środa, 30 grudnia 2009

Nazarite Vow - Conspirators (2009)


Nazarite Vow - Conspirators

Nazarite Vow na myspace

Data wydania: 20.06.2009
Gatunek: metalcore/post-hardcore
Kraj: Australia

Tracklista:
01. .........
02. Prisoners
03. Dictators
04. Soldiers
05. Scavengers
06. Heroes
07. Outlaws

W tym roku kolejnym zespołem, który zadebiutował na scenie core'owej był australijski zespół Nazarite Vow. Przyznam, że sięgnąłem po to wydawnictwo głównie przez dość niecodzienną jak na core okładkę, chociaż odsłuch i tak dość długo odkładałem, teraz żałuję.

Z debiutantami jest taki problem, że większość takich bandów albo próbuje być na siłę oryginalna, albo podłącza się pod jakiś zespół i rżnie prawie, że na żywca ograne patenty. Trafiają się też takie zespoły jak Nazarite Vow. Grające niby jak wszyscy, ale posiadający pierwiastek szaleństwa, który był również obecny na albumie Pilgrimz "Boar Riders". Pomijam już fakt, że jest tutaj nieco rock'n'rollowy styl kompozycji. Najbardziej podobny do Pilgrimz jest utwór "Scavengers" - nawet wokalista brzmi nieco jak Max. Melodia wytrącająca się z ostro grających gitar i niekiedy wysuniętego basu buja niesamowicie. I naprawdę ciężko się nudzić podczas odsłuchu tego materiału - jest wyładowany energią niczym ostatnie wydawnictwo Hatebreed. Jednocześnie album posiada lekkie znamiona post-hardcore'a - tutaj głównie niektóre czyste partie wokalne. Co prawda czysty wokal bardziej charakterystyczny dla grania hardcore/punk pojawia się rzadko i niespecjalnie się narzuca, to jednak trzeba odnotować, że i takie partie znajdują się na tym materiale. Momentami muzyka bardzo walcowata, a za chwilę rock'n'rollowa - oczywiście podrasowana odpowiednim ciężarem, bo z czystym rock'n'rollem nie mamy tutaj do czynienia. W ogóle album niesamowicie wciągający, a dużym minusem jest to, że jest niestety krótki, czas trwania całego materiału to niecałe 26 minut. Ale jak już mnie przekonał chilijski 562, album nie musi być długi, wystarczy, że rozpieprza. A ten spełnia swoją funkcję - najlepsze kawałki? Chyba wszystkie. Tutaj nie ma żadnego słabego utworu - chyba, żeby wziąć pod uwagę gadaninę ukrytą pod tytułem ".........".

Kolejny zabójczy materiał core'owy w tym roku. Nie spodziewałem się, że jeszcze coś mnie ruszy, a tutaj taka niespodzianka. To druga metalcore'owa ekipa z Australii, którą muszę zanotować - pierwsza to Carpathian, która w 2008 wydała bardzo dobry album "Isolation". A co znajduje się na "Cospirators"? Same killery, metalcore'n'roll. Niezwykle bujająca muzyka nie pozbawiona odpowiedniej dozy energii, jak i agresji.

Ocena: 9/10

piątek, 25 grudnia 2009

Rough Silk - A New Beginning (2009)

Rough Silk - A New Beginning

Data wydania: 20.03.2009
Gatunek: melodic power metal
Kraj: Niemcy

Tracklista:
01. Temple Of Evil
02. Home Is Where The Pain Is
03. Reborn To Wait
04. The Roll Of The Dice
05. When The Circus Is Coming To Town
06. Sierra Madre
07. A New Beginning
08. Warpaint
09. Black Leather
10. We've Got A File On You
11. Deadline
12. We All Need Something To Hold On To In This Life
13. A Song For Hilmer

Skład:
Ferdy Doernberg - wokal, klawisze, gitara
Mike Mandel - gitara
André Hort - gitara basowa
Alex Wenn - perkusja


Rough Silk to niemiecki zespół, którego liderem od samego początku był Ferdy Doernberg - przede wszystkim znany klawiszowiec, który udzielał się w kapelach typu Dezperadoz, Axel Rudi Pell, Shock Machine. Zespół powrócił po 6 latach milczenia. Sam tytuł album też wiele mówi o tym wydawnictwie. Warto również zaznaczyć, że ósmy LP Rough Silk został zadedykowany zmarłemu w 2006 roku gitarzyście Hilmerowi Staacke, który wspierał zespół na albumach "Roots Of Hate" i "Walls Of Never".


"A New Beginning" to drugi album, na którym Ferdy Doernberg udziela się wokalnie, z tymże tutaj nie ma już takiego wsparcia jak na "End of Infinity". Tam wspierał go Herbert Hartmann i Nils Wunderlich. Na bieżącym wydawnictwie muzyków tych zabrakło i jedyne wsparcie jakie Ferdy otrzymał w warstwie wokalnej to chórki. Dlatego ciekaw byłem jak sobie poradził w tak odpowiedzialnej roli. Sam album brzmi bardziej jak zlepek różnych pomysłów zgromadzonych przez lidera grupy w ciągu tych sześciu lat milczenia. Dla jednych może okazać się to plusem, bo dla każdego coś się znajdzie. Dla innych album może być niespójny i przez to asłuchalny. Dla mnie różnorodność kompozycji to duża siła tego wydawnictwa. Ferdy zresztą udowodnił, że jest całkiem niezłym wokalistą potrafiącym "modyfikować" swój wokal. Oczywiście nie jest to Jan Barnett, ale zespół też ewoluował. Przechodząc do samego materiału składającego się na ten album.

Rozpoczyna się nieco egzotycznie, przynajmniej takie dźwięki rozpoczynają utwór "Temple Of Evil", który można traktować raczej jako próbę wskrzeszenia ducha dawnego Rough Silk. I jak dla mnie zabieg udany - Ferdy może zaprezentować swoją ciekawą barwę, a sam kawałek mimo tego, że nie powala to jednak zapada w pamięć, zwłaszcza refren i dziwaczna partia klawiszowa.

Zdecydowanie ciężej wypada "Home Is Where The Pain Is" - pierwsze skojarzenie, jak wzbudził we mnie ten utwór to Dezperadoz "Here Comes The Pain". Co prawda kapela Alexa Krafta zaprezentowała cięższy riff, ale jak na Rough Silk, który przecież momentami ocierał się mocno o hard rock to i tak jest ciężko. Wokal Ferdy'ego mocno przypomina tzw. heavy metalowych skrzekaczy (każdy niech rozumie to jak chce - w każdym razie chodzi np. o Udo). Kompozycja do specjalnie chwytliwych nie należy, ale też nie ma na co narzekać.

"Reborn To Wait" to powtórka z dwóch wcześniejszych kawałków - a raczej wszystkie trzy są na podobnym poziomie. Oczywiście głównym motywem, który od razu zapadł mi w pamięć jest refren, jak i ciekawa zagrywka gitarowa w okolicach uspokojenia melodii. Z tym utworem jest jednak tak, że działa jak lokomotywa - z biegiem czasu się rozkręca. Próby growlowania jak najbardziej udane, w sumie Ferdy mógł zaprezentować i wyryczany utwór, było by to na pewno duże zaskoczenie.

W końcu przyszedł czas na jeden z najlepszych utworów na "A New Beginning", chodzi oczywiście o "The Roll Of The Dice". Utwór dziwny, wymieszany, pełen kontrastów, ale jednak wysuwający się na przód. Ferdy tutaj kojarzy mi się ze znanym śpiewakiem Billym Joelem (dla niedowiarków polecam sprawdzić np. utwór "Piano Man" - zresztą kiedyś coverowany przez Rough Silk). Tyle, że wokal Doernberga jest zdecydowanie bardziej szorstki. Co tu dużo gadać - zespół wymieszał tutaj wszystko co mógł - od hard rocka, poprzez metal z elementami orientalnymi, aż po groove i oczywiście heavy metal. Ferdy zmienia wokal jak rękawiczki - raz skrzeczy, raz growluje, raz piszczy. Nie wiem, jak ten człowiek to robi, ale wiem, że mi się podoba. A końcówka utworu to już zupełnie inna bajka. Fortepian, trąbka, spokojnie grająca gitara akustyczna i marszowe bębenki.

"When The Circus Is Coming To Town" to utwór, który raczej nie spotkał się z ciepłym przyjęciem. Ale czy słusznie? Jest przebojowy, szybki, pełen energii, a że tekst trochę bzdurny to zupełnie inna sprawa. Dla mnie to jednak jeden z tych utworów, których zawsze słucham z dużą przyjemnością. Zresztą ja tutaj nie uświadczyłem zbytniej wesołkowatości.

Czas na southernową nutę, a tą zapewnia utwór "Sierra Madre". Takie zabiegu chyba nikt się nie spodziewał, ale z drugiej strony przecież Ferdy współpracował przy nagrywaniu przez Dezperadoz (wówczas jeszcze Desperados) albumu "The Dawn Of Dying" - czyli trochę westernowego grania zostało mu w pamięci. Tutaj mamy praktycznie ścieżkę dźwiękową do westernu, przynajmniej do połowy utworu. Później następuje wybuch energii. Czego efektem jest bardzo przebojowy kawałek mknący do przodu niczym Jeep po arizońskim pustkowiu.

Utwór tytułowy to kolejny eksperyment. Tym razem dostajemy coś w stylu nu-metalu, przynajmniej w warstwie muzycznej. Po prostu słychać, że zespół chciał zaprezentować coś w miarę nowoczesnego. Nowy utwór programowy? No nie wiem, raczej próba skoku w bok, bo refren jest dokładnie taki do jakich przyzwyczaiła mnie ta kapela.

"Warpaint" to czysty heavy metal, bez żadnych domieszek, czy zabawy w unowocześnianie grania. Sama tradycja, nawet chórki są tradycyjne. W przypadku poprzednika "Warpaint" trochę kontrastuje.

Ciężki do określenia jest "Black Leather", bo są tutaj zarówno pierwiastki hard rocka (zwłaszcza refren) i cięższej odmiany heavy metalu, gitary do najlżejszych nie należą. Na uwagę zasługuje gitara wymiatająca w okolicach refrenu.

Mariaż z hardcorem? Czemu nie. Taki właśnie przykład mamy w kawałku "We've Got A File On You". Z pozoru melodic metalowa kompozycja, ale przy uważnej obserwacji można zauważyć elementy hardcore'a, a raczej hardcore'a z manierą melodyjnego metalu. Bardzo ciekawe połączenie, które nie każdemu zapewne przypasuje.

Po tym następuje chyba jeden z cięższych utworów na tym albumie - "Deadline". Ciężki, ale i melodyjny. Ferdy po raz kolejny prezentuje swój dość oryginalny wokal, który porusza się od skrzeku po typowy heavy metalowy śpiew. Sama praca gitary jakby doskonale znana z jakiegoś innego numeru.

Końcówka jest już spokojna - "We All Need Something To Hold On To In This Life" to nie tylko długi tytuł, ale również jedna z najlepszych ballad 2009 roku. Ferdy czaruje swoim zachrypłym wokalem, a pojawiające się chórki ten czar jeszcze wzmacniają. Mimo tego, że ballada to jednak pełna ciepłej energii.

Na koniec melancholijny kawałek poświęcony Hilmerowi Staacke, czyli po prostu "A Song For Hilmer". To na co ciężko tutaj nie zwrócić uwagi to oczywiście gra Ferdy'ego na fortepianie, jak i smutek każdej nuty. Smutek, ale jednak i nadzieja na pogodzenie się ze stratą przyjaciela. Nie sposób też pominąć świetnej partii gitarowej pod koniec kawałka. Piękne zakończenie tak niezwykłego albumu pełnego skrajności i kontrastów.


Rough Silk nigdy nie był zespołem, który można było ot tak określić jako np. melodic metal, czy heavy metal. Zawsze łączyli różne pierwiastki, trochę eksperymentowali, ale nigdy nie grali źle. Tutaj też nie zawiedli - oczywiście główna zasługa w tej mierze to praca Ferdy'ego Doernberga. Sam tytuł wiele mówi o tym materiale i myślę, że lepszego nie mogli sobie wymyślić. Bo jakby nie patrzeć jest to nowy początek. Myślę, że różnorodność kawałków znajdujących się na tym LP sprawi, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie.

Ocena: 9/10

czwartek, 24 grudnia 2009

Mustasch - Mustasch (2009)


Mustasch - Mustasch

Data wydania: 30.09.2009
Gatunek: heavy/stoner metal
Kraj: Szwecja


Tracklista:
01. Tritonus (Prelude)
02. Heresy Blasphemy
03. Mine
04. Damn It's Dark
05. The Man The Myth The Wreck
06. The Audience Is Listening
07. Desolate
08. Deep in the Woods
09. I'm Frustrated
10. Lonely
11. Blackout Blues
12. Tritonus

Skład:
Ralf Gyllenhammar - wokal, gitara
David Johannesson - gitara
Mats Stam Johansson - gitara basowa
Danne McKenzie - perkusja

Dla mnie Mustasch to już sprawdzona marka, zespół, który co prawda ewoluuje dość wolno, ale zmienia się w bardzo dobrym kierunku. Czego dowodem był chociażby album "Latest Version Of The Truth", który zrobił na mnie większe wrażenie niż genialny "Ratsafari". Zespół po wydaniu w 2007 roku "Latest Version Of The Truth" przechodził pewne problemy personalne - z zespołu odeszli Hannes Hansson i Mats Hansson. W 2008 roku zespół zaprezentował swoje pierwsze w karierze koncertowe dvd "In the Night - Live in Gothenburg" i wydał dwie kompilacje - z czego jedna trafiła do sklepów w 2009 roku. I wreszcie 30 września nastąpiła premiera nowego materiału o nazwie "Mustasch" - termin dość umowny, bo ta data dotyczy tylko Szwecji i Finlandii. W Norwegii album został wydany 5 października, a w pozostałej części świata dopiero w 2010 roku. Ci najmniej cierpliwi mogli zamówić ciepły jeszcze album z Finalndii lub Szwecji - z takiej okazji właśnie skorzystałem.

środa, 23 grudnia 2009

Senmuth - Bark Of Ra (2007)


Senmuth - Bark Of Ra

Senmuth na myspace

Rok wydania: 2007
Gatunek: industrial doom metal/folk/ambient/electro
Kraj: Rosja

Tracklista:
01. Continent Under Sun
02. Way On Tortuga
03. Kuvalaya-Dala
04. Bark of Sun
05. Phnom Bakheng
06. Djenne Mosque
07. Waiting the Sun
08. Whisper of Memnons
09. Earth, My Mother
10. Mantra Lost Sun


To 27 album żywej legendy jaką jest rosyjski muzyk Senmuth. Jest to zespół jednoosobowy, dlatego tym bardziej dziwny - w tym momencie na koncie tego multi-instrumentalisty znajduje się 56 albumów, ale zapewne "Sebek" nie jest ostatnim wydawnictwem oznaczonym logo Senmuth. Należy też zauważyć, że zespół został powołany do życia w 2004 roku.

Pierwszy kawałek trzeba traktować raczej jako wstęp do świata, w który zabiera słuchacza Senmuth - bo nic wielkiego się tutaj nie dzieje, ale połączenie orientalistyki i elektroniki robi wrażenie. "Way On Tortunga" zaczyna się bardzo spokojnie i w sumie bardziej kojarzy mi się z jakimiś ludowymi muzykami niż z metalem, ale w końcu jak się rozkręca to nawet głowa się kiwa. Tak, bardzo ładnie brzmi to połączenie elektroniki z metalem. Jeśli ktoś nie skorzystał z zaproszenia zawartego w tym numerze to może śmiało wysiąść i wcisnąć "stop". Chyba wiadomo, czego można się spodziewać po utworze, którego tytuł brzmi "Kuvalaya-Dala" - tak, jest to orientalne granie, raczej uspokajające niż porywające. Dobre połączenie elektroniki z orientalnymi dźwiękami sprawia, że wchłonąłem "Bark Of Sun" - spokojne, hipnotyzujące rytmy z dudniącą elektroniką, a w "Phnom Bakheng" Senmuth postanowił nieco popisać się umiejętnością gry na gitarze i całkiem dobrze to wyszło, a kiedy wkracza dudniący bas to ten numer nabiera prawdziwych kolorów. Ciężko mi jest coś napisać o dalszych numerach, bo są podobne do tych pierwszych...ale jednocześnie inne. Tzn. mimo tego, że Senmuth jest niezwykle płodnym muzykiem to nie ma na "Bark Of Ra" kompozycji stworzonych na zasadzie "kopiuj-wklej". Podróż, w którą zostajemy zabrani obraca się w klimatach orientalnych (azjatyckich i afrykańskich) z dużą rolą elektroniki i muzyki gitarowej. Trzeba docenić umiejętności kompozytorskie Senmutha. Polecam naprawdę sprawdzić ten album, bo niesamowicie odpręża.

Ocena: 7,5/10

piątek, 18 grudnia 2009

Sieges Even - The Art Of Navigating By The Stars (2005)


Sieges Even - The Art Of Navigating By The Stars


Rok wydania: 2005
Gatunek: progressive metal
Kraj: Niemcy

Tracklista:
01. Navigating By The Stars
02. The Weight
03. The Lonely Views of Condors
04. Unbreakable
05. Stigmata
06. Blue Wide Open
07. To The Ones Who Have Failed
08. Lighthouse
09. Styx

Skład:
Arno Menses - wokal
Markus Steffen - gitara
Oliver Holzwarth - gitara basowa
Alex Holzwarth - perkusja


Sieges Even to już zasłużona ekipa, która na swoim koncie w momencie wydawania "The Art Of Navigating By The Stars" miała 5 albumów. Sam zespół powstał w roku 1985 roku i od tamtego momentu zmagał się z problemem znalezienia odpowiedniego wokalisty. W bandzie występowali już Franz Herde, Jogi Kaiser i Greg Keller - co prawda każdy kolejny był trochę lepszy od poprzedniego, ale żaden z nich nie do końca zgrywał się z umiejętnościami instrumentalistów. Strzałem w dziesiątkę miał okazać się Arno Menses, który wcześniej nie udział się w żadnym zespole. Samo Sieges Even powróciło po 8 letniej przerwie - ostatni album, jaki wydali przed przerwą to "Uneven" z 1997 roku.

Pierwsze co rzuca się w oczy to nazwa albumu - do tej pory tytuły były krótkie, tutaj dostaliśmy tasiemca. A sama nazwa sugeruje, że panowie z Sieges Even zabierają słuchacza w podróż statkiem, ku nieznanym lądom za przewodnika biorąc sobie tylko gwiazdy. Długość tego wydawnictwa to lekko ponad 60 minut - czyli jakby nie patrzeć kawał muzyki, w tym przypadku ta godzina to jednak niezbyt długo. Jeśli chodzi o długość poszczególnych utworów to mamy standard progmetalowy - czyli od 5 minut wzwyż.

Wszystko rozpoczyna śmiech małego dziecka - czyli można powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z początkowym stadium życia - tym bardziej wydaje się to być logiczne kiedy spojrzy się na tytuł ostatniego kawałka - "Styx". Pierwszy muzyczny utwór, czyli "The Weight" zabiera słuchacza w świat magii - chociaż zwykły, bez fajerwerków - łamane zagrywki, ostrzejsze partie przecinające te lżejsze i niesamowity wokal Mensesa. Instrumentaliści jak zwykle czarują swoimi niezwykłymi umiejętnościami, a Arno Menses idealnie wpasowuje się w rytm - tym razem to wokalista prowadzi muzykę, a nie na odwrót, jak to miało miejsce zwłaszcza w przypadku początkowych wydawnictw. Dziesięciominutowa kompozycja "The Wight" mija jednak dość szybko - a jest tylko wprowadzeniem do tego magicznego świata. Spokój wylewający się z tego kawałka jest naprawdę wciągający i sprawie, że chce się go słuchać nieprzerwanie. Problem w tym, że kolejnych kawałków też chce się słuchać tak samo jak "The Weight".

"The Lonely Views Of Condors" zaczyna się w dość prosty sposób - widać, że zespół postawił nieco na minimalizm, bo wielkiego grania na początku nie ma. Proste granie i wokal Mensesa, który prowadzi do ostatecznego brzmienia. I mimo pojawiającego się cięższego riffu zaraz muzycy znowu uspokajają swoje instrumenty - tym razem serwując całkiem przebojowe partie. Słuchając tego kawałka mam zawsze wrażenie, że Arno został stworzony właśnie żeby śpiewać w Sieges Even - nie wyobrażam sobie wykonania tego utworu z innym wokalistą. Można powiedzieć, że w tym przypadku sprawdza się powiedzenie "trafił swój na swego", bo muzyka uzupełnia partie wokalne, a wokal uzupełnia partie instrumentalne. Po prostu magia. Szkoda tylko, że ten utwór jest tak krótki.

"Unbreakable" to chyba najspokojniejszy utwór na całym albumie - w tym przypadku muzyka stanowi jedynie dodatek do partii Mensesa, a ten po raz kolejny udowadnia, że nie jest jakimś tam pierwszym z brzegu śpiewakiem. W refrenie Arno ma wsparcie chórków, które dodatkowo uatrakcyjniają ten kawałek. Lekko połamana gra gitary i wysunięty bas to chyba najważniejsze elementy tej kompozycji - jak zwykle skomplikowanej i nie tak łatwej w odbiorze. Ale nic tutaj nie brzmi jakby było łamane na siłę, jedno pasuje do drugiego. Poza tym ten album powstał w 20 rocznicę rozpoczęcia działalności zespołu - także muzycy byli wystarczająco doświadczeni, żeby wiedzieć jak najlepiej wykorzystać swoje niezwykłe umiejętności.

"Stigmata" to jeden z moich ulubionych utworów Sieges Even - nie tylko wśród znajdujących się na tym wydawnictwie. Długi wstęp instrumentalny i chwila konsternacji - czy jest to instrumental, czy może Arno wejdzie ze swoim wokalem i ustawi w szeregu instrumentalistów? I tak też się dzieje. Poza tym kawałek jest prawdziwie przesycony melodyjnością. Mam tylko nieodparte wrażenie, że perkusista w tym kawałku trochę chciał zaszaleć i nie zawsze zgrywa się z ogólną melodią dyktowaną przez Mensesa. Gitara niby gra w dość oklepany sposób, ale po prostu jej partie zapadają na długo w pamięć - coś niezwykłego. Nie chcę już wspominać, że i w tym utworze magia czai się na każdym rogu, ale taka jest prawda. Po prostu ilość emocji spakowanych na tym albumie jest przerażająca - wszystko to przekazane w możliwe najprostszym do zaakceptowania sposób - czyli żadnego łamania melodii z przymusu wszystko ma swoje logiczne następstwo.

"Blue Wide Open" zaczyna się za to zupełnie odwrotnie niż "Stigmata" - na zaciemnionej scenie, jako jedyny podświetlony przez reflektor pojawia się wyłącznie Arno Menses. Dopiero po jakimś czasie zostaje podświetlony również Markus Steffen, który zaczyna czarować grą na gitarze akustycznej. Pięknie brzmi połączenie wokalu Arno z akompaniamentem gitary akustycznej. Przy okazji tego połączenia znowu możemy delektować się niezwykłym wokalem Mensesa. Statek wkroczył na spokojne wody. Piękna ballada, szkoda tylko, że taka krótka.

"To The Ones Who Have Failed" rozpoczyna dźwięk kojarzący mi się z odgłosami wielorybów. Znowu otrzymujemy długi wstęp instrumentalny. Sama muzyka odbiega momentami od tego co mogliśmy usłyszeć we wcześniejszych utworach - jest nieco ostrzej, ale nie brakuje oczywiście melodii. I bardzo sugestywny refren "sky without stars, stars without sky". Same melodie też są bardziej połamane niż wcześniej - zwłaszcza jeśli chodzi o partie gitarowe.

"Lighthouse" jest przedostatnią kompozycją na tym niesamowitym albumie. Jest to chyba najlżejszy utwór znajdujący się na "The Art Of Navigating By the Stars" - i nie chodzi tutaj bynajmniej o to, że wcześniejsze utwory są tak skomplikowane, że nie da rady ich słuchać. Chodzi wyłącznie o to, że jeśli ktoś chce zacząć osłuchiwać się z tym materiałem, a nie lubi łamania to właśnie powinien zabrać się za ten kawałek (ewentualnie za "Blue Wide Open"). Mamy tutaj również gościnny udział instrumentu zwanego fletem, który ustępuje miejsca gitarze. Utwór bardzo melodyjny, a nawet przebojowy (tak, przebojowy). Chociaż mogłoby się wydawać, że na takim wydawnictwie przebojowości nie będzie.

Jak życie kończy przeprawienie się na drugą stronę rzeki Styks, tak i tutaj "Styx" kończy przygodę. Ten utwór to swoiste podsumowanie tego co można usłyszeć na całym tym albumie. Przebojowość, łamanie, melodyjne wokale Mensesa i magia unosząca się w każdym dźwięku. Prawdziwe zwieńczenie dzieła, które śmiem nazwać najpiękniejszym metalowym albumem w historii tego gatunku.

"The Art Of Navigating By The Stars" to magia, to nie jest już muzyka. Za instrumentami nie stoją muzycy, ale czarodzieje. A wokalista jest wyłącznie energią, która układa się w słowa i prowadzi melodię. Cały album to podróż poprzez bezkresne wody prowadzące od dziewiczego lądu aż do krańca świata, który kończy zarówno życie statku jak i jego pasażerów. Prowadzeni jednie gwiazdami płyną w nieznane i w końcu odnajdują swoje przeznaczenie. Tak też przeznaczeniem tego niesamowitego albumu jest wpisanie się na zawsze w annały muzyki metalowej jako najpiękniejszego długograja. Trzeba przyznać, że zespół wreszcie po szeregu lat poszukiwań w końcu po 20 latach istnienia nagrał album wybitny, pełen pasji, energii i przesycony emocjami, o jakich innym progmetalowym bandom może się tylko śnić. Minusem tego wydawnictwa jest to, że trwa on wyłącznie 60 minut.

Ocena: 10/10

niedziela, 13 grudnia 2009

The Cumshots - A Life Less Necessary (2009)


The Cumshots - A Life Less Necessary


The Cumshots na myspace

Data wydania:
28.09.2009
Gatunek: death'n'roll, stoner, heavy metal, rock
Kraj: Norwegia

Tracklista:
01. What Bleeds Must Be Butchered
02. Nonversation
03. I Still Drink Alone
04. And The Sun Pissed Red
05. Blood Don't Lie
06. This Dog Won't Hurt
07. Tiny Crosses
08. When In Hell, Pray For Rain
09. Existence Should Be Singing


Norweski zespół The Cumshots, którego głównym trzonem jest wokalista Kristopher Schau rozpoczął swoją działalność w 1999 roku. Zadebiutowali w 2001 roku wydawnictwem "Last Sons of Evil" i do tej pory udało im się nagrać 4 LP i w 2006 wydać na dvd zarejestrowany w Trondheim i Oersta koncert - "To Hell We Will Be Damned". "A Life Less Necessary" to już czwarte wydawnictwo na ich koncie.

Muzyka The Cumshots jest ciężka do określenia - niby jest to death'n'roll, ale konfrontując ich styl z innymi zespołami grającymi w tym gatunku zauważa się od razu dość dużą różnicę. W ich muzyce przewijają się również elementy stonera, co doskonale słychać właśnie na najnowszym wydanictwie. Do tego należy dołożyć dwa rodzaje wokalu - ryczący wokal Kristophera i melodyjny Ole Pettera, który udziela się głównie w refrenach. Dodaje to niezwykłej przebojowości kompozycjom, które po dwóch czy trzech przesłuchaniach wchodzą do głowy i wygodnie się usadawiają. I choć początkowo wydawało mi się, że ten album to nic innego jak zlepek różnych pomysłów, które niekoniecznie do siebie pasują to po kilkukrotnym przesłuchaniu twierdzę zgoła inaczej. Co prawda mieszania jest tutaj dużo, ale wszystko układa się w jedną spójną całość. Ostre partie w zwrotkach, które są głównie zasługą plującego jadem, a w refrenach przebojowego Ole Pettera. Oczywiście duże znaczenie mają tutaj melodie - czy wstęp do kawałka "I Still Drink Alone" nie wpada od razu w ucho? Albo czy nie dzieje się tak ze wstępem do "And The Sun Pissed Red"? Akurat tutaj mamy do czynienia z czystym stonerem bez żadnych naleciałości. Do tego nieco psychodelicznie grającego gitary i mamy najlepszy kawałek na "A Life Less Necessary". Do tego dochodzi świetny refren - jak się okazuje właśnie w tych partiach znajduje się dużo mocy. Nie należy zapominać o ważnym elemencie tego wydawnictwa jakim jest perkusja, a za jej sterami nie byle kto. Pałeczkami obraca znany z Grimfist i Tyrann perkusista Christian Svendsen. I jego partie nie należą bynajmniej do zwykłego "stuku-puku". Co jeszcze jest ważnego na tym albumie? Na pewno klawisze, które robią podkład. Usłyszeć można tutaj również skrzypce, które pojawiają się np. w kawałku "Blood Don't Lie". W przypadku tego albumu ciężko mówić o jakichś wypełniaczach - oczywiście z samą klasyfikacją utworów raczej problemów nie ma - zaczyna się ona od "bardzo dobry", a kończy na "rewelacyjny". Jakby spojrzeć na czas trwania poszczególnych kompozycji można odnieść wrażenie, że mamy tutaj do czynienia z wyciąganiem na siłę. Jednak od osób, które słyszały ten album nie otrzymałem podobnych sygnałów. Jeśli kawałek trwa ponad 8 minut to jest ku temu powód. Nie ma żadnego grania ciszą, pustych przelotów, zbędnych przerywników, czy też niezbędnych przerywników. Wszystko jest ułożone jak trzeba i "A Life Less Necessary" działa jak narkotyk - to jest chyba największy minus.

Jako podsumowanie mógłbym napisać po prostu "POLECAM!", bo to jeden z najciekawszych albumów, które usłyszałem w 2009 roku. Mieszanka death'n'rolla, stonera, heavy metalu i rocka wypadła po prostu świetnie. Album nie zaskakuje jednak po pierwszym czy drugi odsłuchu, ale już trzeci powoduje uzależnienie, od którego nie da rady się uwolnić. Pobieżnie znając poprzednie wydawnictwa mogę śmiało stwierdzić, że jest to na razie najlepsze wydawnictwo kapeli Kristophera Schau'a.

Ocena: 10/10

piątek, 11 grudnia 2009

Nekromantix - Life Is A Grave & I Dog It! (2007)


Nekromantix - Life Is A Grave & I Dog It!

Nekromantix na myspace

Rok wydania: 2007
Gatunek: psychobilly
Kraj: Dania

Tracklista:
01. NekroHigh
02. Horny in a Hearse
03. Life is a Grave & I Dig It!
04. My Girl
05. Rot In Hell!
06. Voodoo Shop Hop
07. Cave Canem
08. Flowers Are Slow
09. B.E.A.S.T.
10. Anaheim After Dark
11. Fantazma
12. Panic at the Morgue
13. Out Comes the Batz
14. Anaheim After Dark (instrumental)

Nekromantix to kolejna zasłużona już kapela na poletku psychobilly - zespół rozpoczął swoją działalność w 1989 roku i do tej pory ma na swoim koncie 8 albumów. Niezniszczalnym monumentem tego zespołu jest wokalista i jednocześnie kontrabasista zespołu od 1989 roku - Kim Nekroman. Ów muzyk udziela się również w zespole HorrorPops grając na gitarze. Poza tym prywatnie jest mężem Patricii Day (wokalistki HorrorPops). Mimo tego, że band ma już na karku 20 lat to dopiero teraz nadarzyła się okazja, żeby zapoznać się z ich twórczością. Postanowiłem na początku nieco przybliżyć póki co ostatni album tej duńskiej formacji - "Life is a Grave & I Dig It!".

Do tego albumu podchodziłem kilka razy - bynajmniej nie dlatego, że jest ciężki do słuchania, wręcz przeciwnie. Rock'n'roll wylewa się tutaj z każdego utworu. A wokal Kima brzmi jakby był stworzony tylko po to, żeby wspomagał zespół z gatunku psychobilly. Początkowo ten album może brzmieć trochę groteskowo, a to zarówno za sprawą specyficznego wokalu, jak i towarzyszącej mu muzyki. Ale wystarczy przebrnąć przez takie utwory jak "Horny in a Hearse", "Life is a Grave & I Dig It!" czy "Rot In Hell!" i już muzyka powinna chwytać. Oczywiście inne kawałki też są godne polecenia, ale już nie ruszają tak bardzo. A z wymienionej trójki najlepiej wypada "Rot In Hell!" - niezwykle energetyczny kawałek z chwytliwym tekstem i kilkoma doskonale dobranymi przekleństwami. Ciekawie też wypada numer, który zawsze sprawiał, że odechciewało mi się dalej słuchać tej płyty - "Voodoo Shop Hop". Głównie jako minus upatrywałem ten chórek zombie, który pojawia się w refrenie, ale teraz jakoś nieszczególnie mi to przeszkadza. I po tym kawałku album trochę siada - co prawda pojawiają się perełki pokroju "Fantaxma", ale większość kawałków już nie ma w sobie tej energii, w którą opływają utwory od 1 do 6. Jeśli chodzi o kawałek "Anaheim After Dark" to jednak bardziej mi pasuje w wersji instrumentalnej, i nawet nie chodzi o to, że wokal Kima mi nie pasuje - po prostu więcej klimatu w tym przypadku ma sama muzyka.

Ten album to około 40 minut szalonego psychobilly, który przez pierwszą połowę albumu mknie w szaleńczym tempie, niosąc przy tym mnóstwo energii i wpadających w ucho melodii jak i tekstów. Druga połowa albumu to już kawałki wolniejsze, mniej chwytliwe, niektóre klimatyczne, inne trochę mniej. W każdym razie dla wielbicieli psychobilly Nekromantix to kapela, którą powinni poznać.

Klip promujący album:
Nekromantix - Horny In A Hearse

Ocena: 8/10

wtorek, 8 grudnia 2009

Snakes Parade - Demo (2009)


Snakes Parade - Demo

Snakes Parade na myspace

Rok wydania: 2008
Gatunek: thrash/hardcore/punk/stoner

Kraj: Polska

Tracklista:
01. Necktie Dickheads And Office Whores
02. Wasteland Blues
03. Judge Dead

To pierwsze wydawnictwo tej warszawskiej kapeli - czas trwania demówki to około 10 minut. Ciężko się tutaj do czegoś przyczepić. Może jedynie do tego, że to tylko demówka, a nie pełen materiał. Granie stonerowo-hardcore'owe - głównie za sprawą wokalisty, który jak już wspominałem wcześniej stał za sitkiem w Angst For The Memories. Kawałek "Necktie Dickheads And The Office Whores" zaczyna się dość niepokojąco piszczącym dźwiękiem, ale zaraz wchodzą stonerowe gitary bardzo dobrze współpracujące z perkusją, no i wokal - jednym może pasować innym nie, dla mnie jest bardzo dobry. Nawet jeśli chodzi o produkcję to nie mam się do czego przyczepić, bo wszystko jest dobrze zmiksowane, dzięki czemu podczas odsłuchu nie miałem wrażenia, że któryś z instrumentów jest głośniejszy od pozostałych, albo, że wokal stoi gdzieś w cieniu. W "Wasteland Blues" mamy dużo zmian tempa - najbardziej rzucająca się w uszy ma miejsce pod koniec numeru, gdzie bas prowadzi melodię, a gitary odchodzą w dal i po krótkiej prezentacji umiejętności basisty zaczyna się mocne i przebojowe przyspieszenie. Ale i tak najlepszym kawałkiem jest "Judge Dead" - przede wszystkim jest zasługa zajebistych riffów i wokalu - łamanie melodii też zresztą robi swoje. Akurat tego kawałka można posłuchać na myspace zespołu - polecam obczaić.

Demówka ma za zadanie wypromować zespół, ma sprawić, że słuchacz zainteresuje się tym, co ma do zaprezentowania dany band. Czy nawet zaostrzyć apetyt na kolejne nagrania takiej kapeli i w tym przypadku demówka w 100% spełnia swoją rolę, bo już nie mogę się doczekać zapowiadanego "długograja" - ofc jak będę miał jakieś wieści odnośnie LP to będę się nimi dzielił. Tymczasem pozostaje mi zapuścić w pętlę demówkę i tupać nogą do rytmu.

Ocena: 7,5/10

piątek, 4 grudnia 2009

Elvis Hitler - Supersadomasochisticexpialidocious (1992)


Elvis Hitler - Supersadomasochisticexpialidocious

Rok wydania: 1992
Gatunek: psychobilly/punk
Kraj: USA

Tracklista:
01. Last Sound
02. World Explodes
03. Shotgun Shell
04. Don't Push Me
05. Cathouse
06. Ghoul
07. Bloody Bride
08. Yummy Yummy Yummy
09. Shove That Sax
10. Dickweed
11. Rebellion
12. Bury The Hatchet
13. Flat Head Boogie
14. Open Road
15. Yoummy Yummy Yummy (Satan remix)

"Supersadomasochisticexpialidocious" to niestety ostatni album tego zacnego bandu. Dziwne jest to wydawnictwo - po pierwsze tytuł, po drugi okładka, po trzecie nieco zmieniony styl.

Album rozpoczyna się zupełnie inaczej niż dwa wcześniejsze - pierwszy kawałek to niemalże heavy metal w lekko acceptowym stylu. Byłem zszokowany kiedy pierwszy raz słuchałem tego albumu - gdzie zgubił się duch rock'n'rolla? Drugi też niekoniecznie porywający, chociaż w okolicach refrenu gitary grają ciekawiej - tak jakbym już kiedyś, gdzieś słyszał tą melodię. Spokojna, wręcz kojąca, no co to kurwa jest? Psychobilly? Na szczęście panowie budzą się przy utworze "Shotgun Shell" - i wreszcie jest ogień, jest czad i jest rock'n'roll. Niezbyt skomplikowany riff i wokalista nadający rytm całemu kawałkowi. "Don't Push Me" już bardziej czuć punkiem - nie ma tutaj znowu rock'n'rolla. Tempo jest wolne i nóżka nie tupie. "Cathouse" to tak krótki numer (no prawie 3 minut), że musiałem go sobie puścić kilka razy...za szybko się kończy. Co dziwne niczego specjalnego w nim nie ma - ot taki sobie, z lekko rock'n'rollowym zacięciem, ale jednak mało przebojowy. "Ghoul" mimo dobrej nazwy dającej promyk nadziei jest nijaki. Wolny, ciężki, bez polotu. Na 6 utworów na razie jeden taki jaki być powinien...coś jest nie tak. "Bloody Bride" na szczęście dołącza do "Shotgun Shell", chociaż daleko mu do psychobilly jaki ten zespół prezentował na dwóch pierwszych albumach. Albo skończyły się pomysły, albo po prostu chcieli pójść bardziej w stronę horrorpunka. "Yummy Yummy Yummy" to cienki cover znanego numeru (tutaj oryginał -> Click!). No prawie, że gwóźdź do trumny. Na szczęście "Shove That Sax" przywraca promyk nadziei. Jest zdecydowanie przebojowy, rock'n'rollowy i czuć zachodni luz. Podobnie jest z "Dickweed" - też dobrze nastraja, chociaż jest to tylko utwór instrumentalny. Szkoda, że taka muzyka nie towarzyszy utworom przed "Bloody Bride". Natomiast "Rebellion" to już typowo punkowy kawałek...chociaż przebojowy. Mi się podoba, do tego prosty do zapamiętania refren. Przy "Bury The Hatchet" już nóżka tupie - ale jest główna zasługa instrumentalistów, którzy grają prosto, ale z przytupem. "Flat Head Boogie" to instrumentalna zabawa z takim klimatem rodem z horroru - o tak, prawdziwa ozdoba tego albumu. "Open Road" jest tylko dobry - chociaż utrzymany jak najbardziej w stylu z dwóch pierwszych albumów. Nawet nieco zachodniego luzu wkradło się do tego utworu. Zamykający album remix "Yummy Yummy Yummy" zyskuje tylko dzięki temu, że jest mocno industrialny - za to plus, bo lepiej brzmi remix niż wersja znajdująca się w środku płyty. Z albumu wyróżniłbym jeszcze "World Exlodes".

Szczerze mówiąc rozczarowałem się tym albumem. Raczej słaba okładka, zmiana stylu na dużo wolniejszy i pozbawiony luzu nie przysparza tej płycie plusów. Dużo więcej tutaj punka, horrorpunka niż dobrego starego psychobilly, który prezentowali zarówno na "Disgraceland" jak i "Hellbilly". Zaledwie kilka bardzo dobrych numerów to za mało - z czego dwa to utwory instrumentalne. Ale "Supersadomasochisticexpialidocious" odpuścić sobie nie można, bo warto obadać dla "Shotgun Shell", "Bloody Bride", "Shove That Sax", "Dickweed", "Bury The Hatchet" czy "Flat Head Boogie".

Ocena: 6,5/10

Elvis Hitler - Hellbilly (1989)


Elvis Hitler - Hellbilly

Elvis Hitler na myspace

Rok wydania: 1989
Gatunek: psychobilly
Kraj: USA

Tracklista:
01. Showdown
02. Hellbilly
03. Ballad Of The Green Berets
04. Teenage Surf Slave
05. Booze Party
06. Gear Jammin' Hero
07. Revolving Blues Of Death
08. Crush, Kill, Destroy
09. Ghouls (Looking For Food)
10. Hang 'Em High
11. Don't Blame Me If You Die Tonight
12. Black Death On A White Horse
13. Dance Of The Living Dead
14. Misanthropes

Drugi album pana Elvisa Hitlera (takie przezwisko miał wokalista tej grupy, stąd też pomysł na nazwę). I bez pierdół przechodzę do sedna sprawy, czyli do zawartości tego albumu.

Album zaczyna się klimatyczną gitarą...typową dla psychobilly. Samo brzmienie oczywiście przypomina początek jakiegoś westernu - puste miasteczko postawione na środku "niczego" i przelatujące co chwila kłębiaste krzaki. No i poszukiwacze złota wykrzykujący "yupi-yaye". Takie mam skojarzenia z pierwszym numerem. Natomiast "Ballad Of The Green Berets" to kawałek, który już gdzieś słyszałem, ale nie wiem gdzie - mechaniczna perkusja i brzęczące gitary, do tego marszowe tempo. Szkoda tylko, że po kilku odsłuchach ten numer strasznie mnie zaczął wkurwiać. Za to nauczyłem się jednego - każdy kawałek ze słowem "surf" jest po prostu zajebisty. I tutaj nie jest inaczej, bo kawałek "Teenage Surf Slave" rządzi na całej linii, mimo tego, że jest to utwór instrumentalny. "Booze Party" jakoś szybko mija i to samo tyczy się dwóch kolejnych utworów (chociaż wypada wspomnieć o bardzo fajnych zagrywkach gitarowych w "Gear Jammin' Hero"). Za to "Revolving Blues Death" to znowu zabójca i po raz drugi instrumentalny - nie wiem nawet jak to określić, ale zdaje się, że jak napiszę, że chłopaki jazzują to nic złego się nie stanie. A po nim następuje niemalże metalowy "Crush, Kill, Destroy", czyli całkowita zmiana stylistyki - solówka wymiata, a refren chwytliwy, bo łatwy do zapamiętania. I przyszedł czas na horror z kawałkiem "Ghouls (Looking For Food)". "Hang 'Em High" to kolejny żywy kawałek, szybki, a nóżka sama tupie. Dalej jest podobnie - w "Black Death On A White Horse" pojawia się duża dawka brudu zgranego z surowymi gitarami, przy okazji trochę im tempo siadło, ale popisy gitarowe trwają dalej. Kończące ten album kawałki obydwa niszczące - co prawda "Dance Of The Living Dead" trochę bardziej.

W każdym razie słuchałem tej płyty już przynajmniej około 10 razy i za każdym razem zastanawiałem się "co tu kurwa o tym mogę napisać?". Dlatego zamiast dać recenzję zaraz po napisaniu o pierwszym albumie Elvis Hitler bardzo się to przeciągnęło. Ale powodów jest kilka - pierwsze kawałki nie nastrajają zbyt pozytywnie - są trochę nijaki (poza "Showdown" i "Teenage Surf Slave"), za to od "Revolving Blues Of Death" zaczyna się prawdziwa jazda. Mimo wszystko jest to album słabszy od debiutu, ale spokojnie można po niego sięgnąć - zwłaszcza, gdy spodobał się "Disgraceland".

A tak - zespół ten nie propaguje nazizmu.

Ocena: 7,5/10

Elvis Hitler - Disgraceland (1988)


Elvis Hitler - Disgraceland

Elvis Hitler na myspace

Rok wydania: 1988
Gatunek: Psychobilly
Kraj: USA

Tracklista:
01. Cool Daddy In A Cadillac
02. Live Fast, Die Young
03. Hot Rod To Hell
04. Rocking Over Russia
05. Berlin To Memphis
06. Elvis' Ripoff Theme
07. Battle Cry Of 1,000 Men
08. Green Haze (Pt. I & II)
09. I Love Your Guts
10. Ten Wheels For Jesus
11. Black Babies Dancing On Fire
12. Crush Your Skull
13. Disgraceland

Zespół został założony w 1986 roku i "Disgraceland" jest ich debiutanckim krążkiem, poza nim wydali jeszcze 2 LP - "Hellbilly" w 1989 i "Supersadomasochisticexpialidocious" w 1992.

Co możemy usłyszeć na albumie? Prawdziwy oldschool, punk rock połączony z rock'n'rollem. Efekt tego połączenia jest naprawdę "wciągajacy". Tzn. nie dość, że niesamowicie buja, nóżka przy tym tupie, to jeszcze nie chce się tego wyłączać. Co prawda mimo tego, że kawałki mają po części horrorowaty charakter to zespół nie stara się utrzymywać atmosfery grozy w swojej muzyce. Na "Disgraceland" są same szybkie numery, bez zabawy w tworzenie klimatu, a mimo to oldschoolowego klimatu nie można im odmówić. Duża rola gitary basowej sprawia, że jest tutaj też dużo klimaty z "dzikiego zachodu" - dla mnie to plus. Natomiast w kawałku "Ten Wheels For Jesus" mamy prostą grę i pseudo-religijną gadkę. A sam numer tytułowy to rock'n'roll w najlepszym wydaniu - z tymże wyłącznie instrumentalny.

Jeśli ktoś nie wie co to psychobilly to śmiało może sięgnąć po ten album - zajebista muzyka pełna energii.

Ocena: 9/10

Saliva - Every Six Seconds (2001)


Saliva - Every Six Seconds

Rok wydania: 2001
Gatunek: rock/nu-metal
Kraj: USA

Tracklista:
01. Superstar
02. Must Have Been Wrong
03. Click Click Boom
04. You're Diseased
05. After Me
06. Greater Than Less Than
07. Lackluster
08. Fauntline
09. Beg
10. Hollywood
11. Doperide Salive
12. My Goodbyes

Drugi album już został nagrany profesjonalnie i wydany przez Island Records. Na "Every Six Seconds" poza nowymi kawałki znajduje się kilka utworów z pierwszego albumu - oczywiście nagranych na nowo ("Beg", "Greater Than Less Than").

Tym razem nie ma takiej tragedii jak na "Saliva". Album rozpoczyna utwór "Superstar", który jest jednym z jaśniejszych punktów. Nie dość, że znalazł się on na ścieżce dźwiękowej do filmu "Szybcy i Wściekli" to trafił też do ścieżki dźwiękowej anime "Dragon Ball Z". Sam kawałek przedstawia sobą raczej przeszły okres Saliva niż patrzenie wstecz. Chociaż obecność "rapowanych" zwrotek jest niezaprzeczalna. "Must Have Been Wrong" to już niestety męczybuła, kawałek nudny - niby z kopem w refrenie, ale to tylko pozorny kop. Dobrze, że ten numer jest krótki. I wreszcie jakiś killer, "Click Click Boom" - typowy nu-mertalowy kawałek. Ale jednak dobry refren, pasujący do muzyki rapujący wokal. Dobry kawałek. Kolejnym jaśniejszym punktem na tym albumie jest "After Me" - szkoda, że nie zdecydowali się na umieszczenie tutaj więcej tych ostrych momentów, bo tego trochę brakuje. Utwory, które zostały przeniesione tutaj z pierwszego albumu brzmią nieco lepiej, ale nadal nie są niczym nadzwyczajnym. Ponowne ich nagranie skutkuje tylko tym, że poprawiono produkcję i tyle. Warto wspomnieć jeszcze o dwóch numerach znajdujących się na tym albumie "Hollywood" i "My Goodbye". Pierwszy kawałek to hard rockowa ballada z typowym przebojowym refrenem (i myślę, że goście z Saliva mogli nagrać cały taki album, a nie silili się na jakieś nu-metalowe granie). Drugi kawałek to również ballada, ale z mniejszym kopem, bardziej akustyczna, bez chwytliwego refrenu, ale za to z pierdolnięciem mniej więcej w połowie utworu.

Podsumowując - "Every Six Seconds" jest lepszym materiałem niż "Saliva". Już nawet nie chodzi o produkcję, ale o samą zawartość LP. Tutaj słychać, że band gra nu-metal, ale tak naprawdę skłaniają się w kierunku hard rocka. Albo inaczej - grają nu-metal, ale chcą grać hard rocka. To po prostu słychać w niektórych kawałkach. I myślę, że lepiej by wyszli na tym, jakby nagrali materiał hard rockowy. W każdym razie jest tutaj kilka ciekawych kawałków - "Superstar", "Click Click Boom", "Afer Me", "Hollywood" i "My Goodbye".

Ocena: 6/10

Saliva - Saliva (1997)

Okładka reedycji z 2003 roku.

Saliva - Saliva

Saliva na myspace

Rok wydania: 1997
Gatunek: rock/nu-metal
Kraj: USA

Tracklista:
01. Beg
02. Sink
03. Call It something
04. Spitshine
05. Greater Than Less Than
06. Cellophane
07. Tongue
08. Pin Cushion
09. Sand Castle
10. Groovy
11. I Want It
12. Suffocate
13. 800

Oj ciężko mi się słuchało tego albumu, albo nawet bardzo ciężko. Nie lubię takiego grania - "rapowane" teksty z połamaną muzyką w ogóle do mnie nie przemawiają, a niestety z czymś takim miałem do czynienia słuchając debiutanckiego albumu Saliva.

Nie będę pisał długo, bo recenzja zawierać będzie wyłącznie narzekania i opierać się będzie na wymienianiu minusów. Zacznę od tego, że lubię jak pojawia się coś nowego w muzyce - nawet około-metalowej. Ciężko powiedzieć, żeby album "Saliva" zawierał materiał metalowy - to, że są gitary i riffy jeszcze nie znaczy, że to 100% czysty metal. Zresztą tego Saliva nigdy nie grali, chłopaki raczej ocierali się o metal. Problem jest taki, że debiutancki album jest sileniem się na skrajną nowoczesność i próbę wyprzedzenia epoki - od razu powiem, że jak to często bywa z wymuszaniem czegokolwiek finał jest nieciekawy, a raczej nieudany. Kilka nu-metalowych zagrywek gitarowych jeszcze nie tworzy z tego materiału czegoś godnego przesłuchania, poświęcenia swojego czasu, który można by spożytkować na słuchanie czegoś innego. W każdym razie jak pisałem lubię nowoczesne granie. Ale nowoczesność też ma swoje granice i nie powinna opierać się na płynięciu z nurtem, raczej na zbaczaniu, próbach oderwania się od peletonu i wypłynięcia z czymś własnym, oryginalnym i świeżym. Niestety materiał składający się na "Saliva" nie jest ani świeży, ani oryginalny, ani ty bardziej własny (oczywiście oceniam to pod kątem lat, w których Saliva zadebiutowała). Pod koniec lat 90-tych i na początku XXI wieku nastąpił prawdziwy wysyp zespołów grających "nowoczesny metal" - czyli nu-metal, do tej grupy załapała się również Saliva - z tymże była jednym zespołem z wielu, którym się udało i trafili później pod skrzydła profesjonalnej wytwórni. O samym materiale składającym się na debiut mogę powiedzieć jeszcze tyle, że nie odpowiada mi na nim kompletnie nic. Wszystko jest zupełnie odwrotne do tego czego lubię słuchać. Brakuje kopa, brakuje momentów, które pamięta się po pierwszym odsłuchu, brakuje chwytliwych refrenów (z chwytliwością jest w ogóle problem). Muzyka jest zdecydowanie przekombinowana, a wokalista nie może się pochwalić ciekawą barwą - no nic kompletnie go nie wyróżnia. W związku z tym, że album mnie rozczarował po całości taka jest też ocena - 3/10. Ocenę zawyżyłem, bo jednak kawałek "Groovy" jako tako mi siadł, ale w żadnym wypadku w kategoriach metalowych, raczej w kategorii "niezobowiązująca muzyka rozrywkowa".

Ocena: 3/10

Machinemade God - Masked (2007)


Machinemade God - Masked

Machinemade God na myspace

Data wydania: 24.08.2007
Gatunek: metalcore
Kraj: Niemcy

Tracklista:
01. Forgiven
02. With You
03. For Those Who Care
04. Voices
05. Vengance
06. Who, If Not Us?
07. Place Taken
08. Endlessy
09. And Even Though You're Gone...
10. Next To Me
11. Nemesis
12. Melancholy

Machinemade God to niemiecki zespół, który zasilił scenę core'ową w 2003 roku. Debiutanckim albumem tego bandu był "The Infinity Complex" wydany w 2006 roku. Niemcy supportowali kilka gwiazd niemieckiej sceny core'owej - np. Caliban i Heaven Shall Burn.

24 sierpnia 2007 ukazał się drugi w dyskografii Machinemade God album - "Masked". Na album składa się 12 mieszanych utworów. Dlaczego mieszanych? Bo muzykę tego bandu można przyrównywać do Heaven Shall Burn czy innych tuzów niemieckiej core'owej sceny, ale na drodze stoją przebojowe refreny i melodyjna muzyka w tych rejonach. Z tymże tutaj panowie się postarali, bo refreny przypominają nieco te, które wypracowali sobie Duńczycy z Raunchy. Poza tym zespół mimo dość agresywnego grania przemyca naprawdę dużo melodii, które w samych zwrotkach również ujawniają swoją obecność. Oczywiście jak to bywa z dobrymi albumami z gatunku metalcore, tak i tutaj ma swoje miejsce przerywnik, który ma na celu chociażby chwilowe uspokojenie klimatu. Tutaj taką rolę spełniają "Who, If Not Us?" i "And Even Though You're Gone...". Podczas odsłuchu naszła mnie taka refleksja, że to jest wręcz idealny band do supportowania Caliban - dlaczego? Bo sama struktura kawałków jest podobna do tej, którą prezentuje ekipa Adreasa, tyle, że Caliban w zwrotkach jest zdecydowanie bardziej surowy. Albumu słucha się całkiem nieźle, ale pod warunkiem, że słuchacz toleruje czyste wokale w refrenach i towarzyszące im melodyjne granie. Jeśli nie lubi się takich chwytów to spokojnie można sobie ten album odpuścić. Pozostali będą może nie wniebowzięci, ale na pewno zadowoleni.

Ode mnie jednak ten album otrzymuje ocenę dobry - dlaczego? Bo jednak słychać w tym graniu duże niezdecydowanie. Tak jakby panowie wchodzący w skład Machinemade God nie wiedzieli, czy mają się skupić na melodiach, czy na agresji. Czy mają napierdalać tak, że słuchaczom poodpadają głowy, czy zgłębiać kolejne melodyjne zagrania. Oczywiście z jednej strony to minus, a z drugiej duży plus, bo to niezdecydowanie stylistyczne skutkuje tym, że album jest dość różnorodny i kawałki nie zlewają się ze sobą. Myślę jednak, że więcej zadowolenia ten album przyniesie wielbicielom melodyjnego podejścia do stylistyki core'owej.

Ocena: 7/10

środa, 2 grudnia 2009

XTrunk - Not In Vain (2007)


XTrunk - Not In Vain

XTrunk na myspace

Rok wydania: 2007
Gatunek: groove/death/heavy metal
Kraj: Francja

Tracklista:
01. Short Of Breath
02. The Face Behind My Eyes
03. That Blood
04. Between The Lines
05. Dictated Love
06. Scream As Loud As You Can
07. Nerves On Edge
08. Desire
09. All Comes To An End
10. The Countdown Has Begun

XTrunk to młody zespół z Francji, który nie ma na swoim wielkich osiągnięć, nie miał splitów z żadnymi tuzami metalu. Ba, nawet nagrali żadnego klipu, bo ciężko fragment koncertu nazwać klipem. W skład zespołu też nie wchodzi żadna gwiazda, która ma podnieść rangę bandu. Czyli kolejny po Sideblast francuski zespół znikąd. Obydwa te bandy łączy osoba wokalisty, ale na tym podobieństwa się kończą. O ile Sideblast gra bardzo eksperymentalnie, tak XTrunk ma określoną ścieżkę, po której się poruszają.

Na albumie "Not In Vain" usłyszymy zbrutalizowany groove metal (podrasowany death metalem i elementami elektroniki) z melodyjnymi wokalami. No właśnie - czyste wokale w refrenach...od razu powinienem dać ocenę o 3 punkty niżej, ale nie dam. Dlaczego? Tutaj sytuacja jest podobna jak z Rest Among Ruins, Kius, czy ostatnim albumem Maylene & The Sons Of Disaster. Po prostu są zespoły, które mimo tych melodyjnych refrenów niszczą, do grona tych bandów należy właśnie XTrunk. Jednak pierwsze co przyciąga to ciesząca oczy okładka - samo pomysł jak i wykonanie bardzo dobre, nie skłamię jeśli napiszę, że to przede wszystkim dzięki niej sięgnąłem pierwszy raz po "Not In Vain" - ciekawość co kryje się za taką okładką przeważyła. A za tą urodziwą okładką kryje się kawał mocarnego grania. Zaczyna się od razu ostro numerem "Short Of Breath" - jest to utwór dość reprezentatywny dla tego albumu. Ostro tnące gitary, ale tracące melodyjności, zmienne tempo, mocno bijąca perkusja, Fredd wydzierający się w zwrotkach i śpiewający w refrenach - zresztą dobre przeplatanki w warstwie wokalnej. "The Face Behind My Eyes" to nieco ostrzejszy numer, w którym przeważa growl - melodyjny wokal jest tylko skromnym dodatkiem. Ale muszę przyznać, że z Fredda jest bardzo dobry wokalista - potrafi zagrowlować, potrafi zaśpiewać czysto, potrafi też jechać gardłowym growlem (co udowodnił na Sideblast). Aż szkoda, że udziela się tylko w tych dwóch zespołach (udziela się też w Blackout, ale z nim nie nagrał jeszcze żadnego LP). "That Blood" to przede wszystkim dobry oklepany riff i chwytliwy refren przerywany rykami. I znajdą się tutaj nawet elementy orientalne i niezła solówka. Ale więcej orientalnych dźwięków znajduje się w utworze następnym, czyli na "Between The Lines" - w sumie czasami jak słucham tego kawałka to mam wrażenie, że to orientalne tło zostało pożyczone z pewnej gry stworzonej przez Blizzarda, ale może to być mylne skojarzenie. "Dictated Love" to jeden z najmocniejszych punktów tego albumu - tutaj pojawiają się elementy industrialne, brzmienie też jakby mocniejsze. Ale killer numer jeden to "Scream As Loud As You Can" - no co za energia, co za moc. Znowu słychać tutaj elementy elektroniki, które czasami wychylają się spomiędzy kolejnych partii gitar. Do tego Fredd prezentuje tutaj swój gardłowy growl - także tym bardziej trzeba docenić ten kawałek - chyba jeden z niewielu, w których Fredd prezentuje swoje trzy formy wokalu. "Freyed Nervers" wydaje się z początku spokojnym kawałkiem (zwłaszcza, że następuje po prawdziwej bombie), miękki śpiew wokalisty jeszcze pogłębia to wrażenie...ale w końcu utwór nabiera odpowiedniego tempa. "Desire" to chyba najbardziej surowe nagranie - gitary tłuką dość prymitywnie, dopiero jak wchodzi solówka to można zwrócić uwagę, że coś się tutaj dzieje - ale groove metalowy riff robi wrażenie, chociaż na początku się go nie wychwytuje. "All Comes To An End" to kolejny wymiatacz - tutaj refren sam się zapamiętuje, zresztą na tle tych groove'owych gitar brzmi naprawdę nieźle. Jak widać można śpiewać czysto do ciężkiej muzyki i nie brzmieć jak lolek. Album zamyka "The Countdown Has Begun" - to killer podobnej klasy do "Scream As Loud As You Can". Kawałek szybki, pełen energii, perfekcyjnie grające gitary (zwłaszcza gdzieś w okolicach środka) i brak melodyjnego śpiewu. Dobrze, że i taki numer się tutaj znalazł. Niemalże idealny zamykacz takiego przesyconego energią albumu.

Podsumować mogę krótko - album przede wszystkim pełen energii, ostrego grania, mieszanych wokali (chociaż w skali procentowej 80% growlu i 20% śpiewu). Melodie może nie wciskają się do głowy przy pierwszym odsłuchu, ale kolejne są już bardziej owocne. Materiał zawarty na "Not In Vain" to nie jest jakaś prosta łupanina, która polega na tłuczeniu kolejnych riffów i waleniu na oślep w bębny - słychać tutaj zmienność kompozycji, nawet nie tylko zmiany tempa, ale też łamanie (choć nie tak słyszalne na pierwszy odsłuch) utworów. Bez problemu można tutaj wychwycić killery, ale pozostałe numer też "sroce spod ogona nie wypadły". Polecam.

Ocena: 9/10

Diablo - Mimic 47 (2006)

Diablo - Mimic 47

Rok wydania: 2006
Gatunek: mdm
Kraj: Finlandia

Tracklista:
01. Shadow World
02. Damien
03. Together as Lost
04. In Sorrow We Trust
05. Mimic 47
06. Condition Red
07. Kalla (Instr.)
08. Blackheart
09. Kathryn
10. Rebellion of One
11. D.O.A.


Diablo to dziwny zespół - o czym można było się przekonać chociażby słuchając albumu "Icaros", jak i oglądając klip promujący tamten album. Można odnieść wrażenie, że Rainer momentami aż za bardzo chce się upodabniać do Hetfielda. Ale nie o tym chciałem pisać. Lekkie przeniesienie się w czasie (czy "cofnięcie się do tyłu" jak kto woli). W każdym razie postaram się poniżej przedstawić mój ulubiony album Diablo, czyli wydany w 2006 roku "Mimic 47".