Chociaż bardzo bym chciał jednoznacznie oceniać, to nie umiem powiedzieć, czy 2024 rok pod kątem premierowych materiałów był lepszy niż wcześniejsze lata, czy też gorszy. Wychodzę zawsze z założenia, że każdego roku scenę metalową i rockową zasilają wyjątkowe albumy, trzeba je tylko odkryć i poświęcić trochę (sporo, albo jeszcze więcej) czasu na ich odnalezienie poprzez wygrzebywanie się spośród "takich sobie" i przyzwoitych wydawnictw. Ale przecież każdy ma swój gust, każdemu inne granie błyskawicznie wpadnie w ucho. Ze swojej strony dodam, że każdego roku mam problem, bo gdy przez 12 miesięcy wynotowuję sobie sporo płyt, które są potencjalnymi kandydatami do topki roku, a gdy przychodzi już ten moment selekcji to okazuje się, że mam na liście ponad 100 płyt i najchętniej wszystkie bym umieścił w top 30.Oczywiście jest to niemożliwe, więc następuje bolesny proces odrzucania albumów, którymi zasłuchiwałem się w mijającym roku. W 2024 roku było na tyle trudno, że główna topka liczy 35, a nie jak dotychczas 30 pozycji. A i tak po jej ułożeniu miałem ogromne wyrzuty, że zabrakło tego albumu, tego też i tego również. Ale ja już wspomniałem nie można mieć wszystkiego i to, że jakiejś płyty zabrakło w topce nie oznacza, że nie będę do niej wracał. Oczywiście poza topką metalową zawierającą 35 albumów na samym dole znajdziecie też top 10 wydawnictw o nieco lżejszym ciężarze gatunkowym - rockowe, około rockowe, albo nawet lekko metalowe wydawnictwa. Podejście do tego, co powinno trafić gdzie było dość umowne. Zapraszam do rzucenia okiem na moją osobistą i oczywiście subiektywną topkę 2024 roku.
(black metal)
Data premiery: 13.12.2024
Najnowszy materiał Satanic Warmaster okazał się być miodem na moje uszy. "Exultation Of Cruelty" to już siódmy pełny studyjny materiał solowego projektu Werwolfa. To pierwsze wydawnictwo tego muzyka, które niemiłosiernie mieliłem przez kilka dni od jego premiery. A czym mnie tak ujęła ta płyta? No cóż, zawartość "Exultation Of Cruelty" to zaskakująco przyjemny dla ucha black metal utrzymany w stylistyce raw. Brzmienie jest brudne i suche, kawałki sprawiają wrażenie dość jednostajnych, dzięki czemu niemal wprowadzają w stan hipnozy. Brzydota tego albumu jest również jego ogromną zaletą, ta charakterystyczna melodyka kojarząca się ze starą szkołą black metalu wręcz ujęła mnie za serce.
Odnoszę jakieś dziwne wrażenie, że w podsumowaniu 2024 roku scena islandzka ma jakąś wyjątkowo nieliczną reprezentację. Na szczęście jej honoru broni nowy projekt zwany Múr, który to zadebiutował w listopadzie 2024 roku. Na pozór zawartość "Múr" to po prostu progressive metal z całą masą przyległości odgrywających większą, bądź mniejszą rolę. A jednak na tej płycie można znaleźć niemal wszystko. Są djenty, jest atmospheric sludge, są duże przestrzenie, czy wręcz muzyczne pejzaże, są przyjemne dla ucha melodie gitarowe, jest w końcu niesamowity klimat, który trochę koi, a trochę niepokoi. Jest też melodyjnie, ale też ciężko. Warto też zwrócić uwagę na świetne wokale Káriego Haraldssona, który doskonale radzi sobie zarówno w czystych partiach, jak i w growlach, które są ozdobą tych cięższych kompozycji. "Múr" to prawdziwa rewelacja i zdziwię się bardzo, jeżeli ta kapela nie namiesza solidnie na scenie metalowej w najbliższych latach.
Początkowo debiutancki materiał Black Curse, czyli "Endless Wound" (2020) mnie odsiał. I to momentalnie, bo z tego, co pamiętam, to nawet nie dosłuchałem tej płyty do końca przy pierwszym kontakcie. Na szczęście w końcu przekonałem się do tego materiału i czekałem z niecierpliwością na jego kontynuację. Ta pojawiła się w październiku 2024 roku i tutaj już o odbiciu się od zawartości "Burning In Celestial Poison" mowy być nie może. Brudna, ciężka i odpychająca war metalowa stylistyka z dużą ilością black metalowych dodatków robi tutaj swoje. Od samego początku atmosfera jest nieprzyjemna, przytłaczająca i odpychająca. Kawałki są szybkie, chaotyczne, a wokale brzmią jakby dochodziły z jakiejś zapomnianej przez świat krypty. I to jest właśnie czar tego wydawnictwa. Nie jest to muzyka dla wszystkich i chociaż nie jestem koneserem war metalowego grania, to od czasu do czasu lubię sobie zapuścić właśnie muzykę, w której doskonale realizuje się kapela Black Curse.
Nadal jestem pod ogromnym wrażeniem, ile się dzieje na tym wydawnictwie. Szósta płyta kanadyjskiej kapeli Panzerfaust przynosi ze sobą bardzo dużo dobra muzycznego. Czwarty rozdział "The Suns of Perdition" to mieszanka kilku gatunków - black metalu, post-metalu, atmosferycznego sludge'u - ale też jest tutaj sporo elementów zaczerpniętych z innych rejonów muzycznych. Czasami formacja z rozpędu wpada w te lżejsze dissonantowe rejony, ale dodają one tylko swoją cegiełkę do bardzo ciekawego klimatu tego wydawnictwa. No właśnie, stylistycznie jest bardzo różnorodnie, nie da się nudzić podczas odsłuchu tego materiału. A przecież na "The Suns of Perdition - Chapter IV: To Shadow Zion" składa się zaledwie pięć, ale za to dość długich i złożonych kompozycji. Ale przypomnę jeszcze raz - w ramach każdego z utworów sporo się dzieje, nie ma czasu na nudę. Zawartość tej płyty jest po prostu doskonale skrojona, nie ma tutaj pustych przelotów, czy zbędnych fragmentów. Wszystko jest "po coś" i to słychać.
Nadal zauroczony "Where the Gloom Becomes Sound" (2021), ale też epką "Hamartia" (2023) jakoś nie byłem w stanie przekonać się do nowych singli Tribulation. Oczywiście mógłbym tutaj znowu zacząć swoją litanię od tego, że death metalowa płyta "The Horror" (2009) to było największe osiągnięcie Tribulation. Ale przecież już się zdążyłem przekonać do gotyckiej odsłony tej grupy. Więc to nie jest powód, dla którego nowe single tej szwedzkiej grupy jakoś do mnie nie trafiały. Czegoś mi w nich po prostu brakowało...a może to po prostu nie były kawałki, które znałem z "Where the Gloom Becomes Sound"? Raczej nie. Po prostu czegoś mi w nich brakowało. I przyznam, że trochę się obawiałem, że Tribulation pójdą w ślady Unto Others i zaprezentują po prostu przyzwoity album, który jakościowo będzie mocnym zjazdem względem poprzednika. Na szczęście, gdy już miałem okazję sprawdzić pełną zawartość "Sub Rosa In Æternum" okazało się, że jest to materiał o wiele lepszy niż mógłbym przypuszczać po singlach. Nadal wiodący jest gothic metal/rock, a w bonusie kapela dorzuca garść heavy metalu i szczyptę post-punka. Nie brakuje też growli, ale też bardziej gotyckich wokali. Kapela trzyma się dobrze sprawdzonego gotyckiego klimatu z dużą nutą przebojowości i przyjemnych dla ucha gitarowych melodii. Potencjalnych hitów na "Sub Rosa In Æternum" nie brakuje, nawet kawałki promujące to wydawnictwo zaczęły mi w końcu pasować - zwłaszcza "Tainted Skies" i darkwave'owy "Murder In Red".
"Concrete Winds" to materiał, który trochę wywrócił moje podsumowanie roku w ostatniej chwili. A wszystko dlatego, że słuchając tej płyty w sierpniu zdecydowałem, że jest za słaba na umieszczenie jej w przeglądzie premier. Może nie tyle "za słaba", co po prostu nie trafiła do mnie w odpowiednim momencie. I chociaż niedawno (no ok, w listopadzie, więc nie tak niedawno) ten album trafił do mojej kolekcji w formie fizycznej, to jakimś cudem zapomniałem o nim robiąc selekcję przy tworzeniu drugiej części podsumowania 2024. Na szczęście rychło w czas się opamiętałem. Concrete Winds to fińska grupa grająca bardzo charakterystycznie, ciężko, szybko i dość chaotycznie. W dwóch słowach - war metal. "Concrete Winds" to trzeci pełny materiał tej grupy i jednocześnie pierwszy, na który trafiłem. Kawałki składające się na ten album wręcz kipią od agresji, co wsparte jest chaotycznymi death metalowymi zagrywkami, łamanymi melodiami gitarowymi i nieprzyjemnym dla ucha brzmieniem. Zresztą można tutaj trafić też na drażniące dźwięki, które przypominają nieco dissonantowe tropy. "Concrete Winds" to nie jest lekki materiał, nie jest też przyjemny, wymaga trochę czasu i chęci, żeby go polubić, ale warto spędzić z nim przynajmniej kilka godzin sam na sam.
Mógłbym napisać, że Grecy z Planet Of Zeus niesamowicie mnie zaskoczyli swoim najnowszym albumem. Ale nie do końca byłaby to prawda, bo muzyka tej formacji przez lata ewoluowała, stopniowo, niespiesznie, ale jednak. Mój pierwszy kontakt z ich twórczością to wydawnictwo "Macho Libre" (2011). Wówczas zawartość tej płyty mnie zachwyciła, to był stoner rock jakiego szukałem. Lekki, przyjemny dla ucha, o bardzo rock'n'rollowym zabarwieniu. Kolejne płyty Greków były raczej słabsze, a już na pewno nie trafiały do mnie tak dobrze jak "Macho Libre". Lekki powiew świeżości poczułem przy okazji "Loyal To The Pack" (2016), ale album nie przetrwał próby czasu. I lekko onieśmielony odpaliłem w październiku 2024 roku najnowsze dzieło Planet Of Zeus nie oczekując żadnych fajerwerków, raczej spodziewając się po prostu kolejnej nie do końca udanej próby dorównania "Macho Libre". I jak się okazało byłem w błędzie, bo muzyka Greków znacząco się zmieniła, chociaż podstawy nadal są te same. Ale "Afterlife" okazał się być mieszanką stonera, hard rocka, southern rocka i psychedelic rocka. Są na tej płycie kawałki, które jednoznacznie kojarzą mi się z późniejszą twórczością Maylene & The Sons Of Disaster - czyli jednak southern rock odcisnął dość znacząco piętno na najnowszym albumie Planet Of Zeus. I bardzo dobrze, bo też sprawił, że zawartość "Afterlife" brzmi zarówno świeżo, energicznie, rock'n'rollowo, ale też właśnie southernowo, co doskonale pasuje do stylistyki, po jakiej od początku poruszali się muzycy Planet Of Zeus.
28. Mother Of Graves - The Periapt Of Absence
Kapela Mother Of Graves to było dla mnie nie lada odkrycie. Cieszę się, że akurat w 2024 roku po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością tej amerykańskiej kapeli. Głównie dlatego, że dużo łaskawszym okiem zacząłem spoglądać w kierunku kapel grających doom metal, jak i mieszanki doom metalu z innymi gatunkami. "The Periapt Of Absence" to materiał przede wszystkim death doom metalowy, ale nie stroniący też od tej bardziej melodyjnej odmiany death metalu. Na szczęście na wydawnictwie nie brakuje też posępnego gotyckiego klimatu, który jeszcze dodatkowo podbija melancholijny charakter "The Periapt Of Absence". Kapela doskonale na tej płycie lawiruje pomiędzy gniotącym, czy wręcz walcującym death metalem w doom metalowej odsłonie, a właśnie bardziej melodyjnym mdm-owym graniem. Czasami kapeli przydarzają się lekkie zrywy, które sprawiają, że kompozycje dostają solidnego kopa, ale to nie te elementy stanowią o wyjątkowości tego materiału.
Pamiętacie black metalowy Trelldom? Jak się okazuje grupa po 17 latach wróciła z nowym materiałem, ale zupełnie odmiennym od tego, co do tej pory grali. Kapela dowodzona przez Gaahla tym razem uderzyła w awangardowe rejony metalu i mam nadzieję, że już tutaj zostanie. "...By The Shadows..." to materiał pełne przeróżnych pomysłów, łączący w sobie metal z muzyką psychodeliczną, mieszający, nie dający się łatwo i jednoznacznie zaszufladkować. Jasne, są tutaj elementy black metalu, ale w końcu z tego gatunku Trelldom wyrośli. Materiał chociaż wymieszany, skomplikowany i dość chaotyczny jest zaskakująco łatwo przyswajalny. Nie ma tutaj miejsca na świdrujące dźwięki, drażniące elementy, czy noise'owe wycieczki. Są za to doskonale wpasowujące się w tę stylistykę partie saksofonu, klarnetu i elementy muzyki elektronicznej, za które odpowiada Kjetil Møster. Warto też zwrócić uwagę na fakt w jak doskonałej formie wokalnej znajduje się Gaahl, który jak wiadomo świetnie sprawdza się w growlach, a tutaj wręcz czaruje czystymi partiami wokalnymi.
Obsidian Mantra nagrali w 2024 roku jeden z moich absolutnych faworytów na polskiej scenie metalowej. "As We All Will" już w momencie pojawienia się pierwszego singla narobił mi ogromnego smaku. "Cult Of Depression" mieliłem wielokrotnie, zresztą jak się okazuje to był jeden z najczęściej słuchanych przeze mnie utworów w 2024 roku. Ciężar, agresja, potężne brzmienie, ale też przyjemne dla ucha, nieco transowe melodie gitarowe. Nie mogłem się oderwać od tego numeru. Na szczęście, gdy chwilę przed premierą mogłem przesłuchać "As We All Will" nie czułem się zawiedzony. Duże oczekiwania, jakie rozbudził we mnie singiel zostały w pełni spełnione. Chociaż wiodącym gatunkiem jest tutaj death metal, a posiłkowym progressive metal, to jednak nie da się nie wspomnieć o nieco groove'ującym brzmieniu, które podciąga do góry atrakcyjność tego materiału. Nie mogę też nie wspomnieć, że muzycznie ten materiał trochę kojarzy mi się z ostatnią płytą Dormant Ordeal - raczej pod kątem intensywności, ciężaru i melodii gitarowych niż samego brzmienia. Obsidian Mantra za sprawą "As We All Will" wysoko zawiesili sobie poprzeczkę.
Przyznam, że dawno nie słyszałem o Grand Magus i w sumie nic dziwnego, bo zaledwie przyzwoity "Wolf God" miał swoją premierę w 2019 roku. Aż 5 lat trzeba było czekać aż kapela się otrząśnie i znowu chwyci za topory, żeby o sobie przypomnieć. Tak, to była najdłuższa przerwa pomiędzy płytami Grand Magus. I jak się okazuje warto było ten czas czekać. Już podczas pierwsze odsłuchu, a tak naprawdę przy pierwszych dźwiękach kawałka "Skybound" na mojej twarzy pojawił się dziwny grymas, który okazał się uśmiechem. Z jednej strony dlatego, że usłyszałem to charakterystyczne brzmienie, który może poszczycić się Grand Magus. A z drugiej strony dlatego, że znowu mogłem usłyszeć jeden z moich ulubionych wokali w metalu, który należy do JB Christofferssona. Czy zawartość płyty "Sunraven" mnie zaskoczyła? Ani trochę. Czy chciałem zostać zaskoczony? W żadnym razie. Grand Magus grają jak Grand Magus. Brzmią tak samo, kawałki sprawiają wrażenie, jakbym już gdzieś je kiedyś słyszał. I to jest cała magia Grand Magus. Oni nie muszę odkrywać prochu na nowo, oni po prostu mają grać jak Grand Magus. I właśnie na "Sunraven" to robią doskonale. Ich mieszanka heavy metalu z tradycyjnym doom metalem skąpana w tym charakterystycznym brzmieniu wypada po prostu wybornie.
Body Count nie zwalniają tempa, wręcz stają się coraz lepsi i lepsi. "Carnivore" (2020) początkowo trochę mnie zawiódł, ale też w końcu zaskoczył. Natomiast z "Merciless" nie musiałem się tak siłować. Ósmy studyjny materiał ekipy dowodzonej przez Ice-T niszczy od pierwszej do ostatniej minuty. Ich mieszanka rap metalu, crossover thrash i groove metalu jak zwykle dostarcza ogromnych pokładów energii. Na płycie nie brakuje mniej i bardziej zaskakujących gości - jest Corpsegrinder (z Cannibal Corpse), Howard Jones (ex-Killswitch Engage/Light The Torche), David Gilmour (ex-Pink Floyd) oraz Max Cavalera (chyba nie muszę wymieniać kapel, zresztą jest ich dużo). Na płycie trafić można na zaskakujący cover "Comfortably Numb", utwór pochodzi z repertuaru Pink Floyd. Chociaż Ice-T w tym roku będzie kończył 66 lat to kompletnie nie zwalnia tempa, a kolejne płyty Body Count wypadają coraz lepiej, to wręcz zaskakujące, bo można by pomyśleć, że muzyka metalowa łącząca się z rapem to idealny przepis na katastrofę.
Przyznam, że sięgając po "Through Holes Shine The Stars" kompletnie nie pamiętałem, że był moment (krótki, ale jednak był), w którym cieszyłem uszy płytą "Viscera" (2021). Można wręcz powiedzieć, że sięgając po nowy materiał Demon Head odkryłem tę kapelę na nowo. I nie przeszkadzało mi, że słuchając ich najnowszej płyty byłem przekonany, że słucham Unto Others...jak się później okazało to było właśnie Demon Head. Muzyka Duńczyków niegdyś mocno inspirujących się twórczością Glenna Danziga wyraźnie skręciła w bardziej gothic rockowe i post-punkowe klimaty. I to doskonale słuchać właśnie na ich najnowszej płycie> Jest tutaj też miejsce dla delikatnych odniesień do twórczości Ghost (zwłaszcza w kwestiach konstrukcji niektórych utworów). Taki lekki, przyjemny dla ucha, nieco melancholijny, ale też przebojowy gothic rock z elementami post-punka i doom metalu to ja rozumiem. "Through Holes Shine The Stars" miał też swoją premierę w doskonałym momencie, bo trochę przykrył dla mnie jednak rozczarowujący nowy materiał Unto Others.
Brazylijska kapela Piah Mater to jedno z moich największych odkryć 2024 roku, a wszystko to za sprawą świetnego albumu "Under The Shadow Of A Foreign Sun". Stylistycznie grupa obraca się w klimatach, które rozpropagował Opeth - mamy tutaj miejsce dla death metalu, progresywnego metalu, ale też śladowych ilości innych tropów gatunkowych. Spędziłem z tym, jak i z wcześniejszymi wydawnictwami Piah Mater wiele godzin, wręcz robiłem sobie maratony z ich muzyką. Głównie dlatego, że różnorodność ich twórczości w obrębie tych trzech płyt zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Chociaż kapela gra raczej spokojnie, dość melodyjnie i tworzy świetny klimat, to jednak nie można zapomnieć o death metalowych zrywach, tych cięższych i doskonale wkomponowanych w całość bardziej agresywnych elementach. Jest też w twórczości tej brazylijskiej grupy jakieś niezdecydowanie stylistyczne, które dokłada swoją cegiełkę do zwiększenia atrakcyjności kompozycji składających się na "Under The Shadow Of A Foreign Sun". Zjawiskowy album...ale polecam też sięgnąć po ich wcześniejsze płyty.
Trochę narzekałem na najnowszy materiał Akhlys, że za mało pokręcony i złowieszczy, a przynajmniej nie tak jak jego doskonały poprzednik. "Melinoë" (2020) to materiał zjawiskowy, przytłaczający, wręcz przerażający. Przy nim "House Of The Black Geminus" z początku jawił mi się jako ten niefajny kuzyn, który mimo tego, że bardzo się stara to i tak ciężko jest go polubić. Ale oczywiście do czasu. Sam się złapałem na tym, że zacząłem zaskakująco często wracać do najnowszej płyty Akhlys. Jasne, jest może mniej złowroga i przerażająca, ale za to nadrabia intensywnością. I to nie jest tak, że Amerykanie kompletne porzucili na "House Of The Black Geminus" ten swój charakterystyczny styl, a raczej te swoje specyficzne świdrujące dźwięki. Te nadal są, nadal odgrywają ważną rolę, tworzą tło, albo wybijają się na front, żeby podnieść poziom szaleństwa danej kompozycji. Ale teraz muszą dzielić scenę z agresywnym i prącym do przodu black metalem. "House Of The Black Geminus" to nie jest materiał gorszy od "Melinoë", to po prostu album nieco odmienny, ale nadal odpalając go szybko odkryjecie, że za tą muzyką stoją muzycy Akhlys.
"End Terrain" to był mój pierwszy kontakt z twórczością kapeli Locrian, ale patrząc na wcześniejsze dokonania tej grupy to nie dziwię się, że wcześniej na nich nie trafiłem. Ta amerykańska formacja specjalizuje się przede wszystkim w ambientowych i drone'owych klimatach, co z kolei leży jednak poza terenem moich muzycznych zainteresowań. Natomiast na "End Terrain" muzycy eksperymentują z post-metalem, post-rockiem, ambientem, doomgazem i screamo. I taka mieszanka już odpowiada mi dużo bardziej. Locrian grają niełatwą w odbiorze muzykę, uderzającą w noise'owe rejony, czasami wręcz boleśnie jednostajną i wypełnioną drażniącymi dźwiękami. Ale to buduje niezwykłą atmosferę. Na "End Terrain" w muzyce zaklęte jest też sporo wściekłości, agresji, ale przejawiające się głównie w wokalach screamo, które brzmią jakby były nieco przyduszone, jakby dochodziły z oddali. Bardzo ciekawy efekt, który pasuje do noise'owego klimatu budowanego przez instrumentalistów. Mocno uzależniający materiał, który pozostaje w głowie na bardzo długo.
Grupy takie jak Toxikull uświadamiają mi, że mimo tego, że słucham muzyki w ilościach wręcz niemożliwych to nadal gdzieś tam na horyzoncie znajdują się ciekawe formacje do odkrycia. "Under The Southern Light" trzecia płyta tej portugalskiej grupy i już przy kawałku "Night Shadows" słychać, że inspiracją dla muzyków na tym albumie była twórczość Judas Priest. Album jest utrzymany w stylistyce klasycznego heavy metalu i Portugalczykom doskonale wychodzi trzymanie się kurczowo tej stylistyki. Jest energicznie, jest przebojowo, jest też do bólu wręcz klasycznie! I mimo tego, że to staroszkolne, że może sprawiać wrażenie nieco przebrzmiałego, to jednak jest tutaj cała masa świeżości. Tak jakby Toxikull wpompowali w stary dobry heavy metal wręcz hektolitry świeżej krwi, która daje temu gatunkowi drugie, trzecie, a może nawet czwarte życie.
Dissonant w 2024 roku miał naprawdę mocną pozycję, pojawiło się sporo ciekawych płyt zahaczających o tę specyficzną stylistykę. Swoją cegiełkę do tego dołożyła też nowa grupa Sacrificial Vein. Za powstaniem "Black Terror Genesis" stoi multiinstrumentalista Jesus Urbina oraz wokalista Barclay Olson (możecie go znać z death metalowej formacji Nothingness). Tym dwóm muzykom na debiutanckim albumie Sacrificial Vein udało się stworzyć prawdziwe misterium, mroczne, złowrogie, niepokojące i odrzucające. Z jednej strony podczas pierwszego kontaktu z tym wydawnictwem pojawiły mi się skojarzenia z Akhlys, a z drugiej z pokręconym australijski Portal. "Black Terror Genesis" to nie jest materiał przyjemny, nie jest też relaksujący. To granie wdzierające się do głowy, dudniące, drażniące i odrzucające...a jednocześnie przyciągające, tajemnicze i niepozwalające się oderwać.
Już w pierwszej części podsumowania przy okazji debiutu Missing Link narzekałem na raczej słabą kondycję metalcore'a w 2024 roku. Próbowałem wielu płyt, ale poza Within The Ruins i Oceano nic mnie specjalnie nie zachwyciło (ale obydwie wspomniane kapele grają deathcore, a nie metalcore). Zdecydowana większość płyt z tego gatunku po prostu mnie nudziła i wpadając jednym uchem błyskawicznie wypadała drugim. Inaczej było z materiałem nagranym przez Missing Link. Ich potężny beatdown hardcore zmieszany z metalcorem przypomniał mi, że takie granie nie musi być odkrywcze. Wystarczy, że jest w nim dużo mocy, kawałki gniotą, a kawałki chociaż proste nie są prostackie. "Watch Me Bleed" to przesiąknięte agresją granie przypominające mi zarówno klasyki z gatunku ny hardcore, jak i przepakowane energią granie w stylu Kublai Khan.
Najnowszy materiał Odium Humani Generis początkowo odebrałem jako dobry, bez szału, ale mający duży potencjał. Ale w grudniu zdecydowałem się do niego wrócić i wówczas "Międzyczas" na stałe zagościł w moim odtwarzaczu. To zdecydowanie jeden z tych materiałów, który wymaga trochę więcej czasu, poświęcenia mu większej uwagi. Na pozór jest to po prostu atmospheric black metal mogący kojarzyć się zarówno z Furią, jak i z Mgłą. Ale to tylko ta wierzchnia powłoka tego materiału, dopiero pod nią kryje się prawdziwa magia zaklęta w tej płycie. Hipnotyczne i powtarzające się riffy wręcz wprawiają w trans, świetne gitarowe melodie czarują. Odium Humani Generis na swojej nowej płycie buduje przede wszystkim niesamowity klimat, który wciąga niczym wir wodny nieostrożnych wczasowiczów. Jest tutaj też sporo psychodelicznej otoczki, ale to też jest kwestia wspomnianych riffów wprawiających w hipnotyczny trans. Świetny materiał, któremu nie tylko można, ale wręcz trzeba poświęcić trochę czasu, a ten odpłaci się z nawiązką.
(atmospheric sludge metal/death doom metal/dissonant death metal)
Data premiery: 26.04.2024
Twórczość kapeli Inter Arma to nigdy nie była moja bajka. Zdarzało mi się sprawdzać ich płyty, ale nigdy nie zatrzymywałem się przy nich na dłużej. Inaczej było z ich szóstym studyjnym materiałem. "New Heaven" przekonał mnie do sobie już przy pierwszym kawałku. Inter Arma serwują prawdziwą mieszankę gatunkową dorzucając do jednego kotła sludge metal, death metal zaprawiony doom metal, dorzucają dużą szczyptę atmosferycznego grania, trochę black metalu i na sam koniec wszystko mieszają wielką łychą z napisem "dissonant". Z tej zabójczej mieszanki wychodzi twór niemal doskonały, pełen energii, ciężaru, mrocznego i wręcz pokręconego klimatu (ach ten dissonant!). Inter Arma świetnie czują się zarówno w szybkich, wręcz galopujących na złamanie karku kompozycjach, jak i w tych dudniących, przygniatających do ziemi i niemiłosiernie walcujących wolnych elementach. A takich przeskoków pomiędzy jednym, a drugim jest tutaj wewnątrz utworów cała masa. Płyta zjawiskowa i wyjątkowa.
Kapela 200 Stab Wounds za sprawą swojego debiutanckiego materiału "Slave To The Scalpel" (2021) dała się już poznać z dobrej strony. Amerykanie doskonale w swojej twórczości łączą oldschoolowy death metal z piękną stylistyką, z której znana jest formacja Cannibal Corpse. I już chociażby okładki zdobiące ich wydawnictwa zdradzają, co też jest głównym motywem tekstów tej formacji. Jak już wspomniałem debiut dał mi sporo radości, ale kapela za sprawą "Manual Manic Procedures" ten debiut znacząco przebiła. 200 Stab Wounds dość sztywno trzymają się ram gatunku, w którym się obracają, ale też nikt chyba od oldschoolowego death metalu nie oczekuje awangardowych rozwiązań, czy też szukania nowych ścieżek, którymi mogłaby podążać ta muzyka. I to jest właśnie w "Manual Manic Procedures" najpiękniejsze - prostota.
Austriacki Death Racer to jeden z wielu debiutantów w tej topce i jest to kapela grająca wyjątkowo. Niby blackened speed metal zmieszany z tradycyjnym heavy metalem wcale nie brzmi jakoś ekstraordynaryjnie, a jednak już od pierwszych dźwięków zawartych na "From Gravel To Grave" ciężko było mi znaleźć w głowie kapele grające dokładnie w takim stylu. Najbliżej im chyba do starego Venom. Brzmienie na debiucie Death Racer jest suche, brudne i wręcz odrzucające. Czuć tę punkową wściekłość unoszącą się w powietrzu, a jednocześnie jakiś pierwotny black metalowy smrodek. "From Gravel To Grave" pełne jest tajemniczych przerywników, które dodatkowo podbudowują dziwaczną atmosferę, w jakiej skąpane jest to wydawnictwo. Kawałki jak na nazwę kapeli (oraz okładkę) utrzymane są w wyścigowym tempie, każda z kompozycji urywa głowę przy samej...No co tu dużo gadać, rewelacyjny materiał.
Tytuł mojego ulubionego heavy metalowego debiutu zdecydowanie zgarnęła szwajcarska kapela Amethyst. Ich materiał "Throw Down The Gauntlet" to prawdziwie oldschoolowy heavy metal przywodzący na myśl zarówno Thin Lizzy, jak i Wytch Hazel (zresztą też kojarzący mi się z twórczością Thin Lizzy). To materiał na wskroś brytyjski chociaż przecież Amethyst pochodzą ze Szwajcarii. W ostatnich latach jest prawdziwy wysyp młodych formacji parających się graniem staroszkolnego heavy metalu, a jednak nie każdy materiał nagrany w tym stylu jest tak świeży, przebojowy i rock'n'rollowy jak "Throw Down The Gauntlet". I chociaż nawet w tym roku było kilka naprawdę mocnych wydawnictw krążących wokół tej stylistyki, to jednak Amethyst swoim debiutanckim materiałem zostawili konkurencje daleko w tyle.
Uwielbiam Devina i na "Powernerd" bardzo czekałem I chociaż single mnie nie zachwycały, to wiedziałem, że Devin to Devin, a ten nie zwykł zawodzić. Po spokojny, wręcz chillującym "Lightwork" (2022) Kanadyjczyk wrócił do nieco cięższego grania. Ale nadal należy pamiętać, że mamy do czynienia z Devinem Townsendem, czyli wszystkie stałe elementy jego twórczości są również obecne na "Powernerd", jest po prostu ciężej i mniej chillująco niż poprzednio. Stylistycznie dominuje progresywny metal z alternative metalowym zacięciem, są też obecne elementy industrial metalu. Jest to materiał nagrany z dużym rozmachem, wręcz filmowym, do czego Devin już przyzwyczaił swoich fanów. Kawałki są różnorodne, nie brakuje specyficznego poczucia humoru, którym też znacząco wyróżnia się twórczość tego artysty. Jako fan Devina jestem finalnie zadowolony z zawartości "Powernerd", ale też zdaję sobie sprawę z tego, że jeżeli nie pałacie zbytnią sympatią do twórczości tego kanadyjskiego muzyka to jego najnowszy album też was do niej nie przekona.
Bardzo się cieszę, że po pierwszym niezbyt udanym kontakcie z "Κυκεώνας" zdecydowałem się wrócić do tej płyty, bo wówczas odkryłem prawdziwą magię tkwiącą w tym wydawnictwie. Po spędzeniu wielu godzin z płytą Khirki mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że to taki grecki odpowiednik grupy Kvelertak (z tego lżejszego i bardziej rock'n'rollowego okresu). Na "Κυκεώνας" znajdują się praktycznie same przeboje utrzymane w stylistyce hard rock/heavy metal ze stoner rockowym zacięciem i okazjonalnymi wycieczkami w kierunku folkowej muzyki jednoznacznie kojarzącej się z Grecją. Najbardziej do tej płyty przyciąga mnie chyba ten luzacki hard rockowy styl, który sprawia, że utwory brzmią zaskakująco lekko i przyjemnie dla ucha. Nie ma tutaj żadnych wypełniaczy, każdy kawałek jest jakiś, każdy też błyskawicznie zaskakuje i nie daje o sobie zapomnieć. Doskonały materiał pełen nieoczywistej energii.
Nails znowu udowodnili, że wcale nie trzeba nagrywać długich płyt, żeby rozsadzić głowę potencjalnego odbiorcy ich muzyki. "Every Bridge Burning" to zaledwie 18 minut muzyki - krótko, prawda? A jednak to w zupełności wystarczy, żeby Nails zaprezentowali pełen zakres swoich niesamowitych możliwości. Grupa nadal miesza w swojej agresywnej twórczości wszystko, co najpiękniejsze w grindcorze, crust punku, hardcore punku i powerviolence. Dudniące brzmienie tego materiału jest obłędne i przywodzi na myśl najlepsze wydawnictwa spod znaku d-beat. Jest szybko, ciężko, agresywnie i do przodu. Grupa nie zatrzymuje się nawet na moment, mknie przed siebie zostawiając za sobą tylko zgliszcza. Można by powiedzieć, że 18 minut to trochę mało po 8 latach czekania, i może przyznałbym rację, ale najwyraźniej kapela postawiła bardziej na jakość niż na ilość.
Pierwszy pełny materiał Sabïre jest dość dziwny, brzmi jakby był nagrywany w latach 80-tych, muzycy tej kapeli wyglądają jakby przenieśli się w czasie z lat 80-tych do współczesności. "Jätt" łączy w sobie klasyczne podejście do heavy metalu i glam metalu, materiał brzmi jak sztandarowy album wydany w czasach największego boomu na twórczość W.A.S.P., czy metalowego oblicza Mötley Crüe. Na pierwszym albumie Sabïre wszystko brzmi oldschoolowo i jednocześnie nic nie zdradza faktu, że wszystkie te utwory zostały nagrane przez kapelę, która zadebiutowała w 2024 roku. "Jätt" to swoisty list miłosny do glam metalu z lat 80-tych, gdy ten gatunek święcił swoje triumfy. Każdy z numerów zawartych na tym wydawnictwie to potencjalny przebój, a kawałków jest tutaj sporo, bo włącznie z trzema instrumentalnymi przerywnikami jest ich aż 15.
Kilka lat temu Judas Priest ogłaszali zakończenie kariery, pożegnalna trasa koncertowa i koniec. Na szczęście nie dotrzymali słowa i po tym zapowiadanym zakończeniu kariery zdążyli już wydać trzy nowe albumy, a "Invincible Shield" jest zdecydowanie najlepszym z nich. Wręcz jest to najlepszy album "Judas Priest" od wielu, wielu lat. To najlepsza płyta tej kapeli w XXI wieku, a nawet od premiery "Painkiller" (1990). Nie mam pojęcia jak to się stało, ale ponad 70-letni Rob Halford jest w wyśmienitej formie, jego wokal brzmi po prostu doskonale. A warto przypomnieć, że odpowiadający za gitarę Glenn Tipton zbliża się już do 80-tki...w ogóle średnia wieku składu Judas Priest jest bardzo wysoka i zaniża ją tylko gitarzysta Richie Faulkner (45 lat). I jak słychać po zawartości "Invincible Shield" wiek w metalu nie gra roli, bo album jest wypakowany po brzegi ogromnymi pokładami energii. To materiał pełen świetnych kompozycji, które doskonale wykorzystują nie tylko klasyczne heavy metalowe patenty, ale też korzystają z nowocześniejszych chwytów. Płyta doskonała w każdym calu.
"Ingen Skånsel" był moim pierwszym kontaktem z twórczością norweskiej grupy i to spotkanie okazało się być dla mnie strzałem 10. To zdecydowanie mój ulubiony materiał z klasycznym podejściem do black metalu, jaki usłyszałem w 2024 roku. W muzyce zamkniętej na "Ingen Skånsel" słychać jakiś pierwotny zew black metalu, mroźny powiew znad norweskich fiordów. Nie jest to jednak raw black metal, a raczej granie idące mocno w kierunku black'n'rolla. Jest tutaj dużo powtarzalności w riffach, brzmienie jest dość dudniące, ale jednocześnie klarowne i selektywne. Muzyka Koldbrann doskonale wpisuje się w klimaty bliskie twórczości Craft, Satyricon (raczej wczesnemu niż późnemu), Gorgoroth, czy Khold. To, co usłyszałem na "Ingen Skånsel" to chyba najbardziej odpowadająca mi forma black metalu - nie będąca karykaturalnie zbrutalizowana, utwory utrzymane w średnich tempach, powtarzalne i zarazem hipnotyczne riffy, niesamowity mroźny klimat i brzmienie kruszące czaszkę.
Debiutancki materiał amerykańskiej kapeli Castle Rat to prawdziwa rewelacja. Retro granie w najlepszym możliwym wydaniu. Filarem "Into The Realm" jest tradycyjny doom metal, ale wzbogacony o hard rock nadający utworom nieco żywszy charakter. Są tutaj również elementy stoner metalu, które ujawniają się głównie w specyficznym suchym brzmieniu. Castle Rat tym wydawnictwem wręcz przenoszą odbiorcę do zamierzchłych czasów, gdy kształtował się doom metal, a scena metalowa była jeszcze młoda i w niedługim czasie miała się znacznie rozrosnąć. Stylistycznie zawartość "Into The Realm" kojarzy mi się nieco z twórczością Jex Thoth, o której już od dłuższego czasu jest cicho. Warto też zwrócić uwagę na to, że nie samą tylko muzyką Castle Rat starają się przenieść słuchacza do zamierzchłych czasów. Istotny jest też image grupy, który na pewno w pełnej krasie objawia się podczas koncertów, ale warto też poświęcić chwilę i rzucić okiem na klipy promujące "Into The Realm".
Sam jestem zaskoczony tym, jak wysoko w mojej topce znalazła się najnowsza płyta Chapel Of Disease. Tym bardziej, że nawet pisząc o tym albumie w lutym przeglądzie premier wspominałem, że nie jest to wydawnictwo tak dobre, jak "...and As We Have Seen the Storm, We Have Embraced the Eye" (2018). Ale naprawdę często wracałem do najnowszej płyty Chapel Of Disease - głównie przez te niesamowite melodie gitarowe, które po prostu rozbrzmiewały mi w głowie i niejako zmuszały do odpalenia "Echoes Of Lights". Jest brzmieniu, w wokalach i w ogóle w konstrukcjach utworów tej grupy coś, co kojarzy mi się z późną twórczością Tribulation. Nawet mam wrażenie, że gdzieś tam czai się gotycki klimat. Dużo na tej płycie progresywnego rocka, który charakteryzuje się świetną melodyką i rozbudowanymi kompozycjami. I chociaż kawałki składające się na "Echoes Of Light" są dość obszerne, to za sprawą bardzo atrakcyjnych melodii kompletnie tego nie zauważam. I chociaż z początku trochę kręciłem nosem na najnowsze wydawnictwo Chapel Of Disease to z biegiem czasu coraz bardziej zaczął podoba mi się ten materiał. Gitarowe melodie i klimat są najważniejszymi punktami tej płyty, kompozycje po prostu błyskawicznie wpadają w ucho i bardzo wygodnie zagnieżdżają się w głowie.
Od kiedy pamiętam przed twórczością Blood Incantation broniłem się rękami i nogami, uznając ich materiały za nudne i rozwleczone, a przede wszystkim bardzo dalekie od wizji death metalu, który mnie przede wszystkim interesował (oldschool death metal w stylu Bolt Thrower). Oczywiście byłem w ogromnym błędzie, bo przecież Blood Incantation nigdy nie nagrywali długich płyt (oczywiście pomijając epkę "Timewave Zero" z 2022 roku). I jak się okazało w ich sidła wpadłem przy okazji ich najdłuższego wydawnictwa, bo jednak "Absolute Elsewhere" trwa 44 minut, podczas gdy "Starspawn" (2016) zamyka się w 35 minutach, a Hidden History of the Human Race" (2019) w 37. Najnowsze dzieło muzyków z Denver to niesamowita podróż do innego świata. Trzonem jest nadal progresywny death metal, ale mocno naciskany zarówno przez space rocka, jak i progresywnego rocka. Blood Incantation na całym wydawnictwie lawirują pomiędzy spokojniejszymi, bardziej klimatycznymi dźwiękami (zapędzają się nawet w rytmy kojarzące się jednoznacznie z muzyką orientalną), a ciężkim i agresywnym, ale dobrze wyważonym death metalem. Materiał zawarty na "Absolute Elswehere" jest wręcz doskonale skrojony, nie ma tutaj żadnych zbędnych elementów, wszystko wygląda jak misternie ułożone puzzle, których części perfekcyjnie do siebie pasują. No właśnie, słowo "perfekcja" najlepiej chyba określa najnowsze wydawnictwo Blood Incantation..."perfekcja" i "kosmos", to jednak dwa słowa.
(avantgarde metal/psychedelic rock/black metal/space rock)
Data premiery: 11.10.2024
Oranssi Pazuzu od swojego debiutu zachwyca i czaruje niezwykłym podejściem do eksplorowania rejonów black metalu. "Muukalainen puhuu" (2009) to była absolutna rewelacja, połączenie krautrocka, space rocka i black metalu było mieszanką wybuchową. A przecież był to dopiero sam początek tej psychodelicznej podróży, w jaką zabrała nas fińska kapela Oranssi Pazuzu. Ich kolejne płyty już były nieco inne - jedne bardziej, inne mniej black metalowe. Odpalając każdy z ich albumów łatwo można odgadnąć, w którą stronę tym razem zbaczała ścieżka formacji. Zawsze bliżej mi było do tych wydawnictw Finów, które podążały black metalową drogą, ale mocno zbaczały w stronę psychedelic rocka, space rocka i krautrocka. Dlatego też z całej dyskografii Oranssi Pazuzu najrzadziej wracam do "Kosmonument" (2011) oraz "Valonielu" (2013). Kapela swoim albumem "Mestarin kynsi" (2020) bardzo wysoko zawiesiła poprzeczkę, chociaż mogłoby się wydawać, że już za sprawą debiutu ta była zawieszona na nieosiągalnej wręcz pozycji. I "Muuntautuja" wydany w październiku 2024 roku od razu u mnie zaskoczył, w dużej mierze właśnie dlatego, że kapela postawiła na nim na awangardowy metal z mieszany z psychodelicznym rockiem, space rockiem, black metalem i oczywiście krautrockiem. Jest tutaj cała masa przestrzeni, niepokojących dźwięków, mrocznego i budżacego grozę klimatu. Finowie ponownie nie skupiają się black metalu, który jest tylko dopełnieniem prześwietnej mieszanki gatunkowej, to nie on stanowi główny filar tego wydawnictwa. "Ścianą nośną" tego wydawnictwa jest psychodeliczny klimat, a wszystkie pozostałe elementy są tylko środkami, które mają do niego doprowadzić. "Muuntautuja" to niesamowity materiał, który z każdym kolejnym odsłuchem smakuje tylko lepiej i lepiej.
Nigdy nie udało mi się w pełni wciągnąć w twórczość Emperor, ale już solowe dokonania Vegarda Sverre'a Tveitana znanego jako Ihsahn przemawiała do mnie dużo bardziej. Moja fascynacja muzyką tego kompozytora i multiinstrumentalisty zaczęła się wraz z płytą "Eremita" (2012) i każdy kolejny materiał Ihsahn trafiał do mojej topki roku - "Eremita" na 6 pozycji w kategorii Metal Mix, "Das Seelenbrechen" 22 w top30 2013 roku, "Arktis." na pozycji 11 w top30 2016 roku i "Ámr" na miejscu 13 w top 30 2018. Każda z tych płyt miała coś w sobie, ale też zawsze były na nich elementy, które nie do końca mi się podobały. I w końcu nadszedł album "Ihsahn" - porywający do samego początku do końca. Ekstremalny progresywny metal w najlepszej postaci, płyta pełna porywających orkiestracji, pełna emocji, agresji i łagodności. To materiał, który wciągnął mnie momentami, a gdy dowiedziałem się, że płyta ma się ukazać zarówno w wersji standardowej, jak i orkiestralnej to wiedziałem, że muszę mieć obydwie opcje w swojej kolekcji. Ihsahn odnalazł na tej płycie złoty środek, który sprawia, że muzyka zawarta na "Ihsahn" ma filmowy wręcz rozmach, a z drugiej strony nie popada w przesadę. To materiał, w którym orkiestracje odgrywają ogromną rolę, stąd też pewnie decyzja o wydaniu albumu również w wersji instrumentalnej - wokal Ihsahna dodaje swoją cegiełkę do tej historii, ale muzyka już przemawia sama za siebie, to ona wzbudza emocje, to ona kreuje atmosferę i świat, który maluje się przed oczami odbiorcy. Niesamowity materiał, który od dnia premiery towarzyszył mi niemal każdego dnia i zrobił u mnie rekordową ilość odtworzeń w 2024 roku. Prawdziwa perełka i dla mnie wręcz idealny album Ihsahna.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Top 10 (lżejsze klimaty):
Debiutanckiej płyty nowozelandzkiego duetu Earth Tongue słuchałem po raz pierwszy na chwilę przed ich koncertem w 2023 roku i byłem tym materiałem zawiedziony. Ale podczas ich występu doskonale się bawiłem - później okazało się dlaczego. Kapela grała wówczas kilka swoich przedpremierowych numerów, które miały trafić właśnie na drugi album Earth Tongue, który planowany był na 2024 rok. I tak też się stało, bo kawałki, które zrobiły na mnie największe wrażenie podczas ich występu usłyszałem właśnie odpalając "Great Haunting". Stylistycznie nie ma tutaj niespodzianek, podobnie jak na debiucie rządzi tu staroszkolne brzmienie, jest dużo psychodelicznego rocka i fuzz rocka. Atmosfera jest duszna i czuć trochę okultystyczny klimat, ale ubrany w bardzo atrakcyjne i przyjemne dla ucha dźwięki. Zdecydowanie drugi album Earth Tongue lepszy niż pierwszy. Warto też rzucić okiem na oldschoolowe klipy, którymi kapela promuje swoją muzykę.
Oj początkowo było spore rozczarowanie tym wydawnictwem, bo gdzie podziało się Royal Republic? I chociaż już wcześniej grupa mniej lub bardziej uderzała w pop rockowe rejony, to tym razem postawiła przede wszystkim na takie klimaty. Właśnie dlatego początkowo nie byłem w stanie rozpoznać, czy po odpaleniu "LoveCop" nadal słucha Royal Republic, czy to już jakaś inna kapela. Na szczęście z każdym kolejnym odsłuchem płyta bardziej do mnie trafiała, a kawałki zaczynały wygodnie mościć się w mojej głowie. Oczywiście zawartość "LoveCop" to jednak jest znaczące obniżenie poziomu po świetnym "Club Majesty", ale przecież to nadal Royal Republic i to słychać w każdym kawałku zawartym na nowej płycie. Przyjemny materiał, bardzo przebojowy, energiczny i dość szybko wpadający w ucho, przebojów na "LoveCop" nie brakuje. Ale jednak chciałbym, żeby kolejny materiał był już bliższy stylistyce, do jakiej kapela przyzwyczaiła swoich fanów.
Pamiętałem The Dog, jako wrocławską kapelę grającą bezkompromisowy hardcore punk, czasami zapędzającą się w rejony powerviolence. Tymczasem album "Somwehere, Anywhere" pokazał nową twarz kapeli. Zawartość tej płyty brzmi tak, jakby muzycy podczas komponowania utworów zasłuchiwali się do upadłego twórczością amerykańskiej grupy Turnstile. I jest na najnowszej płycie The Dog sporo elementów, które jednoznacznie z Turnstile mi się kojarzą. Mamy tutaj podobną melodykę, energię i swojego rodzaju melancholię, która przewija się przez cały album "Somewhere, Anywhere". I nie, nie jest to zarzut, bo jeżeli się inspirować to właśnie tymi najlepszymi kapelami. Na albumie znaleźć można sporo nieoczywistych przebojów utrzymanych w stylistyce alternative metalu, post-hardcore, a nawet post-grunge, czy post-punka. Z dotychczasowych wydawnictw The Dog wybieram zdecydowanie "Somewhere, Anywhere" (chociaż ich dwie wcześniejsze płyty też lubię).
Gdzieś, kiedyś w przeszłości natknąłem się na twórczość amerykańskiej kapeli Zombi, ale szybko tę znajomość zakończyłem (może uznałem, że elektronika to nie moja bajka). Na szczęście przy okazji "Direct Inject" ją nie tylko odnowiłem, ale postanowiłem też przyjrzeć się bliżej ich wcześniejszym dokonaniom. Po odpaleniu najnowszej płyty duetu Steve'a Moore'a oraz A.E. Paterra wsiąkłem jej zawartość niemal natychmiast. Klimat tej płyty jest obłędny - psychodeliczny, niepokojący, nieco horrorowy. Kojarzy mi się z muzyką, która przygrywała w tle filmów giallo. I może to jest właśnie ten magiczny element. Skojarzenia z twórczością grupy Anima Morte są jak najbardziej na miejscu. Dużo tutaj progresywnego rocka doskonale uzupełniającego się z elektroniką i kosmicznym klimatem. To jeden z trzech wyłącznie instrumentalnych albumów w 2024 roku, który kompletnie mną pozamiatał.
Kiedyś słuchałem Aluk Todolo jako pewnej ciekawostki. Wówczas grali bardzo chaotycznego noise rocka zahaczającego wręcz o drone. To się jednak zmieniło wraz z płytą "Occult Rock", gdzie kapela zaczęła eksplorować nieco bardziej przyjazne dla ucha rejony muzyczne, chociaż o noise rocku nie zapomniała. Jednak prawdziwym odkryciem był dla mnie album "Voix" (2016), na którym muzycy do noise rocka włączyli duże pokłady psychodelicznego rocka i elementy black metalu. Na następcę wspomnianego materiału trzeba było czekać aż 8 lat! Ale warto było czekać. "Lux" to płyta będąca doskonałym sukcesorem "Voix". Klimat jest tutaj dość podobny, bo grupa znowu postawiła na bardzo klimatyczne granie, które sprawia wrażenie bycia black metalem, chociaż nim nie jest. Sporo tutaj psychodelicznej atmosfery, nieprzyjemnych dźwięków, hipnotycznej powtarzalności i nieszablonowego podejścia. Jest w muzyce Aluk Todolo coś, co jednoznacznie kojarzy mi się zarówno z twórczością Blut Aus Nord, jak i Oranssi Pazuzu.
Delving to solowy projekt znanego z Elder (ale też z Weite) muzyka Nicholasa DiSalvo. Płytę "All Paths Diverge" odkryłem dość późno, bo dosłownie na chwilę przed koncertem Delving w Warszawie. Zresztą właśnie oczarowany zawartością najnowszej płyty DiSalvo zdecydowałem się na wspomniany koncert wybrać (więcej o nim możecie przeczytać w pierwszej części podsumowania 2024). No dobra, za sprawą najnowszej, jak i poprzedniej płyty tego projektu, bo obydwie są równie dobre. Na "All Paths Diverge" usłyszeć można niezwykle atrakcyjną i relaksującą mieszankę progresywnego rocka, krautrocka, psychodelicznego rocka i post-rocka. Jest to album wyłącznie instrumentalny, ale to oczywiście nie oznacza, że nudny. Klimat tego wydawnictwa czaruje od pierwszej od ostatniej minuty, wszędzie w obrębie tego albumu unosi się jakaś magia, tajemnica, która zaklęta się w dźwiękach. Niezwykła płyta, polecam zresztą również "Hirschbrunnen" (2021).
Uwielbiam takie granie. Darkwave pomieszany z post-punkiem i z gothic rockowym klimatem to jest właśnie to! Twin Tribes za sprawą albumu "Pendulum" (ale też wcześniejszymi) udowadniają, że doskonale czują się w takich klimatach. Ich muzyka chociaż mocno zakorzeniona w przeszłości brzmi świeżo, energicznie i przebojowo. Jest w niej też sporo transowości, powtarzalności i hipnotycznego klimatu. I chociaż na "Pendulum" każdy kawałek to prawdziwy przebój, to muzycy dbają też o stały (dość wysoki) poziom melancholijnego klimatu, który tak dobrze w twórczości Twin Tribes współgra z lekkim i przyjemnym dla ucha graniem.
Twórczość Ultra Sunn interesowała mnie już jakiś czas przed wydaniem przez duet pełnoprawnego debiutu. Ich epki były bardzo obiecujące, ale oczywiście brakowało mi tego długograja. Na szczęście w kwietniu pojawił się album "US", który jest kwintesencją twórczości Ultra Sunn. Proponowany przez belgijski duet EBM jest żywy, przebojowy, oczywiście na swój sposób mechaniczny i powtarzalny (ale to przecież zalety tego gatunku). Jest tutaj też pewna gotycka otoczka, która sprawia, że ten materiał tylko zyskuje na atrakcyjności. Grupa czerpie z dobrodziejstwa EBM, ale też zapędza się w darkwave'owe i synthpopowe rejony. A prawdziwą wisienką na torcie był koncert Ultra Sunn, na którym grupa grała również kawałki z debiutanckiej płyty - zdecydowanie najlepszy koncert w 2024 roku.
Muzykę kapeli Zetra albo się kocha, albo się jej nienawidzi. Nie ma nic pomiędzy. Chociaż początkowo debiutancki materiał brytyjskiej kapeli trochę mnie drażnił, głównie poprzez bardzo delikatne wokale, to szybko się przekonałem do tego materiału. Zetra na swoim materiale krążą w rejonach gothic rocka, darkwave, synthpopu i shoegaze. Ich brzmienie jest bardzo specyficznie, sporą rolę odgrywa elektronika, ale też niesamowity klimat. Lekki i ciężki zarazem, jakiś taki eteryczny. Ta delikatność wokalu i przebojowość kompozycji stoi trochę w opozycji mrocznych i wręcz horrorowych klipów, którymi grupa promuje swoją muzykę. "Zetra" to bardzo przebojowe wydawnictwo, chociaż o trochę niepokojącym gotyckim klimacie.
Najnowsza płyta Uncle Acid & The Deadbeats to było dla mnie ogromne zaskoczenie. Kapela zaserwowała materiał utrzymany w klimacie ścieżki dźwiękowej do nieistniejącego filmu giallo - już sam ten fakt sprawił, że ochoczo sięgnąłem po "Nell' ora blu". I nie zawiodłem się, jest tutaj sporo psychodelicznego rocka (bardzo kojarzącego się z muzyką z filmów giallo), heavy psych i oczywiście horror synthów. Kapela zadbała też o ciekawe przerywniki będące jakby fragmentami dialogów z filmu, oczywiście w języku włoskim, co sprawia, że klimat tego wydawnictwa jeszcze bardziej szybuje do góry. Nie bez znaczenia są też różne chwyty związane z produkcją i brzmieniem tego materiału - postarzanie, dudnienie, sporo nieczystości i zakłóceń. To też dokłada swoją cegiełkę do niesamowitości tego wydawnictwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz