środa, 30 grudnia 2020

Podsumowanie roku 2020

W końcu 2020 rok dobiega końca i mimo tego, że był bardzo trudny czas dla nas wszystkich (również dla branży muzycznej), to jednak sporo się w nim działo. Nowe okoliczności wymogły poszukiwanie nowych, często dość nieoczekiwanych rozwiązań. Koncerty niemal całkowicie przeniosły się do internetu. Jeszcze w styczniu i lutym udało mi się załapać na kilka imprez w formie "tradycyjnej" (Darkest Hour, Abbath, Thy Art Is Murder, HammerFall, Leprous, Hundredth i Gost), natomiast później jeśli tylko mogłem starałem się też "wpadać" na koncerty online - traf chciał, że były to głównie występy Shawna Jamesa. A jeżeli nie forma online, to chociaż jakieś koncerty na nośnikach - np. doskonały "Order of Magnitude: Empath Live Volume 1" Devina Townsenda. Jednak nadal boleję nad ogromną ilością odwołanych imprez i chociaż organizatorzy często zarzekali się, że znajdą nowe daty, to podejrzewam, że niewiele z "przesuniętych" gigów naprawdę się odbędzie. Natomiast sam plan wydawniczy dużych i mniejszych wytwórni płytowych nie ulegał zmianie. Owszem, zdażały się jakieś mniejsze i większe przesunięcia, ale jednak premiery płytowe miały się naprawdę dobrze - zwłaszcza jeśli porówna się to z odwołanymi trasami koncertowymi. I jeżeli spojrzeć na 2020 rok tylko z perspektywy premier płytowych, to był to bardzo dobry rok. Naprawdę było w czym przebierać, było czego słucha. A przecież co piątek dochodziły nowe wydawnictwa, bo jak wszyscy doskonale wiedzą piątek to naturalny dzień premier. Robiąc swoje podsumowanie 2020 długo się nad nim zastanawiałem, tym razem z uwagi na to, że nie robiłem jak kiedyś zestawienia w excelu (ach, niezastąpione narzędzie). Tym razem posiłkowałem się głównie swoimi statystykami gromadzonymi na Spotify oraz Last.fm. Jak się okazało, ale już po stworzeniu listy i dodaniu komentarza do każdej z pozycji, był to błąd. Przez takie podejście zapomniałem o kilku naprawdę dobrych wydawnictwach, które spokojnie mógłbym wrzucić do swojego podsumowania - np. heavy metalowy Glacier, czy black metalowy Akhlys. Oczywiście jest też cała masa płyt, które chciałbym umieścić w swoim top 30, ale niestety te sztywne ramy wymagają ode mnie wybrania tylko 30 albumów. Niestety nie jestem w stanie powiedzieć spośród jakiej ilości płyt wybierałem w tym roku, ale na pewno było tego bardzo dużo, nawet mam wrażenie, że było tego więcej niż zwykle. Niezwykle przydatny okazał się serwis Metal Storm, gdzie co piątek mogłem sobie sprawdzać, czego mogę dzisiaj oczekiwać od serwisu Spotify oraz fanpage Noise Magazine, który również w piątki publikował informację o kilku naciekawszych według redakcji płytach. Jednak nie przedłużając - zapraszam do mojego zestawienia top 30 metal/rock oraz top 10 płyt spoza wspomnianych gatunków. Podobnie jak w poprzednim roku płyty są ułożone od ostatniego do pierwszego miejsca. Linki schowane za tytułami albumów zaprowadzą was do ich odpowiedników na serwisie Spotify.


Wieść gminna niesie, że niemiecka kapela Secrets Of The Moon grała niegdyś black metal i w sumie z tym gatunkiem głównie ją kojarzę. Jednak pamiętałem, że w pewnym momencie coś zaczęli kombinować i sięgając po "Black House" spodziewałem się jakiegoś mariażu black metalu z shoegaze, czegoś na wzór Les Discrets. Jak się jednak okazało "Black House" to po prostu gotycki rock. Po prostu i aż za razem. Nie jestem fanem takiego grania i zapewne nigdy już nie będę - oczywiście Moonspell to zupełnie oddzielna sprawa, chociaż w ich przypadku zmiękczenie stylu też mi nie pasowało. Jednak wracając do nowej płyty Secrets Of The Moon, to po prostu bardzo przyjemny i wciągający gotycki rock, z którym myślałem, że moja przygoda skończy się na jednym odsłuchu, a tymczasem w ciągu roku album zaskakująco często do mnie wracał. Jest to materiał dość zróżnicowany, bo mamy tu zarówno wolniejsze i bardziej klimatyczne numery, jak i te bardziej przebojowe (oczywiście w ramach gotyckiego rocka) - np. "Victoria's Room". Czy album zostanie ze mną na dłużej? Zobaczymy, na razie cieszę się nim w te bardziej deszczowe dni, kiedy za oknem szarówka, a ja próbuję uchwycić ten klimat w formie muzycznej.

29. Void Rot - Descending Pillars
(death doom metal)

"Descending Pillars" to debiutancki album amerykańskiej grupy Void Rot. Formacja rozpoczęła swoją przygodę w 2017 i do czasu wydania pierwszego pełnego materiału miała na swoim koncie epkę "Consumed By Oblivion" (2018) oraz split z Atavisma (2020). W zawartości "Descending Pillars" ujęło mnie dosłownie wszystko. Po pierwsze byłem zaskoczony tym materiałem, bo dla mnie to trochę kapela znikąd. Muzycy wchodzący w skład tej grupy nie grają w innych projektach, nigdy wcześniej o Void Rot nie słyszałem i w sumie łapiąc się za ten album w dniu premiery słuchałem go jak każdego innego, czyli żeby sprawdzić, czy coś fajnego mnie nie omija. I w natłoku tych wszystkich wrześniowych nowości, których przecież nie było mało, debiut Void Rot wydał mi się niezwykle atrakcyjny. Wolny, ale nie ślamazarny death metal z lekko schowanym wokalem, który brzmi jakby wydobywał się z mrocznych czeluści za partiami gitar. Całość sprawia wrażenie wręcz mistycznego przeżycia, ten materiał idealnie wręcz zgrywa się z twórczością Lovecrafta. Pamiętacie jak samotnik z Providence pisał o "plugastwach"? Na pewno tak właśnie określiłby muzykę Void Rot, gdyby tylko mógł jej wysłuchać

28. Tombs - Under Sullen Skies
(atmospheric sludge/black metal/post-metal)

Tombs zaczęli działać w 2007 roku i przez te lata za sprawą dostarczania naprawdę dobrych albumów wyrobili sobie miano solidnej marki. Jeżeli Tombs zapowiadali jakiś album, to wiadomo było, że będzie on przynajmniej dobry. I nie inaczej jest w przypadku "Under Sullen Skies", chociaż to materiał, których chyba najbardziej poróżnił fanów tej grupy. Jedni narzekają na powtarzalność, inni doszukują się świeżości w łączeniu sludge'u i black metalu, chociaż w twórczości Tombs te dwa gatunki przenikały się niemal od samego początku. A według mnie piąty album w dyskografii tej amerykańskiej grupy jest po prostu bardzo dobry. Są tu motywy mocno zapadające w pamięć i nie pozwalające przejść obok siebie obojętnie. Może faktycznie brakuje tu trochę tej świeżości, którą według mnie ma np. Mantar, ale Tombs nadal trzymają wysoki poziom i bardzo daleko im do całego zalewu jednakowych kapel sludge'owych, które jakiś czas temu zaczęły wyrastać niczym grzyby po deszczu.

27. The Acacia Strain - Slow Decay
(deathcore)

"Slow Decay" to album naprawdę niezwykły, i nie tylko jeżeli spojrzy się na dotychczasowe dokonania The Acacia Strain. Kapela zdecydowała się na dość niecodzienne posunięcie. Zaczynając od 28 lutego co miesiąc publikowali nowy singiel, na który składały się dwa premierowe utwory. I tak do lipca, kiedy to ukazał się "Slow Decay" zawierający wszystkie dotychczas opublikowane single (oznaczone literami "D", "E', "C", "A" i "Y") oraz dwie zupełnie nowe kompozycje. Czyli grupa naprawdę postanowiła zaprezentować "powolny rozkład". Ostatnim albumem The Acacia Strain, z którym było mi po drodze był "Death Is the Only Mortal" wydany w 2012 roku, czyli jakby nie patrzeć 8 lat temu - w tym czasie grupa zdążyła wydać trzy studyjne albumy, z czego "It Comes In Waves" pojawił się w 2019 roku. Mój rozbrat z twórczością The Acacia Strain był spowodowany głównie tym, że każdy z tych materiałów brzmiał dla mnie jednakowo. Nie byłem w stanie znaleźć żadnych wyróżników, w związku z tym jednym uchem wlatywały, a za chwilę wylatywały drugim. I tak np. zamiast katować się wspomnianym "It Comes In Waves" wolałem wrócić do "Continent" z 2008 roku. "Slow Decay" ma w sobie coś z tych starszych albumów tej formacji. Chwilami album wręcz przygniata swoim ciężarem i niespiesznym tempem, ale też są momenty, w których aż trudno jest wysiedzieć na miejscu.

26. Sorcerer - Lamenting of the Innocent
(heavy metal/doom metal)

Początki szwedzkiego Sorcerer datuje się na rok 1988, ale w swoich początkach grupa wydała dwie demówki i zniknęła ze sceny. Wróciła do żywych dopiero w 2010 i dopiero rok później zadebiutowała pełnym wydawnictwem "The Sorcerer". "Lamenting of the Innocent" to czwarty studyjny materiał Szwedów i chociaż sporo mu brakuje do doskonałego poprzednika z 2017 roku, to nadal jest to jedna z najlepszych heavy metalowych płyt 2020. Kapela już niemal całkowicie odeszła od doom metalu i jego elementów na nowym wydawnictwie jest jak na lekarstwo, co dla mnie jest plusem, bo jednak wolę heavy metal od doom metalowych smętów. "Lamenting of the Innocent" to ponad godzina przyjemnego dla ucha heavy metalu, który na pierwszy rzut ucha niczym nie różni się od całej masy innych tego typu wydawnictw, jednak jest tutaj jakiś pierwiastek, który zachęca do częstego wracania do tej płyty. Nie wiem, czy jest to klarowny i niedrażniący wokal Andersa Engberga, wpadające w ucho refreny, czy może cała warstwa muzyczna, która wypada nad wyraz dobrze. No i klimat, tego też nie można odmówić nowemu wydawnictwu Sorcerer. Chociaż jak wspomniałem jest to album trochę słabszy od "The Crowning of the Fire King", mimo tego uważam, że cokolwiek by ta formacja wydała to w ciemno można się za to łapać.

25. August Burns Red - Guardians
(melodic metalcore)

Może zacznę od tego, że uwielbiam bezgranicznie August Burns Red, nie tylko za ich muzykę, ale też za dystans do samych siebie, czy doskonałe występy na żywo. Jednak od wydania "Rescue & Restore" mam wrażenie, że kapela przeżywa lekki kryzys twórczy. Wspomniany album uważam za ich opus magnum i każdy kolejny wydany przez nich materiał do niego porównuję. I tak jak "Found in Far Away Places" był lekko rozczarowujący, tak "Phantom Anthem" trochę podnosił poprzeczkę, ale nadal daleko mu było do "Rescue & Restore". Najnowszy materiał nadal nie może się równać ze wspomnianą płytą z 2013 roku, ale jest to kolejny krok w dobrym kierunku. "Guardians" to naprawdę solidna dawka metalcore'a w nieco progresywnej i melodyjnej odmianie. August Burns Red to już doświadczona kapela, która dawno temu wypracowała swój unikalny styl i obrała konkretną ścieżkę, którą konsekwentnie podąża. Na płycie jak to zwykle w przypadku ABR znaleźć można całą masę świetnych gitarowych zagrywek (JB Brubaker jest po prostu doskonały), energicznych kompozycji i wpadających w ucho melodii. Jake Luhrs jak zwykle jest w świetnej formie, jego wokale nigdy nie rozczarowują, gość jest po prostu fenomenalny. Jednak na "Guardians" brakuje mi prawdziwych hitów na miarę "Beauty in Tragedy".

24. Static-X - Project Regeneration, Vol. 1
(industrial metal/alternative metal)

Minęło 11 lat od wydania przez Static-X "Cult Of Static" i 6 lat od śmierci Wayne'a Statica, czyli głównego filaru Static-X. Tymczasem trzech muzyków tworzących dotychczas tę kapelę zdecydowało się reaktywować projekt w 2018 roku, a nawet zapowiedzieli nowy materiał. Miał on się składać głównie z niepublikowanych do tej pory numerów nagranych jeszcze z Waynem na wokalu. Przed premierą odbierałem ten materiał jako typowe odcinanie kuponów i próbę zrobienia kasy na zmarłym muzyku. Dość dziwnym posunięciem było przyjęcie do szeregów Static-X muzyka ukrywającego się pod pseudonimem Xer0, który dogrywał brakujące wokale do nowego materiału, ale też odpowiadał za gitarę rytmiczną, programowanie i produkcję. Jeszcze dziwniejszym posunięciem było nieujawnienie tożsamości muzyka i skrycie jego twarzy za maską przypominającą twarz zmarłego Wayne'a Statica (chociaż już w internecie pojawiły się przecieki kto chowa się za maską). Jak się jednak okazało "Project Regeneration, Vol. 1" to nie jest jakiś tam zbiór byle jakich utworów, które nie zapały się na poprzednie płyty, to dosłownie najlepsze wydawnictwo Static-X. Dotychczas niespecjalnie wciągałem się w muzykę tej grupy, owszem lubiłem od czasu do czasu posłuchać ich albumów, ale raczej tak niezobowiązująco, ot leciały sobie gdzieś w tle. Natomiast "Project Regeneration, Vol. 1" momentalnie przykuł moją uwagę i przez pewien czas nie pozwalał mi się od niego oderwać. Kawałki znajdujące się na tym wydawnictwie są zróżnicowane, pełne energii i całość sprawia wrażenie spójnego materiału, a nie zbioru nagranych wcześniej kompozycji, które po prostu nie załapały się na wcześniejsze płyty. Po takim powrocie czekam niecierpliwie na drugą część "Project Regeneration", bo podejrzewam, że umieszczenie "Vol. 1" na końcu tytułu nie jest przypadkowe.

23. Necrot - Mortal
(death metal)

Jeszcze niedawno nie miałbym problemu, żeby złożyć takie top 30 zdominowanego przez albumy z dwóch gatunków - jednym z nich byłby death metal (a drugim metalcore). W tym roku jakoś biednie z tym death metalem, nawet jeżeli spojrzę na listę płyt, które w ogóle brałem pod uwagę przy tworzeniu tego zestawienia. Necrot wskoczył do zestawienia niemal w ostatniej chwili. Przyznaję się, że ominęła mnie ich debiutancka płyta wydana w 2017 roku. Amerykanom chyba najbliżej do oldschoolowego death metalu. "Mortal" to nie jest skomplikowana płyta, ale przecież to jest właśnie siłą death metalu - riffy mają kosić przy samej ziemi, wokal ma dudnić, a perkusja ma nadawać tempo, do którego wcale gitary nie muszą się przystosowywać. Jak na porządny death metal przystało sam materiał też nie jest szczególnie długi, bo całość zamyka się poniżej 40 minut i jest to zaleta, bo materiał zostawia po sobie spory niedosyt, na co doskonałym lekarstwem jeszcze puszczenie albumu ponownie.

22. Bâ'a - Deus qui non mentitur
(atmospheric black metal)

O ile jakoś z death metalem w 2020 roku było raczej średnio, tak black metal obrodził w niesamowite wydawnictwa, ale żeby nie dopuścić do dominacji jednego gatunku w tym zestawieniu postanowiłem ograniczyć się do kilku pozycji. Jedną z nich jest debiutancki album francuskiej kapeli Bâ'a. "Deus qui non metitur" to nie jest zwykły black metal, to materiał, który wręcz pochłania mroczną atmosferą i tworzy specyficzny klimat. Jeżeli jesteście za pan brat z francuską sceną black metalową to warto zaznaczyć, że w szeregach Bâ'a znajduje się prawdziwy weteran tej sceny - wokalista Nicolas Saint-Morand bardziej kojarzony z pseudonimu Hreidmarr (ex-Anorexia Nervosa, The CNK, Baise Ma Hache, Glaciation). Jednak Bâ'a to muzycznie zupełnie inne przedsięwzięcie niż jego dotychczasowe kapele. Muzycy zabierają słuchacza w trwającą lekko ponad 36 minut podróż do mrocznych zakątków. Jednym z największych atutów tego wydawnictwa jest gęsty klimat, a język francuski doskonale uzupełnia się z black metalową muzyką.

21. Killer Be Killed - Reluctant Hero
(groove metal/alternative metal)

Supergrupy mają to do siebie, że powstają, wydają jakąś płytę i na tym kończy się ich wspólna przygoda. Byłem przekonany, że podobny los spotka Killer Be Killed. Jednak okazało się, że Greg Puciato, Max Cavalera i Troy Sanders spotkali się ponownie. Do składu dołączył jeszcze Ben Koller i tak oto Killer Be Killed uderzyli po raz drugi. Aż sześć lat trzeba było czekać na niespodziewanego następcę ciepło przyjętego "Killer Be Killed". I jak się okazuje było warto. Podobno zespół jest tak silny, jak jego najsłabsze ogniwo, w tej grupie na tę pozycję nominowałbym Maxa Cavalerę. Już mocno wypalony muzyk, który od lat ciągnie działalność Soulfly na przemian z Cavalera Conspiracy. A jednak wypada tutaj zaskakująco dobrze, podobnie jak i pozostali członkowie Killer Be Killed. "Reluctant Hero" to nadal w głównej mierze groove metal z elementami innych metalowych podgatunków, a nawet momentami ocierający się o mocniejszego rocka. Nie brakuje tutaj numerów, które szybko wpadają w ucho, a od niektórych refrenów ciężko się uwolnić. Cięzar i melodyjność są tutaj doskonale wyważone. Pozostaje mi mieć nadzieję, że to nie jest ostatni raz, kiedy ci muzycy łączą siły.

20. Esoctrilihum - Eternity Of Shaog
(black metal)

Jednoosobowe black metalowe projekty to nic nowego. Akurat w tym konkretnym gatunku znaleźć można najwięcej muzycznych samotników, którzy są równocześnie multiinstrumentalistami. Oczywiście nie jest też żadną wiedzą tajemną fakt, że 99% takich projektów to koszmarna amatorszczyzna w najgorszym wydaniu - instrumentalnym, kompozycyjnym oraz produkcyjnym. Jednak na 100 takich kapel trafi się ta jedna, która potrafi zachwycić. W 2019 roku taką kapelą była A Pregnant Light (grająca w klimacie post-black metal/hardcore), a w tym roku konkurencję sprzątnął Asthâghul ze swoim projektem Esoctrilihum. Nie jest to nowy twór, bo ta francuska kapela zadebiutowała w 2017 roku i "Eternity Of Shaog" jest już jej piątym pełnym albumem. Ten premierowy materiał to lekko ponad godzina bardzo zróżnicowanej podróży głównie w klimacie black metalu, ale z domieszką death metalu. Asthâghul doskonale w brutalny świat najbardziej ekstremalnej odmiany metalu wplata instrumenty klasyczne takie jak skrzypce, fortepian, czy zagęszcza klimat wprowadzając partie klawiszowe. Przy czym sam materiał brzmi bardzo oldschoolowo, jakby z początków Mayhem, czy Burzum. "Eternity Of Shaog" to nie jest album dla początkujących fanów black metalu, nie jest to też wydawnictwo dla amatorów melodii. Tutaj melodie są tylko pretekstem do brutalnej i agresywnej muzyki, która może się szczycić mianem największej ekstremy w szeregach metalu.

19. Haken - Virus
(progressive metal)

Twórczością Haken zainteresowałem się już jakoś w okolicy premiery ich płyty "Visions", która jest jedną z najwyżej cenionych dokonań tej formacji. Jednak to dopiero ich kolejny album przyciągnął mnie mocniej do tej formacji - "The Mountain" to dla mnie wręcz magiczny materiał, który na zawsze ze mną pozostanie. Wydany trzy lata później "Affinity" był zdecydowanie bardziej przebojowy i czuć było w nim ducha nowoczesności. Dzięki temu albumowi spojrzałem na tę kapelę trochę inaczej, wyglądało na to, że grupa nie chce się zamykać w sztywnych ramach progresywnego metalu i nadal szuka swojej ścieżki. Później przyszedł "Vektor", którego kompletnie nie kojarzę, owszem, wiem, że był taki materiał pomiędzy "Affinity" i "Virus", ale z niewiadomych przyczyn przesłuchałem go dwa razy i więcej do niego nie wracałem. Inaczej ma się sprawa z "Virus". Co prawda ten materiał nie zaskoczył od razu, bo jednak spodziewałem się po Haken kolejnego pełnego przebojów wydawnictwa pokroju "Affinity". Tymczasem grupa znowu postanowiła pokazać swoją bardziej ambitną i lekko dociążoną stronę. Brytyjczycy od "Vektor" kombinują z djentem, co też sprawia, że warstwa instrumentalna ich nowych kompozycji jest cięższa i bardziej połamana, chociaż na "Virus" nie brakuje dobrych melodii. Twórczości Haken najlepiej słuchać po kolei, nie omijając żadnych albumów. Jeżeli ostatnio słuchaliście ich przy z albumu "The Mountain" to przy takim "Virus" możecie doznać szoku, to zupełnie inna kapela, chociaż wokal jest ten sam, bo sam sposób śpiewania Rossa Jenningsa kompletnie się nie zmienił - to jedyny stały punkt w muzycznej drodze Haken.

18. Benighted - Obscene Repressed
(deathgrind/brutal death metal)

I kolejna francuska kapela w tym podsumowaniu. Nic nie poradzę, że w nowe wydawnictwa formacji właśnie z tego kraju tak dobrze wypadły w 2020. Z Benighted zacząłem się lubić od stosunkowo niedawna, bo od momentu, kiedy usłyszałem "Carnivore Sublime" z 2014 roku. Później wręcz zachwycałem się "Necrobreed", który niesamowicie mnie wciągnął, ale finalnie nie znalazł się w zestawieniu top 30 najlepszych wydawnictw 2017. I wreszcie po tak długich trzech latach formacja wróciła z nowym materiałem. Nie było niespodzianki. Benighted zawsze przygotowywali niezbyt długie, ale za to bardzo treściwe albumy. Zawsze dużą zaletą ich wydawnictw było to, że po jednym odsłuchu miało się ochotę na kolejny. Płyty Benighted wręcz sprawiały wrażenie skandalicznie krótkich i może to też sprawiało, że chciało się je powtarzać po kilka razy (to samo miałem przy Trap Them). "Obscene Repressed" niczym nie zaskakuje, wręcz jest książkowym przykładem twórczości Benighted. Odpalenie tej płyty to jak wizyta u starego dobrego znajomego, z którym lubi się spędzać czas. I mimo tego, że Francuzi nie zaskakują to uznaję to za ich atut, bo są doskonali w tym co robią. Ich deathgrind to prawdziwy miód dla uszu, mam nadzieję, że będę mógł ich kiedyś posłuchać na żywo i sprawdzić, czy taką samą muzyczną rzeźnię serwują podczas koncertów.

17. Anaal Nathrakh - Endarkenment
(black metal/grindcore/industrial metal)

Nikogo nie powinno dziwić obecność Anaal Nathrakh w moim zestawieniu, a przynajmniej o ile obserwujecie profil DF na facebooku. W pierwszych dniach po premierze "Endarkenment" nie potrafiłem się oderwać od tego albumu. Brytyjczycy od czasu, kiedy złapałem się za ich "Vanitas", a swój pakt z ich twórczością przypieczętowałem doskonałym "Desideratum". Muzycznie Anaal Nathrakh nie zaskakują, przez lata obecności na scenie wypracowali swój unikalny styl i z powodzeniem poruszają się w jego ramach od kilku dobrych albumów, a przecież "Endarkenment" to już 11 studyjny pełniak Brytyjczyków. Na najnowszym materiale ponownie można usłyszeć mieszankę ekstremalnego metalu z domieszką industrialu, a wszystko to podlane grindcore'owym szaleństwem, powiedziałbym wręcz, że momentami kapela stawia ten gatunek na pierwszym miejscu, więc nikogo nie powinny dziwić dzikie nawałnice perkusji i wtórujące im giary. Nikogo też nie powinna zaskoczyć różnorodność wokali - od black metalowych growli, poprzez grindcore'owy skrzek, skończywszy na czystych partiach wokalnych. Przy okazji tego wydawnictwa spotkałem się w sieci z dziwnymi opiniami, że Anaal Nathrakh tym albumem udowodnił, że nie tylko zaczął, ale już zjada jest w zaawansowanym stadium zjadania własnego ogona. No cóż, mogę tylko powiedzieć, że się z tym nie zgadzam i czekam na kolejne premierowe materiały tej grupy.

16. Marilyn Manson - We Are Chaos
(alternative rock)

Wow, to już jedenasty pełny album Marilyna Mansona, od debiutanckiego "Portait Of An American Family" minęło 26 lat. Szmat czasu, ale widać to też po samym muzyku. Niegdyś szokujący i nazywany antychrystem, a dzisiaj po prostu zmęczony facet po 50-tce. I to słuchać też w jego muzyce. Zakładam, że wielbiciele tej szokującej części Mansona dali sobie spokój z jego twórczością już gdzieś w okolicach 2007 roku, kiedy to wydany został "Eat Me, Drink Me" - żeby nie było, według mnie jeden z najsłabszych albumów Mansona. Pisałem już o tym na facebookowym profilu Dark-Factory. Lubiłem szalonego Mansona, ale jednak bliżej mi do tego spokojnego, zmęczonego i jakby nie patrzeć starzejącego się muzyka, który swoje już przeżył. Nie odpowiada mi taka jego postawa podczas koncertów, kiedy jego zmęczenie nijak się nie zgrywa z całym przedstawieniem na scenie - wręcz kontrast jest szokujący. Wolałbym zobaczyć Mansona siedzącego na krzesełku z gitarą i po prostu grającego kolejne utwory. Ten gość już nie musi szokować i udowadnia to na tym wydawnictwie. Niemal doskonałym, spokojnym, ale jednocześnie wpadającym w ucho. Lubicie albumy Mansona od "Eat Me, Drink Me" w górę? To "We Are Chaos" też wam się spodoba.

15. Thanatos - Violent Death Rituals
(death/thrash metal)

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze bawiłem się w administrowanie forum Metal Cave (ależ to się teraz wydaje odległa przeszłość) odkrywałem całą masę kapel i przechodziłem różne stadia fascynacji metalem. Jedna z nich szczególnie mocno wryła mi się w pamięć - była to fascynacja gatunkiem death/thrash metal. Uwielbiałem odkrywać kolejne kapele grające w tym stylu. Później płynnie przeszedłem do death metalu zostając na dłużej przy jego oldschoolowej wersji. Ale wracając do Thanatos - przez dłuższy czas nic o nich nie słyszałem, po wydaniu "Justified Genocide" w 2009 roku kompletnie straciłem kontakt z ich twórczością. Pewnie gdzieś jednym uchem słyszałem "Global Purification", ale nie zatrzymywałem się przy tym albumie. Przy pierwszym kontakcie z "Violent Death Ritual" nagle przypomniałem sobie, że nadal istnieje taki gatunek jak death/thrash metal. Przynajmniej od kilku lat nie byłem w stanie się natknąć na nic ciekawego z tego gatunku (mam na myśli oczywiście materiały premierowe), a wręcz odnoszę wrażenie, że w ogóle ten gatunek jakby zaginął i dopiero został ponownie odkryty dzięki Thanatos. "Violent Death Rituals" to jakby podróż w przeszłość, do lat, kiedy miałem więcej czasu, odkrywałem tę bardziej ekstremalną odmianę metalu. Czy nowy album Thanatos to gra na sentymentach? W żadnym wypadku, to doskonały death/thrash, który sam się broni. Jest tu wszystko to, co powinno być na takim materiale. Tęsknicie za wspomnianym gatunkiem? Thanatos sprawi, żeby zatęsknicie jeszcze bardziej, a może się to też okazać doskonałym przyczynkiem do powrotu do ich wcześniejszych materiałów, o ile zdążyliście o nich zapomnieć.

(death metal)

Z twórczością Earth Rot miałem już kiedyś do czynienia, ale ewidentnie wówczas "coś nie pykło". Ich tegoroczny materiał przesłuchałem w gronie innych premier, które miały miejsce 6 marca 2020 roku i był to album, który absolutnie zdominował tamten dzień. Wówczas już wiedziałem, że "Black Tides Of Obscurity" będzie poważnym kandydatem do miana płyty roku, a już na pewno znajdzie się w moim top 30. W przeciwieństwie do znajdującego się również w tym zestawieniu Nekrot w tym przypadku mamy do czynienia z nowoczesną odmianą death metalu. Nie ma tu dudniących gitar, jednostajnego rytmu, czy hipnotycznych i powtarzalnych zagrywek, które wprawiają niemal w trans. Muzyka Earth Rot mknie do przodu na złamanie karku. Death metal zaprezentowany przez Australijczyków z jednej strony tchnie nowoczesnością, innym podejściem do tego gatunku niż mieli jego pionierzy, jednak w ich nowym materiale odbijają się również echa przeszłości. Np. taki "Towards a Godless Shrine" momentami brzmi jak sztandarowy reprezentant szwedzkiej szkoły death metalu. I właśnie to jest najważniejszym elementem "Black Tides Of Obscurity", granie nowoczesnego death metalu, ale z całym poszanowaniem jego dotychczasowej formy. To dopiero trzeci materiał Australijczyków i mam nadzieję, że na kolejny nie będę musiał czekać trzech lat (z taką częstotliwością Earth Rot wydaje swoje płyty).

13. Year Of The Knife - Internal Incarceration
(metalcore)

Oby jak najwięcej takich debiutanckich albumów w przyszłości. Słuchając "Internal Incarceration" byłem pewien, że mam do czynienia z niezwykle doświadczoną kapelą, która ma na swoim koncie przynajmniej kilka wydawnictw, jakieś splity z innymi grupami. Tymczasem okazuje się, że Year Of The Knife jest grupą tworzoną przez młodych ludzi, który właśnie w tym roku zadebiutowali pełnym albumem (do tej pory mieli na koncie tylko trzy epki). "Internal Incarceration" to zdecydowanie ta bardziej brutalna odsłona metalcore'a, nie ma tu miejsca na melodie, popisy gitarowe, czy wpadające w ucho refreny. Year Of The Knife brzmią jak metalcore z okresu początków tego gatunku, ich muzyka faktycznie brzmi jak połączenie hardcore'u i metalu (z przeważającym pierwiastkiem tego pierwszego). Mam wrażenie, że stylistycznie Year Of The Knife najbliżej do Earth Crisis. "Internal Incarceration" to absolutny mus dla wszystkich fanów metalcore'a w tej ostrzejszej, bardziej pierwotnej wersji. 

12. Night - High Tides - Distant Skies
(hard rock/heavy metal)

Jak podaje serwis Spotify 2020 rok był u mnie zdominowany przez Thin Lizzy i faktycznie gdy tak sobie pomyślę, to właśnie była najczęściej słuchana przeze mnie kapela. Ale dlaczego o tym wspominam? Bo właśnie album Night kojarzy mi się z późniejszą twórczością Thin Lizzy, a raczej z mieszanką muzyki Thin Lizzy i nowej fali heavy metalu (np. Haunt). Odpalając pierwszy raz "High Tides - Distant Skies" nie miałem absolutnie żadnych obiekcji, wszystko mi tu pasowało - melodie zachęcały do tupania nogą do rytmu, refreny momentalnie wpadały w ucho. Nie zaznałem tu żadnego wypełniacza, każdy był tu tak samo niezbędny. Nigdy wcześniej nie trafiłem na formację Night, więc z uwagi na to, że "High Tides - Distant Skies" tak szybko mi się spodobał zdecydowałem się sprawdzić, jak brzmią poprzednie dokonania tej szwedzkiej grupy. I powiem tak - nie róbcie tego samego błędu. Jeżeli "High Tides - Distant Skies" to dla was za mało, to zachęcam do zapoznania się jeszcze z "Raft of the World" i nie grzebania dalej. I naprawdę ciężko mi uwierzyć, że na pierwszych dwóch płytach za wokal odpowiadał również Oskar Andersson, to jest po prostu niemożliwe. Jednak wracając do zawartości czwartej płyty w dyskografii Night - jeżeli lubicie przebojowy hard rock utrzymany w oldschoolowym stylu i wymieszany ze starą szkołą heavy metalu, to ten materiał będzie dla was strzałem w dziesiątkę.

11. Hail Spirit Noir - Eden in Reverse
(progressive rock/metal)

Hail Spirit Noir to kapela, która zaczynała od awangardowego black metalu. Nie dało się przejść obojętnie obok "Oi Magoi" z 2014 roku. To był wręcz doskonały przykład kapeli, która mogła stać się jedną z ikon nowej fali black metalu. A dwa lata później przyszedł "Mayhem In Blue", na którym Grecy już zdecydowali, że black metal był fajny, ale oni jednak wolą się realizować w graniu progresywnego rocka. I ten materiał przekonał mnie o wiele bardziej niż "Oi Magoi" i nawet trafił na 22 miejsce w moim podsumowaniu 2016 roku. Jak widać po miejscu "Eden In Reverse" tendencja dotycząca muzyki Hail Spirit Noir jest zwyżkowa, bo teraz już awansowali na 11. Nie będę ukrywał, że trochę czułem się rozczarowany nowym materiałem Greków. Był zbyt spokojny i przy pierwszym kontakcie uznałem, że nie ma tu żadnych elementów, które wpadłyby mi w ucho. Dopiero trzy miesiące po premierze wróciłem do tej płyty i kompletnie w nią wsiąkłem. "Eden In Reverse" to już pełnoprawny album z gatunku progressive rock z elementami metalu. Kawałki są lekkie i niezwykle przyjemne, melodie wpadają w ucho, a wokal czaruje od pierwszej do ostatniej kompozycji. Zaraz obok Motopsycho to chyba mój ulubiony album z 2020 roku w takich spokojnych klimatach.

10. Lorna Shore - Immortal
(symphonic deathcore)

Lorna Shore to kapela działająca od 2010 roku, natomiast pierwszy pełny materiał wydali dopiero w 2015 roku. Jednak zarówno "Psalms" jak i "Flesh Coffin" odbierałem jako dobry, ale jednak dość generyczny deathcore. Nawet na żywo grupa  wypadała po prostu zwyczajnie, jak wiele innych grup grających w tym samym gatunku. Odejście wokalisty Toma Barbera do Chelsea Grin spowodowało, że w stylu kapeli zaszły pewne zmiany. Do grupy dołączył również nowy wokalista - CJ McCreery, który zdążył już zostać wyrzuony z kapeli za swoje uczyni poza muzyczne. W lekko odświeżonym składzie kapela zarejestrowała materiał, który trafił na album "Immortal". Początkowo podchodziłem do tego wydawnictwa jak do ich wcześniejszych płyt - wydali, to przesłucham i pewnie nieczęsto będę wracał. Tymczasem okazało się, że "Immortal" to nie tylko Lorna Shore z nowym wokalistą, ale kompletnie inna grupa. Muzyka Amerykanów wzbogacona została przez doskonale wpasowane elementy symfoniczne, które naprawdę robią różnicę. Nowy wokal też okazał się być solidnym zastrzykiem świeżości, bo to również dzięki umiejętnościom CJ-a ten album wypada zdecydowanie lepiej nie tylko na tle wcześniejszych płyt Lorna Shore, ale też na tle sceny deathcore'owej w 2020 roku. Ogromna szkoda, że CJ-a już nie ma w szeregach Lorna Shore, ale tym bardziej jestem ciekaw ich kolejnego wydawnictwa, bo po taką petardę jak "Immortal" ciężko im będzie przebić.

09. Carach Angren - Franckensteina Strataemontanus
(symphonic black metal)

Carach Angren to dość dziwna kapela, która po dobrych początkach stopniowo stawała się karykaturą black metalu. Nie wiem, czy była to kwestia tego, że kapela szukała swojego miejsca na scenie, która jakby nie patrzeć mocno się rozrosła i wiele kapel szukało sposobu, żeby jakoś się wyróżnić. I tutaj upatruję podejmowania dziwnych kroków, kiedy to kapela zamiast skupiać się na muzyce największy nacisk kładła na tematykę swoich utworów i osadzenie jej w klimacie mrocznych baśni - jak to było na "This Is No Fairytale". Kolejny materiał też nie był wiele lepszy. Carach Angren stał się dla mnie kapelą, która wydawała płyty jednokrotnego użytku. Przesłuchasz raz i pamiętasz, że były całkiem niezłe, ale jednocześnie nie masz ochoty do nich wracać. Myślałem, że w przypadku "Franckensteina Strataemontanus" będzie podobnie, bo kapela znowu wzięła sobie na tapetę konkretny temat i wszystkie numery miały się do niego odnosić. Jak się jednak okazało Holendrzy w doskonały sposób obeszli się z historią potwora Frankesteina. Album jest bardzo klimatyczny, mroczny i ma w sobie to coś, co do niego przyciąga. Momentami zawartość "Franckensteina Strataemontanus" przypominała mi wydawnictwa The Vision Bleak, ale podane w stylu symfonicznego black metalu. I tak lipiec upłynął mi pod znakiem Carach Angren, a w kolejnych miesiącach z dużą przyjemnością wracałem do ich tegorocznego wydawnictwa. Jeżeli macie uczulenie na symfoniczne wstawki, pojawiające się gdzieniegdzie partie chóru i inne tego typu ozdobniki, to raczej nie jest płyta dla was, natomiast jeżeli takie zabiegu was nie odrzucają to polecam dać szansę "Franckensteina Strataemontanus", bo w 2020 roku nie było drugiej płyty z takim klimatem.

08. Enslaved - Utgard
(progressive metal/black metal)

Enslaved chyba nikomu przedstawiać nie trzeba, nawet jeżeli nie jesteście fanami black metalu lub viking metalu, to na pewno natknęliście się na muzykę Norwegów. Mocniej zainteresowałem się twórczością Enslaved dopiero w 2010 roku za sprawą ich wydawnictwa "Axioma Ethica Odini". Kolejne płyty pochłaniałem bez żadnego zająknięcia. I chociaż nadal najlepiej słucha mi się "In Times" to uważam, że każda z ich płyt jest niepowtarzalna. Muzyka Enslaved jest bardzo nieszablonowa, ich albumy nie trzymają się jednej tylko stylistyki, każdy kawałek potrafi być utrzymany w innym klimacie. Podobnie jest na "Utgard", do którego promowania kapela wybrała między innymi kawałek "Urjotun", który nie tylko nie brzmi jakby miał być utworem Enslaved, ale też na "Utgard" nie znajdziemy drugiego utrzymanego w tym stylu. I chociaż "Utgard" zapowiadał się na album roku, a wylądował zaledwie na ósmej pozycji to świadczy tylko o tym, że Enslaved mieli naprawdę trudną do pokonania konkurencję. Jeżeli nie znacie muzyki Enslaved i będzie to wasze pierwsze spotkanie z muzyką Norwegów, to nie mogliście trafić na lepszą płytę. Nie brakuje tu przebojowych numerów, przyjemnych dla ucha melodii, ale momentami jest też ostro. Jednak "Utgard" odbieram jako jeden z tych spokojnieszych w dyskografii Enslaved. Jest to świetny i bardzo różnorodny album, na którym każdy znajdzie coś dla siebie.

07. Motorpsycho - The All Is One
(progressive rock/psychodelic rock)

A oto i kolejny przedstawiciel norweskiej sceny, ale tym razem bardziej rockowej niż metalowej. Na tę kapelę natknąłem się w sumie przypadkiem...kupując bilet na ich koncert w 2016 roku. I chociaż próżno szukać w moim podsumowaniu wspomnianego roku ich albumu "Here Be Monsters" (absolutnie nie wiem dlaczego, bo powinien się tam znaleźć chociażby za sprawą utworu "Big Black Dog"), natomiast "The Towers" z 2017 roku trafił na 6 miejsce w zestawieniu płyt rockowych. Z kolei "The Crucible" (2019) mnie ominęła, do tej pory nie wiem, jak to się stało. Wiem jedno - jeszcze przed ich występem w warszawskim klubie Progresja zakupiłem na ich stoisku z merchem album "Phanerothyme", w którym się absolutnie zakochałem. Ich muzyka na żywo to przeżycie niemal mistyczne, po prostu tego nie da się ogarnąć. Ale wracając do płyty z 2020 roku. Całość "The All Is One" trwa 84 minuty, więc nie jest to materiał dla ludzi, którym szkoda czasu na muzykę. Najnowsze wydawnictwo Motorpsycho to już ich 22 pełny studyjny materiał (WOW!), a słuchać, że muzycy nadal mają świetną zabawę tworząc nowe kompozycje. Nie jest to materiał prosty, nie jest to też muzyka dla każdego - jak już wspomniałem, jeżeli nie macie czasu, że przez to niemal 90 minut posiedzieć i przesłuchać tę płytę, to sobie odpuśćcie. Dla kogo w takim razie jest ten album? Absolutnie dla fanów mieszania gatunków, szukania nowych ścieżek, hipnotycznych rytmów, nieszablonowych kompozycji. Jeżeli po odpaleniu któregokolwiek z numerów z tej płyty pojawia się w waszej głowiej stwierdzenie "przecież tu się nic nie dzieje" to dajcie sobie spokój z "The All Is One", bo szkoda waszego czasu. Jednak jeżeli wciągniecie się w ten album, to gwarantuję, że ciężko wam będzie się przerzucić na jakikolwiek inny (no chyba, że na jakiś inny z dyskografii Motorpsycho). Dla mnie "The All Is One" to absolutnie numer 2 w dyskografii Norwegów (jedynka ciągle zarezerowana dla "Phanerothyme") i jedna z najlepszych płyt 2020 roku.

06. Armagedda - Svindeldjup Ättestup
(black metal)

Po 16 latach do życia wrócił szwedzki black metalowy projekt Armagedda. Formacja wróciła w dwuosobowym składzie, natomiast podczas nagrywania "Svindeldjup ättestup" gościnnie za perkusją usiadł Michał Stępień (Medico Pest, Over The Voids, Owls Woods Graves). Nowy materiał Szwedów do zaledwie 6 kompozycji oraz intro, a całość zamyka się w mniej niż 50 minutach. Jednak zawartość "Svindeldjup ättestup" nasyci nawet najbardziej wybrednych fanów black metalu. Okładka zdobiąca nowy album Armagedda doskonale oddaje "wnętrzności" tego materiału. Graav i A. Petterson odwalili kawał dobrej roboty tworząc kompozycje składające się na to wydawnictwo. Utwory są bardzo klimatyczne i wciągające. Nie da się przejść obojętnie obok tego albumu (no chyba, że się ma uczulenie na black metal). Nie ma tu miejsca na jakiejś nowoczesne zagrywki, muzycy są wierni starej scenie i dzięki temu zaserwowali bardzo jednolity materiał, który w żadnym momencie nie wychodzi poza ramy. Co jest swoistym ewenementem zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że w muzyce raczej dominuje aktualnie tendencja wychodzenia poza ramy gatunkowe, mieszanie różnych stylistyk. Tymczasem Armagedda ze swoim "Svindeldjup ättestup" przywraca dawny porządek i robi to w doskonałym stylu. Oby ta płyta była zwiastunem dalszych kroków Szwedów, a nie ich chwilowym kaprysem. 

05. Black Crown Initiate - Violent Portraits of Doomed Escape
(progressive metal/death metal)

"Violent Portraits Of Doomed Escape" jest jednym z tych albumów, który przekonał mnie do siebie już podczas pierwszego odsłuchu. Pamiętam Black Crown Initiate jako kapelę, która podchodziła do death metalu bardzo nieszablonowo, jednak w przypadku najnowszej płyty postanowili po prostu stworzyć materiał, który zadowoli zarówno fanów death metalu, jak i miłośników progresywnego metalu. Stąd też sięgając po najnowszy album Black Crown Initiate możecie się spodziewać dużej ilości czystych wokali przeplatających się z growlami. Jednak te pierwsze są na doskonałym poziomie, momentami kojarzą mi się ze stylem Damiana Wilsona (byłego wokalisty Threshold) -zwłaszcza w numerze "Years in Frigid Light". Ten album brzmi jakby muzycy stworzyli kompilację dwóch oddzielnych wydawnictw - jedno death metalowe, a drugie progressive metalowe. Całość okazuje się jednak niezwykle spójna, a stylistyki się ze sobą zazębiają. Utwory nie są przekombinowane, melodie wpadają w ucho, a czyste wokale doskonale uzupełniają się z growlami. Wręcz im więcej słucham tej płyty, tym pod większym jestem wrażeniem jej zawartości i zmysłu kompozycyjnego muzyków tworzących Black Crown Initiate.

04. Countless Skies - Glow
(melodic death metal/progressive metal)

Na ten album trafiłem scrollując facebooka. Momentalnie w oczy rzuciła mi się niezwykle urokliwa okładka, która wygląda niczym dzieło sztuki w porównaniu z większością szkaradek stanowiących okładki metalowych wydawnictw. Po odpaleniu "Glow" byłem nieco zmieszany, bo w sumie nie wiedziałem czego powinienem oczekiwać po tym wydawnictwie, ale jednak to nie było to, co faktycznie tam znalazłem. Jak się jednak okazuje to wszystko było moją winą, ponieważ nie zrobiłem odpowiedniego researchu. Otóż Countless Skies to brytyjska kapela grająca progressive metal/mdm, której nazwa pochodzi od jednego z utworów australijskiej grupy Be'lakor. Jak się okazuje nie tylko nazwa łączy te dwie formacje, bo muzyce Countless Skies jest stylistycznie bardzo blisko do Be'lakor. Wielkim fanem tej drugiej grupy nie jestem i nigdy nie byłem (chociaż spędziłem trochę czasu ze "Stone's Reach"i "Of Breath And Bone"), więc nie jestem w stanie wyłapać tych pozostałych subtelności łączących obydwie formacje. Jedno jest natomiast pewne - z tych dwóch grup wolę zdecydowanie Countless Skies. Brytyjczycy znaleźli doskonałą równowagę pomiędzy melodic death metalem i progressive metalem - nie tylko w warstwie instrumentalnej, ale również wokalnej. Absolutnym majstersztykiem na tym wydawnictwie jest kawałek "Zephir", to numer przedstawiający całe spektrum emocji (chociaż zdecydowanie bardziej przemawiają do mnie te spokojniejsze partie). "Glow" to świetny materiał zwłaszcza dla wielbicieli różnorodności i świetnych gitarowych melodii.

03. Long Distance Calling - How Do We Want to Live?
(post-rock/progressive rock)

Long Distance Calling to jedna z tych post-rockowych kapel, które znałem, słuchałem ich płyt, ale nigdy nie potrafiłem przy żadnej zatrzymać się na dłużej. I w końcu przyszedł album "How Do We Want To Live?". To kolejny materiał, który w pierwszej kolejności zaintrygował mnie okładką. Grafika zdobiąca ten album jest tajemnicza, jakby pochodziła z jakiegoś popularnonaukowego magazynu z przełomu lat 80-tych i 90-tych, w którym tęgie głowy zastanawiają się nad nowinkami technologicznymi i próbowały przewidzieć, co też ze sobą przyniesie jeszcze przyszłość i jaka w tym jest rola rodzaju ludzkiego. Natomiast zawartość najnowszej płyty Long Distance Calling, czyli kapeli już dość doświadczonej, bo debiutującej w 2007 roku, to zdecydowanie nowoczesne podejście do post-rocka. Momentami jest nieco ostrzej niż na typowym post-rockowym wydawnictwie, ale to dodaje tylko pikanterii tej ścieżce dźwiękowej do przyszłych dziejów ludzkości. Muzycy czarują niebanalnymi melodiami gitarowymi, które nie pozwalają oderwać się od kolejnych utworów zawartych na "How Do We Want To Live?". To prawdziwa uczta dla wielbicieli spokojnych dźwięków, które momentami zrywają się z łańcucha, a muzycy pozwalają sobie wówczas na nieco więcej i dociążają brzmienie. Long Distance Calling zaprezentowali na tym wydawnictwie nowoczesną twarz post-rocka, miejscami ubarwiając go elektroniką, co jak dla mnie dodaje atrakcyjności temu wydawnictwu.

02. Bury Tomorrow - Cannibal
(metalcore)

Bardzo polubiłem się z muzyką Bury Tomorrow przy okazji ich albumu "Earthbound" z 2016 roku. Ten materiał wydawał się wręcz idealny pod każdym względem, miał odpowiedni ciężar, ale nie brakowało mu również wpadających w ucho melodii i świetnych czystych partii wokalnych, które sprawiały, że poszczególne utwory stawały się wręcz przebojowe mimo tego, że nadal trzymały się metalcore'owych ram. I w życiu bym nie przypuszczał, że ta brytyjska kapela przebije ten materiał dwa lata później, bo w 2018 ukazał się "Black Flame". Muzycy jeszcze bardziej udoskonalili proporcje ciężaru i melodyjności, czego efektem był doskonały materiał, z którym nie potrafiłem się rozstać. I dwa lata po wydaniu "Black Flame" Brytyjczycy zapowiedzieli premierę swojego szóstego albumu studyjnego (do trzech pierwszych nadal się nie przekonałem), a ukazać się miał w kwietniu. Jednak ostatecznie z uwagi na epidemię koronawirusa muzycy zdecydowali się przenieść premierę "Cannibal" na lipiec, licząc, że w lato będą mogli należycie promować nowe wydawnictwo na trasie koncertowej. Oczywiście finalnie szósty album Bury Tomorrow pojawił się na rynku 3 lipca, ale zespół nie ruszył w trasę, a promocja nowego materiały odbywała się głównie w sieci. Zawartość "Cannibal" udowodniła, że Bury Tomorrow są aktualnie jedną z najlepszych formacji metalcore'owych. Muzycy uderzyli w już sprawdzonej formule serwując garść ciężkich i melodyjnych kompozycji, które zapowiadane były singlami takimi jak "Choke", "Better Below", "Cannibal" oraz "The Grey (VIXI)". Jeżeli lubicie metalcore z dużą dawką melodii, świetnymi czystymi wokalami, ale jednocześnie nie stroniący od ciężkiego brzmienia, to w 2020 roku nie było lepszego wydawnictwa niż "Cannibal" Bury Tomorrow.

01. Oranssi Pazuzu - Mestarin kynsi
(psychodelic rock/black metal/avantgarde metal)

Aż ciężko uwierzyć, że to już piąty pełny studyjny album w dyskografii Oranssi Pazuzu, a trzeba też dodać, że kapela ma na swoim koncie również bardzo dobry split z Candy Cane (niestety w przypadku tej kapeli jest to ostatni materiał jaki opublikowali). Dlaczego ciężko uwierzyć? Bo pamiętam jakby to było wczoraj, kiedy zaczynałem swoją przygodę z dziwaczną, pokręconą, wręcz kosmiczną i hipnotyczną płytą "Muukalainen puhuu" w 2009 roku. Ta fińska kapela szturmem wbiła się na scenę metalową i pokazała wreszcie szerszej publiczności, czym jest kraut rock i jak świetnie można go łączyć z black metalem. Kolejne wydawnictwa Oranssi Pazuzu już tak nie szokowały, kapela rozpoczęła od prawdziwego wybuchu wulkanu, a później jakby trochę osiadła na laurach. Ani wyraźnie słabszy "Kosmonument" ani już nieco lepszy "Valonielu" nie mogły się równać z doskonałym debiutanckim materiałem. Chociaż były to świetne albumy i na tle wydawnictw innych formacji grających w podobnym klimacie (czyt. black metal) wypadały nadwyraz dobrze. Dopiero lekką odwilż przyniósł "Värähtelijä" z 2016 roku i kapela zniknęła na czteery długie lata. Na szczęście ich piątego studyjnego albumu zatytułowanego "Mestarin kynsi" ("Pazur mistrza") należało się spodziewać 17 kwietnia 2020 roku i nie wchodziły w grę żadne obsuwy premiery. Najnowszy materiał Finów zapowiadał singiel opatrzony klipem "Uusi teknokratia". I już ten jeden kawałek dawał mniej więcej ogląda na to, czego należy się spodziewać po nadchodzącym wydwnictwie. Utwór absolutnie doskonały i wręcz idealnie skrojony pod promowanie "Mestarin kynsi" (klip możecie zobaczyć pod tekstem). Najnowszym materiałem Oranssi Pazuzu po prostu zjedli konkurencję, a raczej potopili ją w oparach absurdu i noisu. O ile "Muukalainen puhuu" było płytą kosmiczną i jednocześnie tchnął z niej lodowaty klimat, tak piąty album Finów to mistyczna podróż przez plugawe bagna, z których czeluści wydobywają się przerażające dźwięki. "Mestarin kynsi" brzmi jak doskonale zaplanowany chaos, ta grupa nigdy nie tworzyła prostej muzyki skierowanej do każdego, a jednak udało im się szturmem wbić na scenę i niemal z miejsca rozdawać karty w awangardowym black metalu. Swoim najnowszym wydawnictwem udowodnili, że nie mają aktualnie sobie równych, po wydawniu takiego albumu mogą się dumnie prężyć i przez kilka lat spokojnie czekać na ruch konkurencji (oczywiście mam nadzieję, że nie będą zbyt długo zwlekać z kolejnym materiałem). Jeżeli mieliście już do czynienia z twórczością Oranssi Pazuzu, to ten album tylko was utwierdzi w przekonaniu, że ich muzyka jest jedyna w swoim rodzaju, a inne formacje mogą co najwyżej od nich "ściągać". Natomiast jeżeli do tej pory stroniliście od muzyki Finów, to jest to świetny moment, żeby się za nią zabrać, oczywiście o ile lubicie black metal i eksperymentalne podejście do tego gatunku. Dla mnie "Mestarin kynsi" jest jakościowo niemal na równi z "Muukalainen puhuu", a trzeba zauważyć, że tym razem Oranssi Pazuzu mieli trudniej, bo nie są już od wielu lat nikomu nieznanym zespołem, więc stracili efekt zaskoczenia, a co za tym idzie poprzeczka przy tegorocznym wydawnictwie zawieszona była o wiele wyżej niż w przypadku debiutu - poprzeczki nie strącili.


-------------------------------------------------------------------------------------------------------------

TOP 10 (nie-metal)


10. Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi - Berliner Vulkan
(synthpop/coldwave)

Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi to dość niejednorodny projekt, który się rozpoczął w 2013 roku. W głównej mierze ta pochodząca z Katowic kapela do tej pory grała głównie w klimatach post-punk, ale mimo tego, że to gatunek, który bardzo lubię to było mi jakoś nie po drodze z ich twórczością. I z czystej ciekawości sięgnąłem po ich epkę "Berliner Vulkan", która miała być inna niż ich dotychczasowe wydawnictwa. I faktycznie tak też jest. Chociaż na epce nadal mamy pewną odmianę post-punka (coldwave) to jednak wiodącym gatunkiem na tej epce jest synthpop. Na "Berliner Vulkan" znajduje się tylko pięć kompozycji i tak, jest to zdecydowanie za mało, bo kiedy już uda mi się wciągnąć w ten niezwykły klimat, to płyta się kończy. Wszystko przez to, że na epce znajduje się niespełna 20 minut muzyki. A szkoda, bo te kompozycje wciągają i nie brakuje tu nawiązań do polskiej muzyki z dawnych lat. Np. "IV" jednoznacznie kojarzy mi się z Siekierą, a początek "III" to czysty Franek Kimono. Może właśnie dlatego ta epka tak szybko wpadała mi w ucho. Jestem ciekaw, jakie będzie kolejne wydanictwo Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi.

09. Keys of Orthanc - Unfinished Conquests
(dungeon synth)

Sięgając po Keys Of Orthanc spodziewałem się klimatycznego black metalu ze sporą dawką mrocznych partii klawiszowych. I mimo tego, że nie dostałem black metalu to nie czułem rozczarowania. Na "Unfinished Conquest" znajduje się zaledwie pięć kompozycji, ale dających łącznie ponad 40 minut muzycznego doświadczenia. Dlaczego doświadczenia, a nie muzyki? Bo Keys Of Orthanc oferują słuchaczowi dalszą podróż w głąb Mordoru. O ile na poprzednich płytach Keys Of Orthanc można było usłyszeć nawet dość obszerne fragmenty black metalu, tak na "Unfinished Conquest" znaleźć można wyłącznie symfoniczne dźwięki dungeon synthu. Zawartość albumu wręcz ocieka epickością i jak łatwo się domyślić nie jest to materiał dla każdego - nie znajdziecie tu przebojów, kawałków wpadających w ucho, czy lekkich utworów, którymi będziecie mogli oczarować znajomych podczas spotkań towarzystkich. To pierwsza płyta Keys Of Orthanc, na której znajduje się wyłącznie dungeon synth, na 2021 rok kapela zapowiedziała swój czwarty album, "Of the Lineage of Kings" trafi do sprzedaży 5 lutego - dostaniemy dugeon synth, czy atmospheric black metal? Już niedługo się przekonamy.

08. Ulver - Flowers of Evil
(synthpop)

Swoim poprzednim wydawnictwem Ulver zrobił dwie rzeczy - rozbił bank ściągając do siebie całe tabuny nowych fanów, którzy pokochali ich podejście do synthpopu. A drugą rzeczą było stracenie całej rzeszy starych fanów, którzy nie mogli się pogodzić z tak radykalną zmianą stylu muzycznego, w którym zaczęli się realizować muzycy Ulver. Jestem pewien, że w wielu dyskusjach dochodziło do niemałych spięć pomiędzy starymi i nowymi fanami tej grupy. Tymczasem Norwegowie dalej robili swoje. Nie tak długo po premierze świetnego "The Assassination of Julius Caesar" wydali jeszcze epkę "Sic transit gloria mundi". Natomiast od początku 2020 roku rozpoczęła się promocja nadchodzącego "Flowers Of Evil". Numer kawałki były dobre, ale czegoś im brakowało, chociaż nie ukrywam, że mocno się zasłuchiwałem singlem "Russian Doll". W końcu przyszła premiera wyczekiwanego albumu, przesłuchałem jeden raz, drugi, trzeci i rzuciłem w kąt. Mimo tego, że "Flowers Of Evil" to bardzo dobry materiał, to brakuje mi tu tej świeżości, którą kapela aż promieniowała w przypadku "The Assassination of Julius Caesar". Na pewno będę wracał do tegorocznego wydawnictwa Ulver, ale jeszcze dam sobie trochę czasu. Miała być płyta roku, a jest tylko ósme miejsce.

07. Gareth Coker - Ori and the Will of the Wisps (Original Soundtrack Recording)
(cinematic classical)

Garerth Coker to absolutny mistrz. Ścieżka dźwiękowa do gry "Ori And The Blind Forest", która również była jego autorstwa to jedyna "growa" muzyka obok nieśmiertelnego "Diablo 2", która przetrała u mnie próbę czasu. Chociaż teraz z uwagi na skomponowaną przez niego ścieżkę dźwiękową do drugiej części przygód Oriego może się okazać, że zejdzie na drugi tor. Tym razem Coker stworzył trwającą pod 3 godziny (!!!) muzykę, która przyozdabia drugą część absolutnego hitu wśród platformówek. Słuchając tej niezwykle rozbudowanej ścieżki dźwiękowej czerpiącej z różnych stron jedna wydaje się wysuwać na prowadzenie. Kiedy odpaliłem pierwszy raz muzykę z "Ori and the Will of the Wisps" miałem niedoparte wrażenie, że to dźwięki zdobiące jakiś film ze studia Ghibli, a odpowiedzialny za nie jest nie Gareth Coker, ale niezastąpiony Joe Hisaishi. Oczywiście to nie jest żaden zarzut wobec muzyki Cokera, a raczej jej gloryfikowanie. Mam nadzieję, że ten niezwykle zdolny kompozytor jeszcze nie raz zaskoczy swoich fanów w przyszłości i niejeden gracz po przejściu kolejnej planszy zapragnie sięgnąć po muzykę z właśnie przechodzonej gry.

06. Doctor Visor - The Funeral Portrait
(darksynth/synthwave)

Jeżeli nie jesteście na DF przypadkiem, to zapewne pamiętacie projekt Moloch, o którego kompilacji "The Vatican Cellars" pisałem...no już trzy lata temu. Za maską Doctor Visor kryje się ten sam człowiek, który odpowiadał za Moloch, czyli Fabian Filiks. Jeżeli śledziliście poczynania jego poprzedniego projektu, to na pewno zauważyliście fakt, że w pewnym momencie muzyka Moloch z dungeon synth powoli zaczęła przechodzić w synthwave (a konkretnie na epkach).W końcu do życia powołany został projekt Doctor Visor, który już skupia się wyłącznie na muzyce darksynth/synthwave. "The Funeral Portait" to album wydany w idealnym i jednocześnie najgorszym momencie. Premiera przypadła na halloween 2020, czyli 31 października. Idealny moment na zaprezentowanie materiału inspirowanego obrazami grozy (zarówno filmowymi, jak i książkowymi). Jednak ogromna szkoda, że ten materiał nie może zostać zaprezentowany szerszej publiczności podczas koncertów. Aż się prosi, żeby taki Doctor Visor towarzyszył na polskiej części trasy koncertowej Perturbatorowi, czy Gostowi (chociaż ten ostatnio jest w słabej formie). Ale 2020 rok nie jest łaskawy dla żadnego artysty. Jednak wracając do płyty - o ile Moloch był projektem niezwykle ciekawym i dość oryginalnym, o tyle miałem wrażenie, że taka muzyka dociera do niewielkiej grupy słuchaczy. Jednak twórczość Doctor Visor to zupełnie inna sprawa. "The Funeral Portait" to bardzo klimatyczny synthwave, który pełen jest dźwięków grozy, ale nie zapomina też o przebojowości. Stylistycznie materiał trochę przypomina mi twórczość VHS Glitch, ale Doctor Visor stawia większy nacisk na klimat grozy i jednocześnie ma lepiej w to wpasowaną elektronikę. Absolutnie polecam ten album wszystkim fanom kina grozy...i wielbicielom synthwave również, bo to aktualnie jeden z najciekawszych nowych projektów w tym gatunku na naszej scenie.

05. Stian Westerhus - Redundance
(art rock/experimental)

Gdyby nie Ulver, to pewnie nie sięgnąłbym po ten album. Dlaczego? Otóż jakoś w okolicy premiery "Redundance" panowie z Ulver polecili ten materiał na swoim profilu na facebooku. I co? Trochę dałem się złapać na przynętę, bo sięgając po album Westerhusa spodziewałem się, że usłyszę numery podobne do tego, co na "The Assassination of Julius Caesar" zaczął grać Ulver. Tymczasem zawartość "Redundance" okazała się dla mnie zaskakująca. Nigdy nie sięgałem po solowe albumy Stiana, owszem zdażało mi się usłyszeć go w jakichś kolaboracjach, czy też przy okazji udziałów gościnnych. Muzyka zawarta na tym wydawnictwie to mieszanka brzmień eksperymentalnych z art rockiem. Całość jest niezwykle spokojna i naprawdę odpalając ten album nie oczekujcie żadnych szalonych zrywów, energicznych partii, czy jakichkolwiek przejawów przebojowości. Za to przygotujcie się na kompozycje utrzymane w wolnym tempie, często jednostajną linię melodyczną, która wprawia w trans i jednocześnie wycisza. I oczywiście doskonałe partie wokalne Stiana. Momentami "trzeszcząca" gitara przywołuje skojarzenia z twórczością Creature With The Atom Brain. "Redundance" to pierwszy solowy album tego muzyka, po jaki sięgnąłem, ale na pewno nie będzie ostatnim. Ten materiał był dla mnie pierwszym wyborem, kiedy chciałem się wyciszyć, kiedy potrzebowałem spokojniejszych rytmów - idealnie się wtedy sprawdzał.

04. Scandroid - The Darkness and The Light
(darkwave/synthwave)

Tak, wiem, że "The Darkness and The Light" to jest kompilacja, a raczej sklejka z dwóch epek Klaytona, ale to mi kompletnie nie przeszkadza w umieszczeniu tego wydawnictwa w podsumowaniu. Głównie dlatego, że jest to naprawdę dobry i spójny materiał. Niemal na każdym kroku trafia się jakiś hit - absolutnym numerem jeden jest dla mnie "Writing's On The Wall". Ten album jest tutaj również dlatego, że jest to pierwszy materiał Scandroid, od którego nie mogłem się oderwać. Do tej pory ten projekt Klaytona był dla mnie taką dużo lżejszą, a co za tym idzie, mniej interesującą wersją Circle Of Dust. Tymczasem na "The Darkness and The Light" wcale nie jest tak lekko, momentami słychać też próby zaprzęgnięcia do muzyki elementów rockowych, a nawet miejscami metalowych. Jednak trzon tego albumu stanowi oczywiście synthwave i to na nim spoczywa cały ciężar, a raczej lekkość zawartego tu materiału. Podejrzewam, że fanom takiego grania muzyki Scandroid nie muszę polecać, a pozostałych zachęcam do sprawdzenia, bo to naprawdę przyjemne granie z dużą dawką przebojowości.

03. Donny Benét - Mr Experience
(synth funk/synthpop)

Jeden rzut oka na łysinę Donny'ego i jego epickie wąsiska, a później na gatunek, w jakim gra - i już wiedziałem, że muszę sprawdzić ten album. Jak często w takich przypadkach bywa było to sprawdzenie płyty "tak dla śmiechu". Skończyło się na tym, że nie tylko kompletnie wsiąkłem w bujające rytmy gitary basowej z "Mr Experience", ale zapędziłem się w kierunku poprzednich wydawnictw tego australijskiego muzyka. I swój czas z muzyką Donny'ego dzieliłem pomiędzy tegorocznym albumem i jego odrobinę lepszym poprzednikiem, czyli "The Don"(2018). Te synthpopowe kawałki błyskawicznie wpadające w ucho sprawiły, że byłem niemal uzależniony od kolejnych obrotów, a jeżeli nie miałem możliwości przesłuchania płyty, to sięgałem chociażby po jakiś kawałek na youtube. Donny Benet to świetny gość, nie wychodzi ze swojej roli, kręci zabawne klipy, a jeżeli uważacie go za australijskiego Sławomira...to jego muzyka obroni się sama.

02. Shibalba - Nekrologie Sinistrae (Orchestral Noise Opus I)
(martial industrial/ritual ambient)

Sięgając po "Nekrologie Sinistrae" byłem przekonany, że odpalam jakąś black metalową płytę - nie wiem, czy to kwestia okładki, czy tego, że wydawcą jest Agonia Records. Pierwszy kawałek wcale nie rozwiał moich wątpliwości, bo "Δαήμων Tunnel A" brzmi jak doskonały wstępniak do black metalowej płyty. Jednak szybko moje wątpliwości zostały rozwiane. Grecka formacja Shibalba gra przede wszystkim niezwykle klimatyczny martial industrial, który skąpany jest w dużej dawce mroku. Już przy pierwszym kontakcie z tą płytę totalnie wsiąkłem w ten materiał. To nie jest martial industrial, którego słuchałem do tej pory. Nie ma tu inspiracji wojną, czy militaryzmem. Ich miejsce zajął spirytualizm, który jest tu obecny niemal każdej kompozycji. Niektóre numery są zdecydowanie bardziej industrialne, cięższe i mniej "mistyczne", natomiast obok nich znaleźć można kompozycje niemalże tchnące klimatem bliskiego i dalekiego wschodu. "Nekrologie Sinistrae" to album niezwykły i bardzo przewrotny, z jednej strony momentami niepokojący, wręcz drażniący, a z drugiej posiadający też elementy wspomagające koncentrację, głównie te transowe. Obraz Giacomo Del Po zdobiący okładkę tego wydawnictwa wręcz idealnie oddaje jego klimat - odpalając ten materiał stajecie u wrót piekieł, ale nie powinno was to przerażać, niech to będzie mistycznym doświadczeniem.

01. Hundredth - Somewhere Nowhere
(dream pop/post-punk)

Już przy okazji poprzedniego albumu Hundredth rozpływałem się na faktem, że uczynili dobry ruch idąc w kierunku post-punku i zostawiając hardcore i post-hardcore za sobą. W podsumowaniu 2017 roku ich album "Rare" trafił na 3 pozycję i jak najbardziej słusznie, bo nadal uważam, że jest to doskonała płyta pełna prawdziwych hitów. Następnie grupa wydała przyjemną epkę "Iridescent", gdzie dalej szli w kierunku obranym na "Rare" i już się obawiałem, że nadchodzący w 2020 roku "Somewhere Nowhere" może okazać się skokiem w bok i powrotem do starych czasów, czyli hardcore'a. Na szczęście grubo się myliłem. Nowy materiał to niezwykle przyjemny i dźwięczny dream pop ze sporą dawką post-punka. To wręcz niesamowite jak ta formacja zmieniła się przez kilka lat. A jeszcze pamiętam ich koncert z 2014 roku, kiedy razem z Being As An Ocean, Counterparts i Polar przyjechali do warszawskiego klubu Hydrozagadka. Ich występ był pełen agresji. Chadwick Johnson szalał na niewielkiej scenie, a publiczność tłoczyła się i przepychała do ciężkiego brzmienia lecącego z głośników. 23 lutego 2020 roku widziałem tę samą kapelę, ale już z materiałem z "Rare" i "Iridescent". Tym razem z głośników leciała spokojna i przyjemna dla ucha muzyka, wręcz kojąca i wprawiająca w trans. Tym razem publiczność delikatnie bujała się do rytków, a Chadwick grzecznie stał na scenie. Nadal nie mogę wyjść z podziwu jak daleką drogę pokonała ta formacja. Muzycznie nowy album jest lżejszy niż "Rare", kompozycje są niezwykle wyważone i mimo swojej przebojowości nie brzmią jak radiowe hity. Cieszę się, że Hundredth dalej idą w tym kierunku muzycznym, bo słychać, że wreszcie odnaleźli swoje miejsce, z ich najnowszego albumu płynie ogromna dawka energii, ale zupełnie innej niż za czasów "Free", zdecydowanie bardziej kojąca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz