. Na szczęście dostałem album wypełniony pozytywną energią, świetnymi utworami, w których refreny i melodie wpadają w ucho i na długo zostają w głowie. Nie ma tutaj oczywiście niczego nadprogramowego, ale ja nie chce, żeby Tierra Santa nagle zaczęła się bawić w jakieś eksperymenty, oni mają grać melodyjny heavy metal i tak też robią. Angel jest w świetnej formie, instrumentaliści dorównują mu formą, więc czego tutaj chcieć więcej? Chyba tylko więcej takich albumów. Jeśli Tierra Santa to hiszpańskie Iron Maiden, to chyba ci drudzy powinni brać z nich przykład, a słuchając "Caminos de Fuego" Harris i spółka powinni zapaść się pod ziemię.

Ocena: 8,5/10

Volbeat - Above Heaven/Beyond Hell (2010)


Volbeat - Above Heaven/Beyond Hell

Volbeat na myspace

Data wydania: 10.09.2010
Gatunek: rock'n'roll/heavy metal/groove metal
Kraj: Dania

Tracklista:
01. The Mirror And The Ripper 04:00
02. Heaven Nor Hell 05:22
03. Who They Are 03:42
04. Fallen 05:00
05. A Better Believer 03:24
06. 7 Shots 04:44
07. A New Day 04:06
08. 16 Dollars 02:48
09. A Warrior's Call 04:23
10. Magic Zone 03:51
11. Evelyn 03:29
12. Being 1 02:22
13. Thanks 03:42

Skład zespołu:
Michael Poulsen - wokal, gitara
Thomas Bredahl - gitara
Anders Kjølholm - gitara basowa
Jon Larsen - perkusja

Kapeli Volbeat przedstawiać chyba nie trzeba. Jest to jedna z najbardziej znanych w tym momencie formacji pochodzących z Danii. Niech na dowód posłużą chociażby wypełnione po brzegi kluby podczas koncertów Volbeat. Panowie mają na swoim koncie trzy albumy studyjne i najnowsze dzieło o tytule "Above Heaven/Beyond Hell", które jak łatwo się domyślić jest ich czwartą pozycją w dyskografii.

Wielbiciele tej kapeli na nowe wydawnictwo czekali dwa lata, chociaż jeszcze w 2009 roku zespół zaprezentował utwór "A Warrior's Call", który został skomponowany specjalnie dla duńskiego boksera Mikkela Kesslera - który pojawił się również na okładce singla w towarzystwie Volbeat. Utwór był inny niż do tej pory, mniej rock'n'rollowy i można powiedzieć, że trochę rozczarowywał. Nie był to dobry zwiastun nadchodzącego wydawnictwa. Owszem, po kilku odsłuchach kawałek wpadał w ucho, ale ci, którzy spodziewali się hitu na miarę drugiego albumu musieli się trochę rozczarować. Kolejny nowy numer można było usłyszeć na koncertach i tak miałem szczęście usłyszeć "Fallen" na koncercie w warszawskim klubie Progresja. Nie kryłem rozczarowania, utwór nie miał kopa, brakowało jakiegoś naprawdę dobre refrenu i raczej słabo bujał. Mając te dwa kawałki spodziewałem się najsłabszego albumu Volbeat w historii tego zespołu, czy miałem rację? Niestety tak. Duńczycy zaprosili do nagrania nowego materiału cały tabun gości, którzy co prawda nie mieli znanych nazwisk, ale też wsparcie polegało na przygrywkach typu banjo, dodatkowe partie basu, itp. Nie zmienia to faktu, że kapela na "Above Heaven/Beyond Hell" brzmi jakby się wypaliła. Może i są tutaj kawałki utrzymane w dobrym tempie, w dobry rytmie i w starym stylu, ale jest też mnóstwo średniaków, które może po intensywnym praniu staną się killerami, ale nikt chyba nie zamierza zmuszać się do słuchania tego albumu. Ze starego Volbeat pozostały takie kawałki jak "16 Dollars" (w którym upatruję najlepszego kawałka na tym albumie), "A Better Believer", "Being 1" i w sumie tyle. 3 kawałki na 13 to naprawdę niewiele. Nie oznacza to bynajmniej, że wśród nowego Volbeat wszystko nadaje się na śmietnik - z ciekawszych numerów warto wymienić "Thanks", ostre jak brzytwa "Evelyn" ze specjalnym udziałem wokalisty Napalm Death, nieco southernowy "7 Shots" i otwierający album "The Mirror And The Ripper". To łącznie z killerami daje 7 na 13, czyli wynik nie jest zły, ale jak na Volbeat to taki rozkład wypada słabo. Nie można się tutaj przyczepić ani do instrumentalistów, ani do Poulsena, bo są w dobrej formie co bardzo dobrze słychać. To czego tutaj zabrakło to pomysłów. Kapela może nie tyle się wypaliła, co po prostu zachłysnęła i mam nadzieję, że wraz z następnym albumem wrócą stare dobre czasy.

Żeby specjalnie nie przedłużać krótko podsumuję "Above Heaven/Beyond Hell". Biorąc pod uwagę trzy poprzednie wydawnictwa najnowszy album wypada najsłabiej - nie ma takiego ognia jak na debiucie, nie ma takich hitów jak na drugim i trzecim LP - chociaż tutaj może przesadzam, bo jakieś tam są, ale zdecydowanie za mało. Mimo tego, że to najsłabsze wydawnictwo Volbeat (można też się pokusić o stwierdzenie, że najnudniejsze) to jednak nadal jest to ta sama duńska kapela, tyle, że przechodzi zmiany, a może po prostu się rozwija i ja jako fan starego Volbeat domagam niepotrzebnej stagnacji? W każdym warto posłuchać "Above Heaven/Beyond Hell" chociażby po to, żeby usłyszeć te kilka hitów - "16 Dollars", "A Better Believer" i "Being 1". Trzeba też trzymać kciuki za chłopaków, żeby następnym razem nagrali jednak materiał, który będzie można zrecenzować krótki, ale treściwym słowem "zniszczyli".

Ocena: 7/10

środa, 17 listopada 2010

Hewitt - Sacred Heart (2010)



Hewitt - Sacred Heart

Hewitt na myspace

Data wydania: 14.06.2010
Gatunek: metalcore/modern metal/nu-metal
Kraj: Francja

Tracklista:
01. 91:10 0:29
02. Heart Lies 3:13
03. Dying Alive 4:29
04. Anthem 4:33
05. Vultures & Crows 4:04
06. Till Death Do Us Part 2:32
07. Fastlane 3:41
08. Talking On Mute I 2:08
09. Talking On Mute II 1:53
10. Melt 3:30
11. What We're Made Of 4:26
12. You'll Never Forget 3:41
13. Voices 5:54

Skład zespołu:
Jay Berast - wokal
Viktor Felletin - gitara
Brieuc Badin - gitara
Fab Ferry - gitara basowa
Fred Ceraudo - perkusja


Hewitt to przedstawiciel młodej francuskiej sceny metalowej, no może metalowej i hardcore'owej, bo ich muzyka to połączenie tych dwóch gatunków. Do tego należy dołączyć nowoczesne brzmienie. Zespół powstał w 2007 roku i w niezmiennym składzie dotrwał do roku 2010, kiedy to kapela zadebiutowała właśnie albumem "Sacred Heart". Na całość składa się 13 utworów, których łączny czas to niespełna 45 minut.


Album rozpoczyna denerwujące bzyczenie much, jakże ten irytujący dźwięk potrafi wszystko zepsuć. Na szczęście w tym przypadku to tylko 30-sekundowy przerywnik, a później z każdym kolejnym utworem następuje coraz większe zniszczenie. Już "Heart Lies" robi piorunujące wrażenie - ciężkie brzmienie, rock'n'rollowy styl, core'owy ryk i mnóstwo energii. Te słowa w sumie mogłyby opisać cały ten album, bo całość jest utrzymana w takich właśnie klimatach. Jeśli kogoś odsiał pierwszy kawałek to dalej raczej nie ma czego szukać. Natomiast dla mnie na "Sacred Heart" im dalej tym lepiej, chociaż może się zapędziłem, bo to początek albumu jest najbardziej masakrujący. Po "Heart Lies" mamy całą kanonadę hitów - "Dying Alive" ze świetnym refrenem, któremu towarzyszy bardzo energiczna muzyka, "Anthem", który zdecydowanie najbardziej kojarzy mi się z XTrunk, "Vultures & Crows" (chociaż ten chyba jest najmniej przebojowy), rewelacyjny i najkrótszy z całej stawki "Till Death Do Us Part" - brzmienie gitar po prostu miażdży, a rock'n'rollowy styl sprawia, że chce się roznieść w pył coś w najbliższym otoczeniu. Tak się powinno teraz grać! Przy "Fastlane" kapela nie traci na mocy i nadal mknie do przodu - jest to bardzo przebojowo utwór i w sumie dość łagodny, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę refren.

Oddech można złapać dopiero przy okazji "Talking On Mute I", to wolny kawałek, w którym wokal ulega przesterowi, a brzmienie jest chyba brudniejsze niż na wcześniejszych kawałkach. W każdym razie bez towarzystwa dudniącej perkusji właśnie brudne brzmienie wychodzi jeszcze bardziej na wierzch. Można powiedzieć, że to taka nietypowa ballada, albo tykanie bomby zegarowej, której wybuch następuje w "Talking On Mute II". Znowu ma tutaj miejsce świetna praca gitar, szybkie tempo i ryczący wokalista. "Melt" też jest bardzo dobry i utrzymany w klimatach z początku albumu, ale już "What We're Made" jest wolny, ciężki, ale mechaniczny - to dotyczy przede wszystkim przesterowanych partii wokalu. Ten kawałek chyba najmniej mi pasuje z całego wydawnictwa. Dwa ostatnie numery to są dobre, ale daleko im do tych z początku "Sacred Heart" - zamykający album "Voices" nieco się ślimaczy i trochę nie wypada, żeby to taki utwór kończył tą niezwykle energiczną podróż, która rozpoczęła się wraz z kawałkiem "Heart Lies".


Można się zastanawiać, czy kapeli zabrakło pomysłów na końcówkę, czy też było to zamierzone i faktycznie zakończenie albumu nie miało tak masakrować jak jego początek. Może rzeczywiście tak jest lepiej, bo kawałki młócące od pierwszej do ostatniej minuty mogłyby doprowadzić do bólu głowy...hehe, no nie ma tutaj żadnego wytłumaczenia dla kapeli, a każde byłoby naciągane jak to przytoczone przed chwilą. W każdym razie jeśli komuś przypadł do gustu album duńskiej formacji Pilgrimz, albo lubi mieszanie metalcore'a z rock'n'rollem i nowoczesnym metalem, to musi koniecznie zapoznać się z debiutanckim materiałem Hewitt. Za początek "Sacred Heart" byłbym gotów dać dziesięć oczek, ale w związku z tym, że jednak końcówka jest nieco słabsza ocena musi też iść nieco w dół.

Ocena: 8,5/10

Soul Embraced - Immune (2003)

Soul Embraced - Immune

Data wydania: 2003
Gatunek: christian metalcore/mdm/alternative metal
Kraj: USA

Tracklista:
01. Immune To Emotion 03:47
02. The Hero 04:29
03. I Bury You 03:42
04. Abandoned 04:30
05. Someone Just Walked Across My Grave 03:25
06. Someday 04:08
07. Existance In Despair (There Is Only Nothing) 04:03
08. On Your Own 03:31
09. Seems Like Forever 03:53
10. Shadow World 03:18

Skład zespołu:
Chad Moore - wokal
Rocky Gray - gitara, wokal
Lance Garvin - perkusja
Arthur Green - gitara basowa (muzyk sesyjny)

Dwa lata po wydaniu świetnego "This Is My Blood" kapela wydała swój trzeci pełny album studyjny. Na całość "Immune" składa się 10 utworów o łącznym czasie nie przekraczającym 40 minut. Po tak niszczącym wydawnictwie jakim był poprzednik liczyłem na naprawdę wiele.

The Burning - Hail The Horde (2010)

The Burning - Hail The Horde

Data wydania: 25.10.2010
Gatunek: thrashcore/groove metal
Kraj: Dania


Tracklista:
01. Inverted Cross Syndrome
02. Bait The Hook
03. Flames Be Your Friend
04. Nihilist Life
05. Swing The Pendulum
06. Wolf Moon
07. Hail The Horde
08. Godless
09. Metamorphosis
10. Baptized In Bong Water
11. Turn Or Burn
12. Disownment



Duńska formacja The Burning to młoda ekipa, ale stażem a nie wiekiem. Powstali w 2005 roku i już na swoim koncie mają trzy albumy (włączając w ten najnowszy). Trochę dużo jak na pięć lat działalności kapeli. Poza tym, że panowie są wiecznie zapracowani komponowaniem nowych numerów to cierpią na megalomanię. Ich poprzednie wydawnictwo o tytule "Rewakening" reklamowane było w następujący sposób - "With "Rewakening" The Burning will reach the top of Danish metal". Niestety album poza solidnym brzmieniem niczym nie zaskakiwał, był wręcz nudny. Wraz z "Hail The Horde" kapela otrzymała inną naklejkę na pudełko, która tym razem głosiła, że The Burning to najlepsza duńska formacja grająca thrashcore...

poniedziałek, 15 listopada 2010

Bring Me The Horizon - There Is a Hell, Believe Me I've Seen It. There Is a Heaven, Let's Keep It a Secret (2010)


Bring Me The Horizon - There Is a Hell, Believe Me I've Seen It. There Is a Heaven, Let's Keep It a Secret

Bring Me The Horizon na myspace

Data wydania: 04.10.2010
Gatunek: metalcore
Kraj: UK


Tracklista:
01. Crucify Me 06:20
02. Anthem 04:50
03. It Never Ends 04:34
04. Fuck 04:55
05. Don't Go 04:58
06. Home Sweet Hole 04:38
07. Alligator Blood 04:32
08. Visions 04:09
09. Blacklist 04:00
10. Memorial 03:10
11. Blessed With A Curse 05:08
12. Fox And The Wolf 01:43


Skład zespołu:
Oli Sykes - wokal
Lee Malia - gitara
Jona Weinhofen - gitara
Matt Kean - gitara basowa
Matt Nicholls - perkusja


W dwa lata po premierze świetnego "Suicide Season" pojawiły się informacje o tym, że Bring Me The Horizon nagrywają kolejny album, tytuł nowego wydawnictwa powalał, jak się okazało nie był to jakiś tytuł roboczy, a brzmiał "There Is a Hell, Believe Me I've Seen It. There Is a Heaven, Let's Keep It a Secret". Na początku 2009 roku kapelę BMTH opuścił gitarzysta Curtis Ward, którego zastąpił były gitarzysta I Killed The Prom Queen i Bleeding Through, Jona Weinhofen. Do nagrania albumu zostali oczywiście zaproszeni goście specjalni - młoda wokalistka Lights, Josh Franceschi i Josh Scogin. Producentem nowego albumu był ponownie Fredrik Nordström.


Nowy album swoją premierę miał 4 października 2010 roku, na całość składało się 12 utworów, których łączny czas wynosił 53 minuty. Nowe wydawnictwo rozpoczyna kawałek "Crucify Me", w którym gościnnie udziela się wokalistka Lights. I ten kawałek może być niemałym szokiem dla wielbicieli BMTH - chociaż tutaj jeszcze wokal Lights brzmi w miarę dobrze (głównie dlatego, że jest przesterowany), chociaż pod koniec tego kawałka dostajemy akustyczny fragment z Lights w roli głównej. Za to duży minus, bo jakbym chciał sobie posłuchać słodko śpiewającej dziwoi to bym raczej nie sięgał po BMTH. Kawałek jako całość wypada nieźle, może jest trochę przydługi i odrobinę pozbawiony energii, którą epatował każdy utwór znajdujący na "Suicide Season". Numer "Anthem" to już dużo lepszy kawałek, chociaż końcówka też jest jakaś taka dobrana losowo - utwór mógłby się kończyć przy czwartej minucie, a tak dostajemy jeszcze minutę plumkania. "It Never Ends" to utwór, do którego powstał klip, można go było zobaczyć jeszcze przed premierą albumu co pozwalało na mniej więcej określenie czego można się spodziewać po nowym wydawnictwie BMTH. Numer świetny, wpadający w ucho, wyposażonyw dobrą melodię i chwytliwy refren. Może ta melodia momentami jest zbyt nachalna, ale zdecydowanie chciałbym mieć na tym albumie więcej takich kompozycji. Można powiedzieć, że od zakończenia "It Never Ends" poziom albumu spada. "Fuck" jest średniakiem ze spokojniejszą partią pod koniec kawałka i dobrymi czystymi wokalami, za które odpowiadał Josh Franceschi. Utwór "Don't Go" nazywam od samego początku gwoździem do trumny. Spokojna kompozycja z dużą ilością wokali Lights, niestety nie jest to utwór, którego bym się spodziewał po BMTH. Kawałek zbędny i może sprawdził by się jako bonus, ale nie jako regularna kompozycja w środku albumu. Kolejne kawałki są średnie i to dosłownie. Nie ma tutaj niczego co by wpadało w ucho, brakuje killerów. Utwór instrumentalny to jakaś porażka - "Memorial" to zwykłe plumkanie, które zapewne przeszło by bez echa w kapeli grającej ambient, ale nie u BMTH. Końcówka albumu też niespecjalna. Jedyne za co mogę pochwalić kapelę w drugiej połówce albumu to praca gitar, te zmiatają wszystko i niszczą tak jak powinny - brawa dla gitarzystów.


Po świetnym "Suicide Season" dostaliśmy album pełen średniaków. Całość "There Is a Hell, Believe Me I've Seen It. There Is a Heaven, Let's Keep It a Secret" brzmi jakby kapela chciała się rozwijać, ale nie bardzo wiedząc, w którą stronę pójść. Niestety to niezdecydowanie nie wyszło chłopakom na dobre. Z całego materiału mogę wyciągnąć tylko trzy świetne kawałki - "It Never Ends", "Anthem" i "Visions", który dziwny trafem znalazł się na drugiej (zdecydowanie słabszej) połowie albumu. Fanatycy BMTH na pewno chłoną nowe wydawnictwo, ale dla mnie zespół spadł z wysokiego konia, któremu na imię "Suicide Season".

Ocena: 5/10

niedziela, 14 listopada 2010

City Of Fire - City Of Fire (2010)



City Of Fire - City Of Fire

City Of Fire na myspace

Data wydania: 24.08.2010
Gatunek: groove metal/industrial
Kraj: Kanada


Tracklista:
01. Carve Your Name 04:39
02. Gravity 05:06
03. Rising 03:19
04. A Memory 03:51
05. Spirit Guide 05:22
06. Coitus Interruptus 04:44
07. Hanya 03:56
08. Emerald 02:02
09. Hollow Land 04:51
10. Dark Tides 04:26
11. Rain 05:33


Skład zespołu:
Burton C. Bell - wokal
Ian White - gitara
Terry Murray - gitara
Byron Stroud - gitara basowa
Bob Wagner - perkusja


Projekt o nazwie City Of Fire powstał dopiero w 2008 roku, chociaż plany na jego działalność pojawiały się już wcześniej. Najbardziej rozpoznawalnymi muzykami w tej kapeli jest Burton C. Bell (Fear Factory) i Byron Stroud (Fear Factory, Strapping Yound Lad). Jest pewne zamieszanie związane z premierą albumu, niby można go było posłuchać jeszcze w 2009 roku, ale oficjalna premiera wydania albumu w formie fizycznej na CD to 24 sierpień 2010 roku. Tą ostatnią datę przyjmę jako prawidłową.

Na "City Of Fire" składa się 11 utworów o łącznym czasie trwania 48 minut. Co mamy na albumie? Kapela podobno gra groove metal, a tego gatunku akurat jest tutaj niewiele. Za to mamy wszystko utrzymane w spokojnym, wolnym i jakby wyciszonym klimacie. Bell więcej szepcze niż faktycznie śpiewa. Tylko w niektórych kawałkach jest faktycznie aktywny - "Carve Your Name" czy "Spirit Guide", w którym ryczy aż miło. Trzeba się tutaj też nastawić na przesterowane wokale, których jest dużo, a przester przyjmuje przeróżne formy - od elektronicznego, mechanicznego brzmienia, aż po jakieś odhumanizowane echo. Problemem tego albumu jest jego tempo. Jest zbyt wolne, a całość wydaje się zbyt lekka. Gitary rzadko kiedy brzmią jakby City Of Fire grali faktycznie groove metal, bo patrząc na takie Biomechanical i porównując z recenzowanym albumem, to tych groove metalowych elementów jest tutaj jak na lekarstwo. Ciężko jest się rozpisywać o albumie takim jak "City Of Fire", ponieważ jest on najzwyczajniej nudny, co oczywiście sprawia, że każdy jego odsłuch dłuży się w nieskończoność. Brakuje tutaj również elementów, które na dłużej zapadały by w pamięć. Wszystko mamy co najwyżej poprawne i bez specjalnego polotu. Zabrakło jakiegoś pomysłu - mamy tutaj co prawda elementy znane z Fear Factory - trochę industrialnego grania panowie tutaj przemycili, ale ogólnie nie ma czym się zachwycać. Poza kawałkami "Carve Your Name", "Spirit Guide" czy "Hanya" nie mamy tutaj kompletnie nic. Pozostałe utwory brzmią jakby były wrzucone tutaj zupełnie przypadkiem.

Niecałe 50 minut muzyki na jednym albumie to wcale nie tak dużo, prawda? City Of Fire dobitnie udowadnia, że nawet 50 minut to może być zdecydowanie za dużo. Podczas kilku odsłuchów "City Of Fire" jakie sobie zaaplikowałem niemalże przysypiałem. Dlaczego? Bo jak widać groove metal (?) może być nudny jak flaki. Nawet nie chodzi o to, że ten album to jakaś wielka wtórność. Po prostu brakuje tutaj energii, odpowiedniego tempa, pomysłu na kompozycje. Jeśli chodzi o poszczególne partie muzyczne to nie jest źle, każdy z instrumentalistów wypełnia swoje zadanie, a Bell też wypada źle. Po prostu jest tutaj za dużo braków, żeby mógł wystawić dobrą ocenę. Od doświadczonych muzyków jednak wymagam zdecydowanie więcej.

Ocena: 5/10

Skull Hammer - Pay It In Blood (2010)



Skull Hammer - Pay It In Blood

Skull Hammer na myspace

Data wydania: 01.09.2010
Gatunek: thrash metal
Kraj: USA

Tracklista:
01. Soldier of Misfortune
02. I Defy
03. Pay It In Blood
04. Balls to the Bone
05. Nuclear Holocaust
06. The Gladiator
07. Blasphemy
08. Born Evil
09. Convicted of Conviction
10. Hit By God

Skull Hammer to dość nowy twór z USA, kapela powstała w 2007 roku, a na swoim koncie do tej pory mieli epkę "Fear the Truth" z 2008 roku. Jeśli chodzi o skład tego bandu to znana jest mi tylko jedna postać - Dan Kowal, który jest również perkusistą amerykańskiej kapeli Ravage. Oczywiście w Skull Hammer również odpowiedzialny jest za perkusję. Poza Kowalem w skład tej kapeli wchodzą Steve McArdle (wokal, gitara) i Glen Reed (gitara basowa). Przyznam, że patrząc na okładkę "Pay It In Blood" miałem nieodparte wrażenie, że usłyszę jakiś true heavy metal, ewentualnie wzbogacony o jakieś epickie wstawki. Natomiast panowie ze Skull Hammer serwują szybki (a jakże by inaczej) thrash. Niczego odkrywczego tutaj nie ma, poprawny thrash jakich wiele. Są momenty ciekawsze, jak na przykład numer tytułowy, którego faktycznie dobrze się słucha, podobnie jest z kawałkiem "The Gladiator", w którym brudne brzmienie dodaje specyficznego uroku - może nie brudne, a raczej dudniące. Ciekawie też wypada instrumentalna końcówka "Hit By God" i to by było na tyle. Pozostała część to raczej niczym nie wyróżniający się thrash. Poza tym materiał się strasznie dłuży, chociaż całość trwa lekko ponad 40 minut i przeważają szybkie tempa.

Ocena: 6/10

piątek, 12 listopada 2010

Cleansing The Damned - Cleansing The Damned (2010)



Cleansing The Damned - Cleansing The Damned

Cleansing The Damned na myspace

Data wydania: 09.11.2010
Gatunek: industrial/doom metal
Kraj: USA

Tracklista:
01. Vita 1:13
02. Mortis 5:52
03. Stimuli 4:00
04. The Duality of Hate 7:33
05. Slavery(twisted by the hate) 5:14
06. Tahoe's and Escalade's 4:36
07. The Strange 6:41
08. Voluptas per Invidia 3:12
09. Lost 12:34

Ten album to swoista ciekawostka, która mnie przyciągnęła niecodziennym połączeniem doom metalu z industrialem i faktycznie tych dwóch gatunków jest tutaj zdecydowanie najwięcej. Chociaż sam wykonawca (bo mniemam, że jest to projekt jednoosobowy) określa swoją muzykę jako industrial/sludge/doom/black metal. Album jest klimatyczny i jego mocną stroną (jeśli nie najmocniejszą) jest klimat. Przoduje tutaj utwór "Slavery" z mocnymi akcentami industrialnymi i doomowym tempem. Z ciekawszych kawałków wymienię jeszcze przygniatający do ziemi "Tahoe's and Escalade's" i zamykający ten album najdłuższy numer na płycie, czyli "Lost", fajna reklasująca muzyka. Jak wypadł mariaż industrialu z doom metalem? Wypadł całkiem nieźle, chociaż mam wrażenie, że mogłoby być ciekawiej. "Cleansing The Damned" to album głównie dla ciekawskich, którzych chcieliby posłuchać czegoś, co nie pojawia się codzień.

Tutaj można ściągnąć album za darmo:
http://cleansingthedamned.bandcamp.com/

Ocena: 6,5/10

Raunchy - A Discord Electric (2010)


Raunchy - A Discord Electric

Raunchy na myspace

Data wydania: 20.09.2010
Gatunek: melodic metalcore/industrial metal/modern metal/alternative metal
Kraj: Dania

Tracklista:
01. Dim the Lights and Run 05:25
02. Rumors of Worship 05:15
03. Blueprints For Lost Sounds 04:58
04. Nght Prty 05:33
05. Street Emperor 05:33
06. Shake Your Grave 05:22
07. Tiger Crown 05:56
08. Big Truth 04:01
09. The Great Depression 04:44
10. The Yeah Thing 05:21
11. Ire Vampire 05:18
12. Gunslingers and Tombstones 07:14

Skład zespołu:
Kasper Thomsen - wokal
Jesper Tilsted - gitara
Lars Christensen - gitara
Jeppe Christensen - klawisze/wokal
Jesper Kvist - gitara basowa
MortenToft Hansen - perkusja


Minęły już dwa lata od premiery "Wasteland Discotheque" i duńska formacja Raunchy zapowiedziała swój piąty album studyjny. Wydawnictwo "A Discord Electric" pojawiło się w duńskich sklepach 20 września 2010 roku. Próbki, które były udostępniane w formie samplera (30 sekundowych fragmentów wybranych numerów) sprawiały wrażenie złagodnienia względem "Wasteland Discotheque" i słychać było, że większy nacisk został położony na przebojowość.


Dwa lata oczekiwań na nowy materiał jednak się opłaciły, bo "A Discord Electric" to ponad godzina muzyki. Na całość składa się 12 dość długich utworów - od przebojowego grania raczej oczekuje się, że numery będą krótkie (tak w granicach trzech minut) i będą wpadały w ucho. Tymczasem tutaj średni kawałek trwa około pięciu minut. Mimo tego przekroczenia normy kawałki są faktycznie wpadające w ucho, jak zwykle za sprawą miłej dla ucha linii melodycznej, jak i świetnie zaśpiewanych refrenów. Tutaj popisowo spisał się Jeppe Christensen (chociażby w kawałku "Nght Prty"). Oczywiście rykom Kaspera też nic nie można zarzucić, ale jednak najbardziej wbijają sie tutaj w pamięć czyste wokale Jeppe. Ponadto elektronika jest jak zwykle na bardzo dobry, choć można powiedzieć, że mocno dyskotekowym poziomie. Chociaż ocena pracy klawiszy to już raczej indywidualna sprawa, w każdym razie dla mnie brzmią bardzo dobrze.

Przechodząc do kwestii samych utworów - hitów tutaj nie brakuje. Prawdę mówiąc jak teraz sięgam po "Wasteland Discotheque" to mam wrażenie, że jest tam dużo wypełniaczy względem nowego wydawnictwa. Na "A Discord Electric" próżno szukać utworów zbędnych - oczywiście piszę to z pozycji osoby, której takie granie odpowiada. Kawałki są różnorodne, także nie sposób jest nudzić się podczas odsłuchu - przykłady już znajdują się na samym początku wydawnictwa - mamy dyskotekowo-przebojowo "Nght Prty" czy "Big Truth", cięższy "Street Emperor" i podszyty nutką southernowego klimatu "Blueprints For Lost Sounds". Jeszcze raz podkreślę, że hitów tutaj nie brakuje - "Dim The Lights And Run", "Rumors Of Worship", "Nght Prty", "Street Emperor", "Blueprints For Lost Sounds", "Tiger Crown", "Big Truth" czy "The Great Depression" (z niemalże dragonforce'ową końcówką). Zdecydowanie słabiej wypada końcówka albumu, ale nie ma tutaj żadnej tragedii, podczas odsłuchu "A Discord Electric" nigdy nie skipowałem tych końcowych numerów, bo jednak są przynajmniej dobre. "Ire Vampire" jest bardzo dobry, ale chyba trochę za ostry jak na ten album, "The Yeah Thing" podobnie - mimo wszystko lubię jeden i drugi numer. "Gunslingers And Tombstones" jest już świetnie wpasowany w klimat "A Discord Electric".


Muzyka Raunchy od zawsze była ciężka do sklasyfikowania. Niby to metalcore, niby industrial/electric, trochę alternatywy, dużo modernowego grania, masa przebojowości i lekki rockowy felling. Na nowym wydawnictwo znajduje się to wszystko, wymieszane w różnych proporcjach w każdym utworze, dlatego słuchając "A Discord Elecrtic" nie ma się wrażenia grania na jedno kopyto. Wielbicieli Raunchy nie muszę namawiać do przesłuchania nowego materiału, a tych, którzy do tej pory nie słuchali ostrzegam, że nacisk jest tutaj położony głównie na przebojowość, więc nie każdemu może podejść takie granie. Podsumowując album jest niemalże idealny, lekki, przebojowy, momentami ciężkawy, ale przede wszystkim wpadający w ucho. A wypełniaczy można szukać na siłę, chociaż mi nic nie przychodzi do głowy. Bardzo dobry album od samego początku do końca.

Ocena: 9/10

środa, 3 listopada 2010

Kamelot - Poetry For The Poisoned (2010)

http://img821.imageshack.us/img821/2055/c6f44e0982b3edcbc6dc99a.jpg

Kamelot - Poetry For The Poisoned

Kamelot na myspace

Rok wydania: 2010
Gatunek: melodic power metal
Kraj: USA

Tracklista:
01. The Great Pandemonium 04:24
02. If Tomorrow Came 03:58
03. Dear Editor 01:18
04. The Zodiac 04:00
05. Hunter's Season 05:34
06. House On A Hill 04:14
07. Necropolis 04:16
08. My Train Of Thoughts 04:08
09. Seal Of Woven Years 05:13
10. Poetry For The Poisoned - Incubus 02:57
11. Poetry For The Poisoned, Pt. 2 - So Long 03:24
12. Poetry For The Poisoned, Pt. 3 - All Is Over 01:03
13. Poetry For The Poisoned, Pt. 4 - Dissection 02:00
14. Once Upon A Time 03:45

Skład zespołu:
Roy Khan - wokal
Thomas Youngblood - gitara
Sean Tibbetts - gitara basowa
Casey Grillo - perkusja
Oliver Palotai - klawisze

Goście:
Björn "Speed" Strid - wokal
Jon Oliva - wokal
Gus G. - gitara
Simone Simons - wokal
Amanda Somerville - wokal
Chanty Wunder - wokal
Cloudy Yanh - wokal
Sascha Paeth - gitara
Miro - klawisze i orkiestracje

Album "Poetry For The Poisoned" był najdłużej przygotowywanym wydawnictwem Kamelot - wcześniej ten amerykański band działający pod przewodnictwem Youngblooda nagrywała nowe LP co dwa lata, tutaj pojawił się niewielki poślizg zapewne spowodowany wydaniem koncertówki "Ghost Opera - The Second Coming", której premiera przypadła na rok 2008 (była to reedycja albumu wydanego w 2007 roku, ale wzbogacona o dodatkowe cd z materiałem koncertowym). Jakie były oczekiwania odnośnie "Poetry For The Poisoned"? Ja nie miałem praktycznie żadnych, ale o tym w dalszej części recenzji.


Premiera "Poetry For The Poisoned" przypadła na 1 września - dzieciaki rozpoczynały rok szkolny, a wielbiciele melodyjnego power metalu wyruszali do sklepu po najnowszy album zasłużonej amerykańskiej formacji jaką jest Kamelot. Ja aż tak bardzo się nie spieszyłem z zapoznaniem się z nowym materiałem, bo do tej pory nie słuchałem poprzedniego - powód bardzo prosty - uważałem, że po "The Black Halo" ten band nie nagra już nic lepszego. Czy się myliłem? Zdecydowanie tak. Oczywiście do nagrania "Poetry For The Poisoned" Youngblood i jego paczka zaprosili kilku gości specjalnych, a wśród nich doskonale już znane z wcześniejszych albumów wokalistki Simone Simons i Amanda Somerville, oraz gitarzysta Sascha Paeth, który również zajął się produkcją albumu. Kolejnych gości można zobaczyć powyżej, a i będę się starał co ważniejsze wystąpienia pokrótce omówić, o ile są tego warte.

Amerykanie z Kamelot przygotowali 50-cio minutowy materiał - można to odnieść do ich najlepszych wydawnictw, bo zarówno "Karma", "The Fourth Legacy" i "Epica" trwały w okolicach 50-ciu minut, jedynym z tych świetnych albumów Kamelot trwającym dłużej jest "Black Halo" - prawie 60 minut. Czyli panowie zaserwowali kawał materiału, który nie jest ani za długi, ani za krótki. Od razu zacznę od tego, że pierwsze 5 utworów to miazga (nie wliczam tutaj "Dear Editor" jest to wstępem do kawałka "The Zodiac") - jeden lepszy od drugiego, a najlepiej wypada "House On A Hill", w którym Roy Khan śpiewa w duecie z Simone Simons. Jest to jeden z największych hitów balladowych, jakie w ogóle nagrał Kamelot, do tego refren wpada w ucho i nie ma szans, żeby go później nie nucić. Po prostu magia.

Od początku - album rozpoczyna hiciarski "The Great Pandemonium", w którym gościnnie udzielił się wokalista Björn Strid z Soilwork. Do tego numeru powstał też mroczny klip, który nie do końca oddaje klimat albumu. W każdym razie słychać, że kapela sięgnęła trochę do nowoczesnego grania - głównie chodzi o partie klawiszy i pracę gitar, ale też o przestrzenne wokale. "If I Came Tomorrow" to również hit nie mniejszy od swojego poprzednika, ale również wzbogacony o solidną dawkę nowoczesnego brzmienia. Jednakże najważniejszy jest tutaj bardzo nośny i przebojowy refren. "The Zodiac" jest również niemałym hitem, a tak naprawdę to był mój ulubiony utwór przez kilka pierwszych odsłuchów. Gościnnie udzielają się tutaj wokalista John Oliva i wokalistka Amanda Somerville - obydwoje radzą sobie świetnie przy współpracy z Royem Khanem. Oliva trochę przypomina mi Thorbjörna Englunda z Winterlong (zwłaszcza z albumu "Metal/Technology"). Nie ma tutaj jakiegoś szczególnie interesującego refrenu, ale ogólny klimat i te trzy wokale mieszające się ze sobą dają efekt piorunujący. "Hunter's Season" to hit na miarę starych przebojów Kamelot - oczywiście tak jak w przypadku wcześniejszych numerów jest tutaj odpowiednia dawka nowoczesnego brzmienia. Jednakże zarówno melodia, jak i refren są wyśmienite i ten kawałek po prostu musi się podoba każdemu, kto lubi Kamelot za ich dawne przeboje. W tym utworze gitarowo kapelę wspomagał Gus G. O magicznym "House On A Hill" już pisałem, ale jeszcze podkreślę, że jest to numer zdecydowanie lepszy niż niegdyś osławiony "The Haunting".

Można powiedzieć, że po tym utworze album mógłby się skończyć, bo wypakowany nowoczesnością "Necropolis" to raczej średniak z kilkoma przebłyskami, natomiast "My Train Of Thoughts" to już bardzo dobry kawałek z ciekawą melodią i wpadającym w ucho refrenem. Niestety już dalej nie ma za bardzo czym się zachwycać. Ewidentnie słychać, że w czteroczęściowej historii "Poetry For the Poisoned" ważniejsza jest sama treść niż pomysły na kawałki. Jeszcze jako tako dobrym zakończeniem tego wydawnictwa jest "Once Upon A Time". Utwór utrzymany w dobrym klimacie z nie najgorszą melodią i w miarę wpadającym w ucho refrenem, ale z batalii z którymkolwiek kawałkiem z początku tego albumu nie wychodzi zwycięsko.


"Poetry For The Poisoned" to jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) albumów z melodyjnym metalem, jaki usłyszałem w tym roku. Cała kapela jest ewidentnie w dobrej, a nwet bardzo dobrej formie. Wokal Khana w ogóle zmienił się od czasów najlepszych albumów. Po prostu wypada tutaj tak jak powinien. Same kompozycje są wzbogacone o nowoczesne brzmienie, w niektórych momentach dużą dawkę elektroniki, ale nadal są przebojowe w starym dobrym stylu. Problem stanowi jednak brak pomysłów, a może ich nadmiar, który objawił się w drugiej połowie albumu. Na początku mamy hit za hitem, a później napięcie opada. Oczywiście nie ma w tym żadnej wielkiej tragedii - 6 hitów na 14 kawałków, które znajdują się na tym wydawnictwie to i tak bardzo dużo, tym bardziej, że 3 z 14 utworów około dwuminutowe przerywniki, albo orkiestracje. Goście specjalni też nie zawiedli, ale największe brawa należą się Simone Simons, która ewidentnie przyczyniła się do tego, że "House On A Hill" brzmi tak jak brzmi. Wielbiciele Kamelot powinni być wniebowzięci słuchając tego albumu, bo mamy tutaj ten sam stary, dobry Kamelot, ale z dodatkiem nowoczesności.

Ocena: 8/10

Rain - Dad Is Dead (2008)


Rain - Dad Is Dead

Rain na myspace

Data wydania: 04.04.2008
Gatunek: heavy metal
Kraj: Włochy

Tracklista:
01. 8 Bar 04:25
02. Blind Fury 04:02
03. Mr. 2 Words 04:01
04. Love In The Back 03:40
05. Rain Are Us 03:49
06. Red Kiss 03:51
07. The Party 04:41
08. Last Friday 05:27
09. Dad Is Dead 05:01
10. Swan Tears 04:20
11. The Reason 04:23
12. Bang Bus 04:27
13. Rain 04:54


To jest pierwszy album tej kapeli, który dane mi było usłyszeć. Ale nic dziwnego, nie gustuję za bardzo w muzyce prezentowanej przez włoskie bandy (od Idols Are Dead trochę się to zmienia). Nawet nie wiem do czego można porównać ten album, nie jest to maidenowe granie, ani jakiekolwiek inne mi znane. Czyli mogę śmiało powiedzieć, że goście grają we własnym stylu - a to idzie na plus oczywiście, bo takich kapel jest niestety coraz mniej. Wokalista nie kaleczy języka angielskiego (co jest chyba domeną polskich bandów), czasami zawyje niczym Sammet czy Matos, ale kiedy trzeba śpiewa ostrzej, można powiedzieć "z pazurem". Muzyka jest w idealnym tempie, nie jest ani za szybko, ani też za wolno, także band nie przynudza. Już wiem do czego można to porównać. To taki Chrome Division tyle, że z zupełnie innym wokalem i grający nieco lżej, ale bardziej melodyjnie. Nie będę się tutaj rozpisywał o każdym kawałku, bo zdecydowanie lepiej się tej płytki słucha niż o niej czyta ;-) Także zapraszam wszystkich zainteresowanych do przesłuchania tego albumu. A przede mną włoska scena metalowa coraz bardziej się otwiera, zobaczymy czym jeszcze mnie zaskoczy. Mój faworyt na płycie to "Last Friday", bo ma to co powinien mieć każdy kawałek heavy metalowy.


Ocena: 7,5/10