piątek, 30 kwietnia 2010

Encore Prada - Divine Means Nothing (2010)



Encore Prada - Divine Means Nothing

Encore Prada na myspace

Data wydania: 16.03.2010
Gatunek: deathcore
Kraj: Meksyk

Tracklista:
01. Pureless
02. Shernoville
03. Assassins Memories
04. Ra
05. Revenge Shall Be Ours
06. The Silence Procession
07. Zirruziz
08. Divine Means Nothing

Encore Prada to młody meksykański zespół, który w końcu po trzech latach od powstania wydał swój debiutancki album - na swoim koncie ma jeszcze epkę wydaną w 2008 roku.

Pierwsze co się rzuca w uszy to skandalicznie słaba produkcja - chyba, że to zamierzone działanie. Ale wstępniak może odsiać wielu potencjalnych słuchaczy. Niestety dalej brzmienie wcale się nie poprawia. Muzyka sobie, a wokal sobie - niby nie jest to nic skreślającego deathcore, ale jednak tutaj jest to zbyt mocno wyeksponowane. Żaden z kawałków nie wyróżnia się niczym specjalnym - ot wszystkie są zaledwie poprawne. Album jest zdecydowanie skierowany do osób, które przede wszystkim stawiają na surową agresję - dla wielbicieli klimatu nie ma tutaj kompletnie nic. Nawet wokal momentami brzmi jakby ze studni. Kompletny brak profesjonalizmu przy produkcji. Jedyny plus to niektóre melodyjne zagrywki gitarowe, które przywodzą mi na myśl Here Comes The Kraken. Ale nic poza tym tutaj ciekawego nie znajdziemy. Ogólnie słabo - momentami mam wrażenie, że do nagrania tego albumu zebrała się grupka gości, którzy ze sobą wcześniej w ogóle nie grali.

Ocena: 4/10

Black Rainbows - Carmina Diabolo (2010)



Black Rainbows - Carmina Diabolo

Black Rainbows na myspace

Data wydania: 2010
Gatunek: psychodelic stoner metal
Kraj: Włochy

Tracklista:
01. Himalaya
02. Babylon
03. Under The Sun
04. What's In Your Head
05. Bulls & Bones
06. Carmen Diabаlo
07. In The City
08. Return To Volturn
09. The Witch
10. Space Kingdom

Ten włoski band powstał w 2005 roku, a zadebiutował w 2008 albumem "Twilight In The Desert". W dwa lata po debiucie zaatakowali nowym materiałem zebranym pod tytułem "Carmina Diabolo". Na wydawnictwie usłyszymy prawie 45 minut muzyki utrzymanej w klimacie psychodelicznego stoner metalu - choć nie zawsze psychodelicznego. W każdym razie początek albumu zdecydowanie bardziej skoczny, podczas gdy końcówka w większej mierze jest "psychodeliczna". Zwłaszcza jeśli chodzi o muzykę, bo wokal jakiś szczególnie powalający nie jest - po prostu wpasowuje się w stylistykę. Na początku albumu mamy takie hity jak niezwykle skoczny "Under The Sun", świetny "Babylon" czy ciężki i wręcz odsiewający "What's In Your Head" (dla mnie jednak chyba najlepszy utwór na albumie). W dalszej części już w większości mamy nieco wolniejsze tempa, chociaż to lekkie nadużycie, bo kawałki po przerywniku "Carmen Diabolo" nie są jakimiś walcami - mają też rock'n'rollową stylistykę, ale nie są w żadnym razie jednostajne. W jednej chwili może to być walec, żeby zaraz przyspieszyć i stać się skocznym hitem. Najlepszym tego przykładem jest "Return To Volturn". Za to najbardziej porąbanym numerem, ale utrzymanym w stylu retro jest zamykający album niemalże ośmiominutowy "Space Kingdom". Dla mnie "Carmen Diabolo" to naprawdę ciekawa pozycja w tym roku jeśli chodzi o stoner.

Ocena: 8/10

czwartek, 29 kwietnia 2010

Rammstein - Liebe Ist Fur Alle Da (2009)



Rammstein - Liebe Ist Fur Alle Da

Rammstein na myspace

Data wydania: 16.10.2009
Gatunek: industrial metal
Kraj: Niemcy

Tracklista:
01. Rammlied 5:18
02. Ich Tu Dir Weh 5:01
03. Waidmanns Heil 3:32
04. Haifisch 3:44
05. B******** 4:14
06. Fruhling in Paris 4:44
07. Wiener Blut 3:52
08. Pussy 3:59
09. Liebe Ist Fur Alle Da 3:28
10.Mehr 4:10
11.Roter Sand 3:59

4 lata zajęło chłopakom z Rammstein przygotowanie nowego materiału - można powiedzieć, że 4 lata, faktycznie nad materiałem pracowali krócej - ale tyle dokładnie czasu minęło od premiery ich piątego albumu - "Rosenrot", który pojawił się w sklepach w październiku 2005 roku. Te 4 lata były bardzo ważne - a raczej dużo informacji pojawiało się o samej kapeli. Z jednej strony napływały wieści o tym, jakoby Rammstein przestał istnieć (po części było to związane z solowym wydawnictwem Richarda Kruspe), z drugiej strony Till podobno miał odejść z kapeli, ale dopiero po nagraniu kolejnego albumu. Także te 4 lata były niczym cisza przed burzą, a fanów niemieckiego giganta dręczyła niepewność, czy zespół jeszcze coś nagra, czy też nie. W końcu jednak zadano kłam wszystkim spekulacjom jednym newsem - powstaje nowy album Rammstein. Finalnie "Liebe Ist Fur Alle Da" trafił do rąk wiernych fanów 16 października 2009 roku.

Ale Rammstein zszokował i zniesmaczył swoich fanów jeszcze przed premierą albumu udostępniając na swojej stronie klip do utworu "Pussy" (który był również pierwszym singlem promującym najnowszy album). Klip okazał się zwykłym filmem pornograficznym z członkami Rammstein w roli główniej (dosłownie). Podniosły się głosy, jakoby Rammstein się kończył i bez szokowania nie potrafił w inny sposób wypromować swojej muzyki. Coś w tym jest, bo zespół zszokował również kolekcjonerskim wydaniem "Liebe Ist Fur Alle Da". W dużym pudełku poza samym albumem znajdował się zestaw różnorakich dildo...tak dildo. Pomysł niezwykle oryginalny, ale kompletnie nietrafiony i bezsensowny, ale za to świetny z punktu widzenia marketingu. Jeszcze przed samą premierą "Liebe Ist Fur Alle Da" wiele się mówiło, nie tyle o samej płycie, ale o kontrowersjach jej towarzyszących. I tutaj panowie z Rammstein zaliczyli u mnie pierwszego poważnego minusa. Ale album w końcu się pokazał - nawet w bardzo niskiej cenie jak na wydawnictwa Rammstein, co dodatkowo mnie ucieszyło.

Na "Liebe Ist Fur Alle Da" składa się 11 utworów. Otwieraczem jest klimatyczny "Rammlied", który mimo różnic zawsze kojarzył mi się z numerem "Rammstein" z pierwszego albumu kapeli - zapewne ze względu na refren, jak i sam tytuł. Ale nijak klimatem go nie przypomina. Tamten był duszy i przygnębiający, ten jest elektroniczny i wyposażony w żeńskie chórki. Ale mimo wszystko kawałek jest całkiem niezły. "Ich Tu Dir Weh" już nieco lepszy, chociaż nadal mam wrażenie, że to Rammstein z dwóch poprzednich albumów, a nie stary dobry R+, którego tak uwielbiam. W każdym razie nieco klimatu z "Keine Lust" i ja jestem kupiony - dlatego ten kawałek uważam za jeden z lepszych. Ale najlepszy jeszcze przed nami - na najnowszym albumie zdecydowanie rządzi "Waidmanns Heil". Trąbki otwierające ten kawałek mogą nieco zmylić, ale mamy tutaj do czynienia ze starym dobrym Rammsteinem. Ten niesamowity riff, za który uwielbiam ten band, mechaniczny kawałek, wręcz wycięty z szablonu, ale po prostu świetny. "Haifisch" to numer całkiem niezły, ale nie takiego grania spodziewam się po Rammsteinie - mimo tego utwór bardzo dużo u mnie zyskał po tym, jak zobaczył do niego klip. Kawałek jednak zdecydowanie zbyt spokojny, ale świetna praca klawiszy. "B********" to 100% wypełniacz i swoją rolę spełnia rewelacyjnie. Kompletnie nie wpada w ucho, z głowy wypada zanim do niej wpadnie. Co innego "Fruhling in Paris", który według jednych jest największym gniotem na tym albumie, a mi się jednak podoba. Zresztą jak pierwszy raz słuchałem teog albumu od razu dostrzegłem ten kawałek. Coś w nim jest - chociaż nie jest to w żadnym wypadku typowy Rammstein, ale po prostu świetna ballada. "Wiener Blut" to utwór inspirowany głośnym austriackim skandalem, który dotyczył Josefa Fritzla. Prawdę mówiąc wiedziałem, że panowie z R+ nie przepuszczą takiej historii. Sam kawałek gdyby nie fakt, że odwołuje się do tych tragicznych wydarzeń pewnie nie został by nawet zauważony, bo poza bardzo dobrym i wybuchowym refrenem nic tutaj ciekawego nie ma. I wreszcie jest - najbardziej kontrowersyjny utwór z całego albumu i chyba z dyskografii Rammsteina w ogóle. Oczywiście chodzi o "Pussy" - kawałek przełamujący temat tabu, wyposażony w bezpośredni (wręcz obsceniczny tekst), a dla większego rozgłosu zaśpiewany po części po angielsku. Czy ten numer może się podobać? Ano może. Przemawia za nim duża dawka przebojowości i wpadający w ucho refren. Zapewne, gdyby panowie nakręcili inny klip do tego utworu to listy przebojów stały by otworem - wątpię, żeby ktoś specjalnie przywiązywał się do tekstu. W każdym razie ten prostacki kawałek jednak mi się podoba, bo jest lekki, łatwy i przyjemny. Utwór tytułowy jest całkiem niezły. Nie ma mowy o rewelacji i pewnie jakby się pojawił, na którymś z 3 pierwszych albumów R+ to zostałaby na niego spuszczona zasłona milczenia, natomiast tutaj się jednak wybija. Zresztą ten refren dość długo siedział mi w głowie, czyli coś w nim jest. Do dwóch ostatnich numerów na tym wydawnictwie nawet nie chcę się odnosić, bo to zwykłe wypełniacze - ni mniej ni więcej. Takie sobie plumkanie.

Czy oczekiwanie 4 lata na "Liebe Ist Fur Alle Da" się opłaciło? Z jednej strony tak, z drugiej nie. Najpierw plusy - nadal jest to R+, czuć ten klimat, szukanie prób zszokowania słuchacza, proste riffy i przede wszystkim brak wirtuozerii (całe szczęście). A teraz minusy - miejscami szokowanie na siłę, nie wszystkie kawałki są na poziomie chociażby tych znanych z poprzednika, czy "Reise, Reise", elektronika ewidentnie poszła w las. Obawiam się, że jeszcze jeden taki album i Christian Lorenz będzie musiał szukać sobie innej kapeli. Wreszcie "Liebe Ist Fur Alle Da" to wydawnictwo bardzo nierówne i praktycznie pozbawione killerów z prawdziwego zdarzenia - jeden "Waidmanns Heil" jeszcze wiosny nie czyni. Mimo wszystko uważam, że panowie z R+ bazując na swoim doświadczeniu i jednocześnie popularności nagrali album solidny, choć mniej więcej na poziomie dwóch poprzednich.

Ocena: 7,5/10

środa, 28 kwietnia 2010

Maylene And The Sons Of Disaster - Maylene And The Sons Of Disaster (2005)



Maylene And The Sons Of Disaster - Maylene And The Sons Of Disaster

Maylene And The Sons Of Disaster na myspace

Data wydania: 2005
Gatunek: southern rock/hardcore/metalcore
Kraj: USA


Tracklista:
01. Caution: Dangerous Curves Ahead 03:22
02. The Road Home To Panther Creek 03:20
03. Bang! The Witch Is Dead 03:30
04. Tough As John Jacobs 04:01
05. Gusty Like The Wind 03:58
06. The Mind Of A Grimes 02:35
07. Lady At The Gate 02:58
08. Never Stop The Haunting 04:24
09. Hell On The Rise 04:07
10. Just Wanted To Make Mother Proud 03:11

Skład zespołu:
Dallas Taylor - wokal
Josh Cornutt - gitara
Scott Collum - gitara
Roman Havaland - gitara basowa
Lee Turner - perkusja


Debiutancki album Maylene & The Sons Of Disaster przypadł na rok 2005. Nie wiem, czy panowie nie mieli wówczas pomysłu na tytuł i dlatego dali S/T, ale nazwy kolejnych albumów nie są wcale bardziej twórcze - dla przypomnienia "II" i "III". Ale nie tytuły albumów są tutaj najważniejsze. Sama kapela powstała w 2004 roku w stanie Alabama. Debiutancki album ukazał się pod skrzydłami wydawnictwa Mono Vs Stereo.

Na całość składa się 10 kompozycji utrzymanych w klimacie southern rocka zmieszanego z dużą dawką metalcore'a/hardcore'a. Pierwszy kawałek zawarty na tym albumie - "Caution: Dangerous Cuves Ahead" jest nieco odsiewający i może nieco zamydlić opinię o tym albumie. Jest zdecydowanie jednym z najcięższych kawałków na albumie (mimo tego uspokojenia pod koniec). Oczywiście jeszcze tutaj tego southern rocka nie słychać tak bardzo jak chociażby na drugim albumie, ale debiut to prawdziwa kopalnia hitów - chociażby taki "Tough As John Jacobs" ze świetnym southernowym klimatem i niezwyle chwytliwym refrenem, zdecydowanie numer 1 na tym wydawnictwie. A jego konkurent znajduje się niedaleko za nim - to "Gusty Like The Wind" - świetny pod każdym względem. Można powiedzieć, że nieco zbyt chaotyczny, ale refren, który automatycznie pakuje się do głowy wszystko wynagradza - swoją drogą najlepszy refren na tym albumie. Tutaj Dallas Taylor potwierdza, że nie jest tylko krzykaczem. I każdy kawałek na tym albumie jest wyposażony w to, czego nie brakuje w muzyce Maylene & The Sons Of Disaster - czyli ogromną dawkę energii. Tej jest pełno w każdym kawałku, a gitary siepią aż miło. Najmniej energii jest w kończącym album "Just Wanted To Make Mother Proud", ale to jeden kawałek na 10 zamieszczonych na tym LP. Co ciekawe przed tym jak powstała kapela Maylene & The Sons Of Disaster wokalista Dallas Taylor udzielał się w kapeli Underoath, w której brzmiał zupełnie inaczej i praktycznie nie mógł tam sobie pozwolić na rozwinięcie w pełni skrzydeł, tutaj dostał taką szansę i od razu z niej skorzystał. Południowcy z Alabamy pokazali jak się gra southern z hardcorem.

Debiutancki album Maylene & The Sons Of Disaster wcale nie brzmi jak debiut. Ewentualnie brzmi jak debiut starych wyjadaczy, którzy zebrali się zjechali się z różnych doświadocznych już kapel i postanowili połączyć swoje siły pod nowym szyldem. Ale z tego co wiem poza Dallasem Taylorem żaden z muzyków wchodzących w skład tej kapeli nie grał wcześniej w żadnym znany bandzie. Album jest świetny pod każdym względem - jest southernowy klimat, energia z hardcore'a i metal z metalcore'a. Czy można chcieć czegoś więcej? Mi to w zupełności wystarcza. Dla wielbicieli wymienionych tutaj kawałków album jest wręcz obowiązkowy.

Ocena: 8,5/10

wtorek, 27 kwietnia 2010

Emigrate - Emigrate (2007)



Emigrate - Emigrate

Emigrate na myspace

Data wydania: 31.08.2007
Gatunek: industrial metal/alternative metal
Kraj: Niemcy/USA

Tracklista:
01. Emigrate 04:07
02. Wake Up 03:33
03. My World 04:17
04. Let Me Break 03:35
05. In My Tears 04:34
06. Babe 04:28
07. New York City 03:40
08. Resolution 03:42
09. Temptation 04:13
10. This Is What 04:38
11. You Can't Get Enough 03:56

Skład:
Richard Z. Kruspe - wokal, gitara
Olsen Involtini - gitara
Arnaud Giroux - gitara basowa
Henka Johansson - perkusja

Emigrate to "tajny projekt" Richarda Kruspe znanego powszechnie z kapeli Rammstein. Dlaczego tajny? Bo powstał w 2005 roku, kiedy to muzycy wchodzący w skład tego niemieckiego giganta postanowili sobie odpocząć. Tymczasem Richard za plecami kolegów harował nad swoim solowym projektem, którego robocza nazwa brzmiała Emigrate - nazwa kapeli nie jest bynajmniej przypadkowa, siedziba kapeli znajdowała się w USA (Nowy Jork), a nie w Niemczech, więc jako tako można sobie tłumaczyć tą nazwę. Z drugiej strony można powiedzieć, że to taka chwilowa emigracja Kruspe z Rammsteina. W każdym razie Richard przyznawał później, że pomysł na ten projekt pojawił się już w momencie nagrywania wraz z Rammstein materiału na "Mutter". W końcu 31 sierpnia 2007 roku za sprawą Motor Music album "Emigrate" pojawił na sklepowych półkach.

Co usłyszymy na solowym albumie Richarda Kruspe, który praktycznie grał wyłącznie w kapeli Rammstein? Oczywiście usłyszymy nieco naleciałości tego bandu, w końcu tego można było się spodziewać. Chociaż bynajmniej z kopią stylu niemieckich gigantów nie mam tutaj mowy. Kruspe zaprezentował tutaj muzykę, która w znikomym stopniu korzysta z pomocy klawiszy (przeważnie robią za tło, ewentualnie są to jakieś "ogony") - w każdym razie nie spełniają tak ważnej roli jak w R+. Najważniejsze są tutaj gitary - proste riffy, które znane są z muzyki Rammstein. Proste, jednostajne, mocno młócące. W każdym razie cały album Kruspe jest odmienny od tego co nagrywał z kolegami ze swej macierzystej kapeli - zdecydowanie postawił tutaj na przebojowość i raczej prostotę (ale nie niemiecką prostotę). Momentami mam wrażenie jakbym słuchał po prostu hard rocka z dociążonymi gitarami. Zresztą sam wokal Kruspe jest bardzo łagodny, a wszelkie przestery, które dość często się tutaj pojawiają nie są w stanie tego ukryć. Przyznam, że podczas pierwszych odsłuchów byłem mocno zawiedziony tym, że wszystkie kawałki są zaśpiewane w języku angielskim i jeszcze tak łagodną barwą - jak każdy fan R+ spodziewałem się, że Richard jednak będzie chciał nagrać coś bardzo w stylu rammsteinowym. No cóż, bardzo się wówczas zawiodłem. Ale po kilku odsłuchach odkryłem, że Kruspe udało się nagrać kilka prawdziwie przebojowych kompozycji na czele z "Wake Up", "My World" czy "New York City". Jednak album ma pewien problem - na każdy przebój przypada jeden wypełniacz. I tak mamy na początku 4 świetne kawałki, a dalej jest już zdecydowanie słabiej - nieco sytuację naprawiają kawałki "New York City" i "Resolution", a później znowu następuje spadek formy. W ogóle nie widzę tutaj roli jaką spełniają ballady, którzy jest aż nadto. Rozumiałbym obecność dwóch ballad - chociaż to i tak zbyt wiele, ale Kruspe zamieścił tutaj niemalże 4 takie utwory (niemalże, bo "Temptation" ma tylko balladowy wstęp). Do tego trzeba wziąć poprawkę na jakość tych ballad, która jest niestety wątpliwa. Zresztą nawet te początkowe kawałki nie są wcale rewelacyjne - ratują je niezwykła przebojowość w refrenach i chwytliwe melodie. Kiedyś miałem teorię "numeru 7" - w tym przypadku w 100% się sprawdza, bo najlepszym kawałkiem na tym albumie jest "New York City" zajmujący właśnie siódmą pozycję na albumie. Numery, dla których warto sięgnąć po ten album - "Emigrate", "Wake Up", "My World", "Let Me Break", "New York City" i "Resolution" - dość ciekawym utworem jest jeszcze "This Is What".

Z jednej strony albumem "Emigrate" jest łatwo się zawieść - zwłaszcza, jeśli ktoś spodziewa się tutaj kolejnego albumu Rammstein. Z drugiej strony to całkiem niezły album dostarczający rozrywki, wyposażony w kilka prawdziwie przebojowych kompozycji, które momentalnie wpadają w ucho. Niestety nawet jeśli tak spojrzy się na solowy album Kruspe to nie sposób nie zauważyć minusów - duża liczba wypełniaczy, wszystko zaśpiewane po angielski, próba odcięcia się od rammsteinowego stylu nie do końca udana, w końcu niezbyt porywające kompozycje. Mimo wszystko wielbiciele R+ zapewne znają już ten album na pamięć, a tym, którzy go nie znają mogę spokojnie polecić. Mimo wszystko to dobry album, ale tylko dobry.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Name - Internet Killed The Audiostar (2010)



Name - Internet Killed The Audiostar

Name na myspace

Data wydania: 16.04.2010
Gatunek: mathcore/experimental
Kraj: USA

Tracklista:
01. Bee Bee
02. You'll Never Die In This Town Again
03. The Spark Of Divinity
04. Your Sun Machine, Your Space Embracer
05. My Sweetheart, The Whore
06. Hommage To The Hunter
07. Mare
08. Killer Whales, Man
09. How To Murder The Earth
10. Charmer
11. Avaler l'Oc
12. Dave Mustaine
13. The Sycophant, The Saint & The Gamefox

Jest to drugi album amerykańskiej kapeli o nazwie Name (pewnie dużo czasu poświęcili, żeby ją wymyślić). Panowie proponują prawdziwą mieszankę emocji - od płaczliwych kawałków, przy których nastolatki podcinają sobie żyły, aż po prawdziwy core'owy napierdol jaki każdy lubi. Album jest ciężko jednoznacznie sklasyfikować. Pewnie wszystkich najbardziej interesuje kawałek "Dave Mustaine" - i zapewne wszyscy zainteresowani byliby zawiedzeni, tym kawałkiem. Z Mustainem to oczywiście nie ma nic wspólnego. To takie sobie brzdąkanie, bez jakiegokolwiek celu - nudny instrumental. Ogólnie album bardzo przypomina mi dokonania gości z Dillinger Escape Plan, tyle, że w nieco słabszym wydaniu. W każdym razie widać na kim się wzorowali. Album zły nie jest, ale to takie siłowanie się na oryginalność i jednocześnie granie pod znany band. Ta agresja też brzmi jakby była udawana - niestety, ale sam screamo nie jest w stanie zastąpić agresywnej muzyki. Z drugiej strony w połączeniu z klimatycznego grania, które pojawia się w niektórych miejscach z agresywnym wokalem. Tworzenie kontrastów też im nieźle wychodzi...ale to nadal silenie się na oryginalność, której tutaj nie ma. Z jednej strony to dobry album, a z drugiej wtórność pod przykrywką czegoś nowego, innego. Na duży minusa zasługuje czas trwania "Internet Killed The Audiostar" - całość trwa aż 80 minut, co działa na jego niekorzyść. Naprawdę można się zmęczyć odsłuchem.

Ocena: 6,5/10

Dodheimsgard - Supervillain Outcast (2007)



Dodheimsgard - Supervillain Outcast

Dodheimsgard na myspace

Data wydania: 26.03.2007
Gatunek: industrial black metal/avantgarde black metal
Kraj: Norwegia

Tracklista:
01. Dushman 00:56
02. Vendetta Assassin 04:33
03. The Snuff Dreams Are Made Of 04:57
04. Horrorizon 04:03
05. Foe X Foe 04:11
06. Secret Identity 01:15
07. The Vile Delinquents 04:20
08. Unaltered Beast 04:39
09. Apocalypticism 05:04
10. Chrome Balaclava 01:41
11. Ghostforce Soul Constrictor 04:14
12. All Is Not Self 05:57
13. Supervillain Serum 04:23
14. Cellar Door 00:56
15. 21st Century Devil 05:37

Skład kapeli:
Kvhost - wokal
Vicotnik - gitara, programowanie, drugi wokal
Thrawn - gitara, drugi wokal
Clandestine - gitara basowa
Mort - sample, programowanie
Czral - perkusja

Dodheimsgard to dziwna norweska formacja, której w pewnym momencie coś się poprzestawiało i zaczęli kombinować w black metalu - zrobili to z prawdziwą pompą, czego efektem jest właśnie album "Supervillain Outcast" wydany w 2007 roku. Ten jakże uroczy album został wydany przez Moonfog i jest póki co ostatni w dość okazałej dyskografii DHG.

Pierwszym kawałkiem, który usłyszałem z tego albumu był udostępniony przed premierą "Apocalypticism" - coś pięknego. Transowy wstęp i utrzymanie go w tle w dalszej części utworu. Łączenie ze sobą elementów pozornie zupełnie sprzecznych - taki jest właśnie ten kawałek. Przy czym muszę zaznaczyć, że jest dość łagodny i nie spełnia tutaj roli odsiewacza (jedynie może odsiać black metalowych purystów). A refren jest naprawdę niezły i szybko wpada w ucho. Taki bardzo nie-black metalowy jest ten kawałek. Chaos, ale jednocześnie wszystko sprawia wrażenie ułożonego z niezwykłą precyzją. Ten kawałek może nie jest do końca reprezentatywny dla całego albumu, bo rozrzut na całość jest dość mocny, więc ciężko powiedzieć, żeby jakikolwiek numer był tutaj reprezentatywny dla całości. Czym jeszcze ten album zadziwia? Wszystki. Bo niby jak podejść do "chóralnych przerwyników", które kapela serwuje kilka razy na tym wydawnictwie? Nie wiadomo, jest to swojego rodzaju urozmaicenie, które jednak sprawia, że "Supervillain Outcast" jest wydawnictwem nietuzinkowym (zwłaszcza jak na black metal). I co z tego, że "Vendetta Assassin" to raczej standard industrial black metalu? Skoro już dalsze kawałki mocno odbiegają od tych standardów? Oczywiście nie ma tutaj miejsca na brzdąkanie na mandolinie, czy jakieś popisy na harfie przy akompaniamencie liry korbowej. Zdecydowanie więcej tutaj zabawy elektroniką (w każdej postaci) i mieszaniem tego z black metalem w różnej postaci. Aczkolwiek trafiają się też takie rodzynki jak "All Is Not Self", który przesycony jest melancholijnym klimatem gotyckiej pieśni wzbogaconym o elektronikę. Czy ten album odsiewa? Na pewno niejednego odsieje, innego zainteresuje, jeszcze inny będzie szukał innych kapel tego pokroju. Mimo tego mieszania, które nie raz tutaj akcentowałem kapela nie wyzbyła się black metalowego napierdolu i w większości utworów próbuje przekazać słuchaczowi nieco agresywnej muzyki (choć dalekiej od raw black metalu - całe szczęście). Dla kogo jest ten album? Dla wszystkich znudzonych black metalem, dla wszystkich, kórzy szukają czegoś nowego, czegoś ciekawego. I w końcu dla tych, którzy lubią avantgardę, jak i elektronikę.

"Supervillain Outcast" był pierwszym albumem DHG, po który dane mi było sięgnąć. Jeśli ktoś chce się przekonać do tej kapeli, albo w ogóle zacząć z nią przygodę to nie widzę na horyzncie bardziej odpowiedniego albumu. Album świetny i godny polecenia.

Ocena: 9/10

piątek, 23 kwietnia 2010

Code - Resplendent Grotesque (2009)

Code - Resplendent Grotesque


Data wydania: 01.06.2009
Gatunek: atmospheric/avantgarde black metal
Kraj: UK

Tracklista:
01. Smother the Crones
02. In the Privacy of Your Own Bones
03. The Rattle of Black Teeth
04. Possession is the Medicine
05. Jesus Fever
06. I Hold Your Light
07. A Sutra of Wounds
08. The Ascendent Grotesque

"Resplendent Grotesque" to drugie wydawnictwo norwesko-brytyjskiej kapeli Code - zadebiutowali w 2005 roku albumem "Nouveau Gloaming".

Wydawnictwo z 2009 roku miało swoją premierę 1 czerwca - idealna propozycja na dzień dziecka. Mimo tego, że wydany w lato sprawia wrażenie chłodnego, deszczowego i przygnębiającego. Panowie z Code (dwóch z DHG) zaprezentowali coś niezwykłego. Black metalowa muzyka została wzbogacona o czysty wokal autorstwa Kvohsta, który odgrywa tutaj główną rolę - akompaniuje mu w niektórych momentach Viper, który odpowiada za partie basowe. Do tego zacnego grona dołączył gitarzysta Aort (raczej mało znany) i gościnnie zaproszony perkusista Adrian Erlandsson (ex-At The Gate, Brujeria). Jeśli ktoś uważa, że black metal powinien być surowy to może sobie ten album odpuścić. Tutaj rolę przewodnią sprawuje klimat i jakaś taka aura niezwykłości. Melancholijny głos Kvohsta tylko pogłębia tą dziwną aurę panującą tutaj od pierwszej do ostatniej minuty - tak na marginesie album jest dość krótki, bo trwa około 35 minut. Mimo wszystko to 35 minut całkowicie wystarcza - proporcje pomiędzy szybkim graniem, a meloncholją też są dobrze wyważone. Dzięki temu album ani nie nudzi, ani nie sprawia wrażenie zbyt szybkiego i nijakiego. W każdym razie niektórzy będą się pewnie upierać przy tym, że "Resplendent Grotesque" to nie black metal, a ja jednak będę przy tym obstawał - dlaczego? Bo black metalu nie warunkuje wyłącznie growl, czy jakieś skrzeki. Panowie z Code pokazali, że można grać black metal z czystym wokalem. Dowodem na to jest chociażby kawałek "Jesus Fever", w którym czysty wokal przeważa znacząco nad growlem.

Jeśli ktoś szuka czegoś nowego w black metalu to ten album to absolutny mus. Wyważenie klimatu z agresją jest niemalże idealne. Żaden z muzyków nie zawiódł, każdy doskonale wie gdzie jego miejsce i za co jest odpowiedzialny. "Resplendent Grotesque" to jednak wydawnictwo, które adresowane jest wyłącznie do osób, które szukają czegoś niestandardowego, opierającego się szablonom i wychodzącego nieco poza ustalone ramy. I zaznaczam - nie ma tutaj słabych kawałków, nie ma też utworów, które można ot tak sobie wyjąć i słuchać tego albumu bez nich - to jedna, spójna całość.


Ocena: 9,5/10

Void - Posthuman (2003)



Void - Posthuman

Void na myspace

Rok wydania: 2003
Gatunek: industrial black metal
Kraj: UK

Tracklista:
01. Cypher
02. Neutron Flux
03. Pathogen Bombshell
04. Syndrome
05. Future Horror Aura
06. Sulphur Horror Sickness
07. Zero Signal Pattern
08. Posthuman

Kapelę odkryłem dopiero wczoraj podczas poszukiwania wcześniejszych projektów, w których udzielał się Kvohst (ex-DHG). Void to band, który powstał w 1999 roku i na swoim koncie z pełnych wydawnictw mają wyłącznie "Posthuman", którego premiera przypadła na 2003 rok. Album został nagrany w dwu-osobowym składzie - Ionman (Kvohst) zajął się wokalem, a OCD wszystkim pozostałym. Gdyby brać pod uwagę skład, to można by przypuszczać, że panowie wydali zapewne coś prostego i słabego. Nie można się jednak bardziej mylić. Na "Posthuman" podejście do mieszanki industrialu i black metalu okazuje się naprawdę ciekawe. Muzyka razem z wokalem stanowią jedność - a raczej wzajemnie się uzupełniają. Muzyka to prawdziwy industrial pokrzepiony nieco black metalową stylistyką - album przenosi słuchacza w przyszłość, do świata, w którym istoty ludzkie są gatunkiem wyginiętym. Wszędzie pracują maszyny i muzyka brzmi, jakby to one jako jedyne pozostały na Ziemi - zapomniane, przeżarte przez rdzę. Może i to napisałem to jakiś tam bełkot, ale takie mi towarzyszą wrażenie podczas któregoś już z kolei odsłuchu tego albumu. Zdecydowanie jest to bardziej industrial niż black metal, dlatego trafia do tego działu. Album po prostu świetny.

Ocena: 8,5/10

niedziela, 18 kwietnia 2010

Lower Hell - Hellevator (2010)



Lower Hell - Hellevator

Lower Hell na myspace

Data wydania: 15.01.2010
Gatunek: metalcore/mdm
Kraj: Niemcy

Tracklista:
01. Warriors of the dead 04:43
02. The requiem 05:17
03. Aftershow party in a casket 04:58
04. Nothing personal just business 04:15
05. The shores of Acheron 04:46
06. Tonight I'm coming home 03:07
07. The beast 05:06
08. Hellevator 01:49
09. This is vengeance 01:23
10. Lower hell 03:19
11. Keep the good times rollin 06:34
12. Bury me where I can't hear you 05:37

"Hellevator" to debiutancki album niemieckiej formacji Lower Hell (wcześniej wydali epkę "Asphyxia"), która z niewiadomych przyczyn wymyśliła sobie, żeby dać na okładkę jakiegoś trupiego samuraja. Ale okładka rzuca się w oczy, więc coś w niej jednak jest. Poza tym pierwszy kawałek nazywa się "Warriors Of The Dead" - zapewne chodzi między innymi o samuraja z okładki. Muzycznie nie mamy tutaj niczego nadzwyczajnego - ale za duży plus należy uznać brak czystych wokali, czy przebojowej nuty. Co prawda nie mamy tutaj również do czynienia z barbarzyńską agresją - melodii jest mnóstwo. Poza tym kapela ma świetnego perkusistę, co słychać już na pierwszym kawałku. Co tutaj jeszcze warto wyróżnić? To chyba jedna z niewielu metalcore'owych kapel, która jako tako wyeksponowała partie basowe. Nieco zbijający z tropu jest instrumentalny "Hellevator" - spokojny, jakiś taki emocjonalny, a na koniec z atakującą agresywną pracą perkusji. Sam album raczej zaliczyłbym do udanych i na tle tegorocznej nędzy (jeśli chodzi o gatunek metalcore) panowie z Lower Hell wypadają naprawdę nieźle, ale jeszcze czegoś im brakuje. Przede wszystkim własnej tożsamości, czegoś co by ich wyróżniało spośród zalewu innych metalcore'owych bandów. Ale jak już wspomniałem, całe szczęście nie wciskają na siłę czystego wokalu. Jedno jest pewne, podczas odsłuchu "Hellevator" raczej nie ma szans na nudę. Album dobry, choć niespecjalnie wyróżniający się.

Ocena: 7/10

Oceano - Depths (2009)



Oceano - Depths

Oceano na myspace

Data wydania: 10.09.2009
Gatunek: brutal deathcore
Kraj: USA


Tracklista:
01. Descent 00:58
02. Inhuman Aflication 03:18
03. A Mandatory Sacrifice 04:06
04. Samael The Destroyer 03:54
05. Fractured Frames, Scattered Flesh 02:37
06. Disgust For Your Kind 03:14
07. Depths (instrumental) 06:26
08. District Of Misery 03:14
09. With Legions... 04:05
10. Slaughtered Like Swine 03:10
11. Empathy For Leviathan 02:58
12. Plague Campaign 04:08
13. Abysm 02:24
14. Involuntary Demoralization (bonus) 03:03
15. Orificial Execution (bonus) 03:23

Skład zespołu:
Adam - wokal
Andrew - gitara
Jason - gitara basowa
Daniel - perkusja

Oceano to debiutanci z 2009 roku, swoim albumem "The Depths" zwrócili moją uwagę dość szybko i w sumie nic dziwnego, wszak jest to jeden z najlepszych debiutów z tego gatunku jakie dane mi było słyszeć. Ich przygoda ze sceną deathcore'ową rozpoczęła się w 2006 roku (chociaż początkowo byli kapelą z nurtu grindcore), a w trzy lata później za sprawą Earache Records wydali swój debiut "Depths".

Oceano ma zupełnie inne podejście do tematyki deathcore'a niż inny świetny debiutant z 2009 roku z tego gatunku - meksykańska formacja Here Comes The Kraken. Amerykanie proponują zdecydowanie mniej mieszania w melodiach, bardziej stawiają na walcowate elementy i bardziej zróżnicowany wokal. Mamy zarówno skrzeki, growl, jaki gardłowy growl. Przy czym trzeba zaznaczyć, że wokalista Adam Warren jest po prostu świetny i niczego nie można mu zarzucić. Prawdziwa mieszanka emocji (oczywiście przeważa przerysowana agresja). Sam album zaczyna się mocno klimatycznie - na szczęście bez udziału elektroniki, która otwierała np. ostatni album Attila, w ogóle nie mamy tutaj szans na usłyszenie czegoś w stylu wstawek z Dinosaurs Like Guccipants. I bardzo dobrze, bo tego typu klimaty w ogóle by tutaj nie pasowały. W każdym razie po klimatycznym początku mamy pierwszy numer, który jest jeszcze jako tako delikatny i wyposażony w całkiem niezłą melodię. Ogólnie kapela dobrze dobiera melodie, przez co wyróżniają się na tle zalewu kapel grających standardowy deathcore. Przy "A Mandatory Sacrifice" następuje odsiew, bo muzyka już ostrzejsza i melodii nie ma takiej wyraźnej jak w poprzednim kawałku. Poza tym świetny refren z gardłowym growlem na pierwszym planie. Jednocześnie w muzyce Oceano czuć nutkę nowoczesnego napieprzania - można też powiedzieć, że jest to wina plastikowego brzmienia. I tu przyznam rację, bo brzmienie jest naprawdę dopracowane, wręcz idealne. Nie ma tutaj takiej sytuacji, żeby wokal ginął gdzieś za gitarami, czy perkusja grała "stuku-puku". Produkcja w pełni profesjonalna i pewnie wielbicieli garażowej surowizny ten album nie zadowoli. Ważnym punktem tego albumu jest instrumentalny "Depths" - słychać, że band ma aspirację do grania bardziej złożonego niż to jest dozwolone w deathcorze, chociaż i w tym gatunku są kapele, które wyłamują się poza schemat (chociażby Winds Of Plague czy Bring Me The Horizon). I ten kawałek nikogo nie powinien odsiać, spodoba się zapewne nawet osobom, które nigdy nie fascynowały się core'owym graniem. Największym killerem na tym wydawnictwie jest według mnie "District Of Misery" - świetnie wyważona agresja, melodia płynąca w tle i mocny klimat. W tym samym rzędzie postawiłbym jeszcze numer "Samael The Destroyer".

Oceano to jeszcze młoda kapela, która pewnie w przyszłości nie raz jeszcze zaskoczy lepszymi bądź gorszymi albumami. Jedno jest pewne - debiutując albumem "Depths" bardzo wysoko zawiesili sobie poprzeczkę. I ciężko im będzie przeskoczyć to wydawnictwo. Nie jest to jeszcze materiał idealny, ale do ideału niewiele brakuje. Najważniejsze, żeby dalej kombinowali i starali się dalej podążać wyznaczoną na "Depths" ścieżką. Podsumowując album - perfekcyjne brzmienie, agresja zmieszana z klimatycznymi melodiami, a do tego świetne partie wokalne.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

R.A.M.B.O. - Bring It! (2005)



R.A.M.B.O. - Bring It!

R.A.M.B.O. na myspace

Data wydania: 2005
Gatunek: hardcore/punk
Kraj: USA

Tracklista:
01. The War On Self Esteem
02. Kids Who Mosh Like Assholes Must Make For Selfish Lovers
03. If Our Leaders Are Imptent Only The People Can Rise
04. W.W.F.D.
05. Pigshit
06. Unhindered By Hope
07. Goose Music
08. Atkin's America
09. Wage Slave Mercenaries
10. Rarity Unto Death
11. Bring It!
12. Godless Freedom Fighters
13. Beatdown Collective
14. The Curse Of Philadelphia
15. That Lump In Your Throat
16. Do It Yourself Or Do It With Friends
17. Roll Over And Die
18. Sophomore Effort
19. Goodbye

Przerażająca tracklista, aż 19 numerów - prawdziwy kolos. Pewnie tak, gdyby nie fakt, że jest to twór hardcore'owy. W związku z tym kawałki trwają po około 1:30 - to naprawdę niedużo, bo cały album w związku z tym można przesłuchać w jakieś 25 minut. Ta kapela o niezwykle oryginalnej nazwie jest (a raczej była - kapela rozpadła się w 2007 roku) amerykańską grupą grającą hardcore niekiedy zmieszany z punkiem. "Bring It!" jest drugim pełnym wydawnictwem R.A.M.B.O. Jednak materiał brzmi bardzo amatorsko, zarówno jeśli chodzi o brzmienie, produkcję, jak i sam wydźwięk kawałków - większość brzmi jakby została po prostu napisana na kolanie zaraz przed wejście do studia. Chociaż band był dość popularny o czym świadczy chociażby objazdowe tourne, które zahaczyło również o kraje Azji Wschodniej. Ale wracając do samego albumu - nie mamy tutaj niczego ciekawego. Zbiór zwykłych hardcore/punkowych utworów z przewagą tego pierwszego. Utwory są oczywiście pozbawione czystego wokalu, są wypełnione po brzegi agresją, ale nic poza tym. Ani nie wpadają w ucho, ani nie da się ich w jakiś w miarę czytelny sposób odróżnić - wszystkie prawie brzmią identycznie. A cały zbiór tych 19 krótkich kompozycji brzmi jak zlepek jednej dłuższej - takie 19 w 1 ;-) Ogólnie nic ciekawego, chyba, że ktoś lubi słuchać nijakich albumów.

Ocena: 5/10

MulucPax - Xuul Katun (2007)



MulucPax - Xuul Katun

MulucPax na myspace

Data wydania: 2007
Gatunek: metalcore/deathcore
Kraj: Meksyk

Tracklsita:
01. Antal 01:26
02. Estrella Polar 03:57
03. Día De Fuego 03:53
04. Centro De Conciencia 02:56
05. Protector 03:42
06. Elemento Integral 04:34
07. El Último Cielo 04:36
08. Principio Eterno 04:55
09. Profecía 04:18
10. Fuerza Terrestre 03:09
11. Símbolo De Muerte 05:23
12. Nuktal 02:58

Jest to drugi album Meksykanów - zadebiutowali w 2005 roku wydawnictwem "MulucPax". Lp z 2007 roku, czyli "Xuul Katun" nie jest niczym nadzwyczajnym - ot zwykły metalcore z elementami deathcore'a. Nie ma tutaj mowy o czystych wokalach, czy innych tego typu zagrywkach. Dla melodyjności też nie ma miejsca - jest za to dużo surowego grania. Ale nie po sięgnąłem po ten album. Trochę dałem się oszukać, bo jak zapuszczałem pierwszy raz "Xuul Katun" to miałem nadzieję usłyszeć coś egzotycznego. Co prawda pojawiają się bębenki (np. w kawałku "Protector") takie jak w "Tribalcore Leader" kapeli One Brick Down, ale tutaj stanowią one mało ważny dodatek i wielka szkoda, że jest to również rzadko występujący dodatek. Na plus za to należy uznać to, że band nie śpiewa w języku angielskim. Za to na MA jest duży błąd jeśli chodzi o gatunkowe umiejscowienie tej kapeli - bo gdzie tu niby groove/thrash? ;-) Pewnie na siłę można by się tego gdzieś dopatrzeć - np. w początkowej fazie "Elemento Integral". Ale jak spojrzy się na całość do okazuje się, że Meksykanie grają nic innego jak surową odmianę metalcore'a zahaczającą mocno o hardcore, jak i o core'ową wersję death metalu. Ogólnie album niespecjalnie wyróżniający się z zalewu kapel grających w tym stylu - to co ich wyróżnia to język i okazjonalnie stosowane bębenki. Jeszcze intro i outro są dość niecodzienne.

Ocena: 6/10

Evita - Minutes And Miles (2009)



Evita - Minutes And Miles

Evita na myspace

Data wydania: 13.07.2009
Gatunek: progresywny metalcore
Kraj: UK

Tracklista:
01. Cracks In The Walls
02. Thrown To The Wolves
03. Myself To You
04. Absent
05. Willing To Wake
06. Vona
07. When Losing Everything Means Nothing
08. Elusive Victories, Passive Trickeries
09. Beneath My Feet
10. Even The Odds

"Minutes And Miles" to debiutancki materiał i jednocześnie ostatni album tej kapeli, która w październiku 2009 postanowiła zakończyć swoją działalność. Zespół był obecny na scenie muzycznej zaledwie 3 lata. Co ciekawe ta kapela naprawdę grała progresywny metalcore - nie łamany na siłę, ale za to przepełniony emocjami - choć nie jest to emocore. Został tu położony duży nacisk na czysty wokal i spokojniejsze partie. Dzięki temu album ten jest w jakiś sposób unikalny, a raczej oryginalny jeśli chodzi o mieszanie się core'owej stylistyki z progresywnymi zapędami. Efekt tej mieszaniny można obserwować już od pierwszego kawałka, w którym końcówka jest po prostu świetna. Dalej jest równie dobrze - po prostu słychać, że ci goście doskonale wiedzieli co robią i nie zamierzają na siłę łączyć czegoś co mogłoby nie do końca się zgrać. W początkowej fazie utworu "Vona" muzyka mocno przypomina tą, którą prezentuje progmetalowa kapela Sieges Even - przynajmniej do momentu, w którym nie wchodzi ryk wokalisty. Wielbicielom melodyjnego potraktowania metalcore'a (nie tylko w kwestii wokalnej), ale i tym, którzy szukają nieszablonowych rozwiązań w tej muzyce album powinien się spodobać, bo jest tutaj kilka rozwiązań, których nie słyszałem u innych kapel. Z drugiej strony nieco denerwuje mnie to, że przeważa tutaj czysty wokal, czego efektem jest przebojowość niektórych kompozycji. Mimo wszystko album zasługuje na mocne 7/10 i wielka szkoda, że band się rozpadł.

Ocena: 7/10