poniedziałek, 19 października 2009

Sideblast - Flight Of A Moth (2008)


Sideblast - Flight Of A Moth

Sideblast na myspace

Data wydania: 14.03.2008
Gatunek: black/thrash/death metal
Kraj: Francja

Tracklista:
01. Storyboard
02. The Abscess
03. Pattern Of Life
04. Deep Scorn
05. The Circle Is Closed
06. Wrong Decision
07. Since The First Day
08. Flight Of A Moth
09. Lucid Dream
10. Same Blood
11. Arise (Sepultura cover)

Skład zespołu:
Fredd - Wokal
Noam - Gitara i klawisze
Nacim - Gitara basowa
Sebb - Perkusja i drugi wokal


"Flight Of A Moth" to jeden z najbardziej niedocenionych albumów roku 2008 - kompletnie niezauważony przemknął się jedynie w moim zestawieniu top 10 i prawdę mówiąc jakbym robił to zestawienie ponownie to nadal by się w nim znajdował. Zespół tworzony przez muzyków zasilających również takie bandy jak Blackout, Circoncision czy XTrunk - czyli kompletnie nieznanych formacji, lub znanych wyłącznie wąskiej grupie osób. Zresztą tylko jedna z tych kapel może się do tej pory poszczycić LP - jest nią XTrunk, który zadebiutował w 2007 roku albumem "Not In Vain" - w skład tego zespołu wchodzi wokalista Sideblast, Magnante Fred (lub po prostu Fredd) - zresztą ten koleś niszczy na "Flight Of A Moth" chyba najbardziej.

Na zespół Sideblast wpadłem przypadkowo - słuchając albumu XTrunk spojrzałem na powiązania muzyków i właśnie tak trafiłem na "Flight Of A Moth". Można sobie zadać pytanie dlaczego ten album nie został dostrzeżony? Gdyby była na to prosta odpowiedź to bym jej pewnie w tym momencie udzielił, ale takiej odpowiedzi nie ma i pewnie nie będzie. Już nawet nie chodzi o to, że jest to mieszanka gatunkowa - i nieważne, że głównie zmieszane tutaj zostały ostrzejsze gatunki metalu. Pokusiłbym się nawet na określenie ich muzyki jednym wspólnym mianownikiem - blackcore. Chociaż jest to trochę krzywdzące, bo na albumie pojawia się też duża dawka groove metalu, death metalu i thrashu - ale i tak słuchając tego albumu po raz kolejny mam wrażenie, że najważniejsze jest tutaj eksperymentowanie z tymi gatunkami. Panowie z Sideblast może nie mają bogatego doświadczenia, może nazwa ich zespołu nie sprawia, że słuchaczowi przechodzą ciarki po plecach, czy nawet okładka nieszczególnie przyciąga wzrok. Ale przechodząc do sedna - za każdym razem słuchając "Flight Of A Moth" mam nieodparte wrażenie, że panowie wchodzący w skład Sideblast świetnie się bawili przy nagrywaniu tego albumu. Łącząc ze sobą różne elementy otrzymali wynik, który powalił mnie już podczas pierwszego odsłuchu i mimo tego, że minął już ponad rok od premiery tego materiału to nadal jest to album, którego słucham z prawdziwym namaszczeniem. Co dziwne, od premiery "Flight Of A Moth" na swojej drodze nie spotkałem niczego podobnego - a zawsze wydawało mi się, że jak coś jest naprawdę dobre to zaraz pojawia się stado naśladowców. Cóż pozostaje mi mieć nadzieję, że Sideblast nagrają jeszcze w niedługiej przyszłości drugi album i wreszcie metalowy światek o nich usłyszy.

Album zaczyna się dość niepozornie - krótka, 41 sekundowa sekwencja różnych dźwięków, która brzmi jakby została wzięta z jakiegoś horroru, a końcówka to przygotowanie na nagły (zapewne nieoczekiwany) atak. I tak się właśnie dzieje - "The Abscess" atakuje bez ostrzeżenia. Mocne gitary, łamane tempo, nieregularnie uderzająca perkusja, czy w końcu dodatki dźwiękowe, które nie opuszczają muzyki Sideblast. Ale najważniejszy jest wokal - Fredd to chyba w tym momencie jeden z lepszych wokalistów francuskich. W jego barwie jest zarówno echo Hreidmarra, jak i brutal death metalowego wokalisty - a gość wygląda dość niepozornie. Na "Flight Of A Moth" utwory są różnej długości, ale nawet te pięciominutowe sprawiają wrażenie zdecydowanie zbyt krótkich - aż chce się słuchać więcej i więcej, po prostu chłonę tą muzykę za każdym razem. "Pattern Of Life" to znowu garść ciekawych rozwiązań - chociaż są to rozwiązania dotyczące głównie naprawdę ekstremalnych gatunków metalu - nawet trafia się trochę grinda. Każdy kolejny utwór niszczy tak samo - nawet te krótsze, które gdy spojrzy się na tracklistę sprawiają wrażenie przerywników - np. "Deep Scorn" (dokładnie jest aż jeden taki). Mimo tego, że trwa zaledwie 1:30 to jest to pełnoprawny utwór - zresztą tak samo niszczący jak te 9 pozostałych (nie wliczam oczywiście "Storyboard"). Do muzyki Sideblast trafia też trochę industrialnych wstawek - także wielbiciele industrialu innego niż ten "rammsteinowy" też znajdują tutaj coś dla siebie. "The Circle Is Closed" to numer utrzymany (a jakże by inaczej) w zmiennym tempie. Po prostu niełatwo jest opisać kolejne kawałki zawarte na "Flight Of A Moth" - bo mieszanka jest naprawdę duża i ciężko dojść do wniosku, że np. "riff jest zajebisty", bo tych różnych riffów jest przynajmniej kilka. Zresztą tak samo jest z pracą perkusji, która raz robi "stuku-puku", a zaraz lecą blasty, albo tłucze niczym wyciągnięta z jakiegoś oldschoolowego death metalowego bandu. Jednocześnie (w co na pewno trudno uwierzyć) muzyka Sideblast nie jest jakoś strasznie skomplikowana - jasne, łamańców jest dużo, nie można wyróżnić jednej melodii, która by się powtarzała chociażby przez jeden utwór, bo to wszystko się zmienia. Ten album jest jak żywy organizm. Nawet nie da rady wybrać najlepszego kawałka, bo nie wiadomo czym się kierować przy takim wyborze - kiedy słucham "The Circle Is Closed" to mam ochotę napisać, że to on jest najlepszy, ale zaraz słucham "Wrong Decision" i chcę napisać, że to ten najbardziej niszczy. Po prostu nie jestem w stanie napisać, że ten i ten kawałek zdecydowanie się wyróżniają, bo musiałbym wypisać całą tracklistę. Nawet coś tak zwykłego jak cover w rękach Francuzów zamienia się w kawałek nie do poznania - jakby go porównywać z oryginałem wykonywanym przez Sepulturę to brzmi zupełnie inaczej - na pewno jest zagrany z dużo większą mocą. Nie chcę się rozpisywać dalej o poszczególnych kawałkach, bo muzyka Sideblast broni się sama. Dla mnie jest to jedno z największych odkryć roku 2008. Oczywiście trzymam kciuki za kontynuację "Flight Of A Moth", co mam nadzieję prędzej czy później nastąpi.

Ocena: 10/10

niedziela, 18 października 2009

Hester Prynne - The Goswell Divorce (2009)



Hester Prynne - The Goswell Divorce

Hester Prynne na myspace

Data wydania: 26.05.2009
Gatunek: deathcore
Kraj: USA

Tracklista:
01. My Horoscope Just Reads "Doom"
02. That Night A Forest Grew
03. Casketing
04. All Roads Lead to Hell
05. Leeann Legore
06. Bad For Business
07. The Goswell Divorce
08. Seventeen Is My Favorite Number
09. An Ambulance In Traffic
10. Let's Give the Boy A Hand
11. The Courtship of Wolves and Sharks

'The Goswell Divorce" to debiutancki album tego amerykańskiego zespołu grającego deathcore. Sama muzyka tego bandu wydaje się być standardem deathcore'owym (o ile można mówić o jakimś standardzie w tym gatunku), ale w praktyce tak prosto nie jest. Zespół miesza deathcore z elektroniką i mocnymi beatdownami. Do tego należy dołożyć różne łamańce, mieszanki i oczywiście ciężkie napierdalanie, bo jakżeby inaczej. To tak skrótowo, a teraz nieco szerzej o debiutanckim materiale.

Rozpoczyna się dość ostrym intro, które wcale jak intro nie brzmi - gdyby nie czas trwania to mógłby to być pełnoprawny kawałek, ale tak nie jest, bo "My Horoscope Just Reads 'Doom' " został ograniczony do 1 minuty. Numer "That Night A Forest Grew" to już deathcore pełną gębą, zmienne tempo i ciekawa wstawka w środku utworu - trzeba też zwrócić na wyróżniające się partie perkusyjny - zresztą nie od dziś wiadomo, że perkusja w tego typu muzyce jest jednym z ważniejszych instrumentów. Gitary grają tak jak powinny, czyli mieszanie - raz szybko aby do przodu, a zaraz zwalniają tempo i riffują niczym w jakimś oldschoolowym death emtalowym bandzie. No i piękne zakończenie tego numeru. "Casketing" to szybki kawałek, krótki i bez żadnego zbędnego mieszania - nieco groove'ujące gitary, które zaraz zaczynają strzelać seriami. Jest też kilka łamańców, a wokal wymienny - od zwykłego growlu aż do brutalnego gardłowego. Kolejne kawałki to naprawdę ostry deathcore - chociaż nie tak mocarny jak Oceano, czy Here Comes The Kraken. Warto też zwrócić uwagę na przerywnik "Bad For Business" - lubię takie elektroniczne zabawy muzyką. Zresztą podobnie kończy się ten allbum - "The Courtship Of Wolves And Sharks" to do połowy numer typowo deathcore'owy, a dalej jest granie eksperymentalne. Przy tym numerze warto też zwrócić uwagę na wyróżniającą się partię gitary.

Debiut Hester Prynne może nie należy do tych, które odkrywają jakieś nieznane do tej pory rejony, ale też nie należy do tych, które powielają jakiś schemat. Ten młody amerykański zespół próbuje wydeptać własną ścieżkę, którą będą się poruszać - nie brzmią tutaj wyraźne echa żadnego ze znanych mi zespołów deathcore'owych. Mimo mieszania na całym albumie słucha się go naprawdę dobrze, a dzięki temu, że do najdłuższych nie należy to słucha się go również "szybko". Dla wielbicieli deathcore'a pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7,5/10

sobota, 17 października 2009

Andrew WK - I Get Wet (2001)

Andrew WK - I Get Wet

Data wydania: 2001
Gatunek: rock
Kraj: USA

Tracklista:
01. It's Time To Party
02. Party Hard
03. Girls Own Love
04. Ready To Die
05. Take It Off
06. I Love NYC
07. She Is Beautiful
08. Party Til You Puke
09. Fun Night
10. Go To Do It
11. I Get Wet
12. Don't Stop Living In The Red

Debiutancki krążek AWK lubię zdecydowanie najbardziej z całej dyskografii. Nigdy nie interesowałem się historią jego projektu, dlatego w moich recenzjach jego krążków nie znajdą się żadne informacje odnośnie historii zespołu - będzie tylko o muzyce.

A Plea for Purging - A Critique Of Mind And Thought (2007)

A Plea for Purging - A Critique Of Mind And Thought

Rok wydania: 2007
Gatunek: metalcore
Kraj: USA

Tracklista:
01. Sons of Vipers, How Will You Escape the Judgement of Hell
02. While the Sparrow Sleeps
03. The Slaying of the Serpentine Dragon
04. The Betrayers
05. Perseverance
06. The Resurrection of The Beast
07. A Hymn of Praise
08. Death Has Been Swallowed Up In Victory
09. Everything and Nothing
10. Turn It Down

Zafascynowany albumem "Depravity" postanowiłem zaznajomić się z debiutem A Plea For Purging. Ba, nawet uznaję tegoroczny album tego bandu za najlepszy metalcore'owe wydawnictwo 2009 roku - prześcignęli nawet znane firmy w sposób wręcz idealny łącząc melodie z metalcore'ową agresją i elementami deathcore'a. Czy tak samo rewelacyjny był debiut?

Od razu mówię, że podczas pierwszego odsłuchu, który odbyłem kilka dni temu zauważyłem, że czegoś mi tutaj brakuje. Przy kolejnym odsłuchu wiedziałem już czego nie ma na "A Critique Of Mind And Thought" - otóż brakuje tutaj solidnego pierdolnięcia, którego nie zabrakło na drugim albumie. Pierwsze wydawnictwo brzmi bardziej jak obdarty z elementów deathcore'owych album "Depravity". Jestem nawet skłonny przyznać rację temu, kto będzie się upierał, że A Plea For Purging na debiucie grają metalcore z dużymi wpływami mdm-u - mnogość melodii wygrywanych na nieco wysuniętej do przodu melodyjnej gitarze wręcz poraża. Warto też wspomnieć o solówkach (co prawda krótkich, ale jednak), np. w "Death Has Been Swallowed Up In Victory". Jest tutaj też trochę mieszania, zabawy gatunkiem, ale raczej nic wielkiego, jedynie jakieś przebłyski. Prawdę mówiąc nawet wokalista tutaj brzmi jakoś inaczej - tak jakby kto inny tutaj stał za mikrofonem, ale od samego początku wokale w A Plea For Purging zapewniał Adrew Atkins. Tak jak napisałem na początku - największą różnicą jest umiejscowienie melodyjnej gitary, która została wypchnięta na przód, a riffująca została zepchnięta na tyły razem z perkusją i wokalem. I właśnie na melodie nie można tutaj narzekać - są bardzo dobre i wszędzie ich pełno. Jeśli jest chwila przerwy to wiadomo, że zaraz wyskoczy melodyjna gitara. Mimo tego nachalnego szpikowania mnie melodiami nie miałem ich dość - są bardzo dobrze wpasowane w całość. Brakuje mi tu jeszcze jednego - wyróżniającego się kawałka. Można powiedzieć, że "A Hymn Of Praise" jest inny, bo nawet słychać tutaj nieśmiałe podchody do beatdownu, ale to jednak za mało.

Album polecam zwłaszcza wielbicielom melodyjnie zasuwającej gitary, która wysuwa się na przód zostawiając pozostałe instrumenty i wokalistę z tyłu. Jak się okazuje A Plea For Purging ma różne twarze, każda z nich ciekawa na swój sposób - jednak wolałbym, żeby trzymali się ścieżki obranej na "Depravity". O ocenia decyduje głównie dobre wykorzystanie tej melodyjej gitary - moja nota za "A Critique Of Mind And Thought" to 8/10.

Ocena: 8/10

A Plea For Purging - Depravity (2009)

A Plea For Purging - Depravity

Data wydania: 03.03.2009
Gatunek: metalcore
Kraj: USA

Tracklista:
01. Descension
02. Retribution
03. Malevolence
04. Holocausts
05. Motives
06. Devourer
07. Prevaricator
08. Traitor
09. Misanthropy
10. Reputation
11. Depravity

Jest to drugi album tej amerykańskiej formacji. Pierwszy LP ukazał się w 2007 roku i nosił tytuł "A Critique Of Mind And Thought". Niestety do tej pory band ten był mi nieznany, ale myślę, że dość szybko zapoznam się z ich wcześniejszym wydawnictwem.

Amerkański metalcore ma to do siebie, że często przenika się z melodic death metalem - tutaj jest nieinaczej. Ale nie słychać tego w samych kompozycjach, a raczej w samej muzyce, która od bardzo agreswynej i typowo metalcore'owej przechodzi w melodyjną, a raczej melodic death metalową. Album rozpoczyna spokojne intro, które tak naprawdę nie robi większego wrażenia, ale już pierwszy kawałek jak najbardziej. W "Retribution" zespół prezentuje niemalże cały swój warsztat. Duża ilość beatdownów przerywana spokojnymi progresywnymi zagrywkami i wreszcie niezwykle melodyjna gitara. I właśnie tą gitarę należy tutaj wyróżnić - jej brzmienie nie jest przesłodzone, ale naprawdę intrygujące - zwłaszcza jeśli pojawia się w towarzystwie beatdownów, czy typowych dla metalcore'a riffów. Ostry wokal tylko dopełnia ten wspaniały puchar. Kolejne utwory wcale nie są słabsze - progresywne zagrania są w nich stosowane w różnym stopniu, ale beatdowny to prawdziwe perełki - polecam sprawdzić "Malevolence". Wymieniające się ostre partie z nachodzącymi na nie melodyjne po prostu niszczą. Z tymże panowie z A Plea For Purging idealnie wyznaczyli granicę, do której mogą się posunąć w melodyjnych wstawkach. Dzięki temu proporcje pomiędzy ciężkim graniem a melodią wydają się być niemalże idealne. Podobnie wyglądają pozostałe numery - czego chcieć więcej? Mi to wystarcza. Już po dwóch, czy trzech odsłuchach uznałem ten album za objawienie tego roku - jeżeli ktoś uważa, że metalcore się skończy to powinien sprawdzić ten album. Najlepszym kawałkiem na tym albumie jest zdecydowanie "Prevaricator" - ten kawałek jest po prostu genialny. Jeżeli coś powinno wstrząsnąć światem metalcore'a w tym roku to na pewno jest to ten album, dziwne jest dla mnie to, że nikt do tej pory o nim nie wspomniał - nie znalazłem też o nim chociażby najmniejszej wzmianianki nie tylko na polskich stronach, ale i na zagranicznych. Dla mnie jest to najlepszy metalcore'owy album tego roku - oczywiście mam na myśli czysty metalcore.

Zdecydowanie "Depravity" to album zjawiskowy, pełen smaczków, ciężkiego grania, ale i melodyjnych wstawek. Do tego niesamowicie klimatyczne zakończenie w postaci utworu tytułowego z mówionymi kwestiami i nastrojową muzyką (dokładnie tą samą co w intro). Polecam zwłaszcza tym, którym podobał się tegoroczne wydawnictwo Darkest Hours. Ode mnie ocena 9,5/10 - a do kompletu naprawdę niewiele brakuje.

Ocena: 9,5/10

The Darkness - One Way Ticket To Hell...And Back (2005)

The Darkness - One Way Ticket To Hell...And Back

Rok wydania: 2005
Gatunek: rock
Kraj: UK

Tracklista:
01. One Way Ticket
02. Knockers
03. Is It Just Me?
04. Dinner Lady Arms
05. Seemed Like A Good Idea At The Time
06. Hazel Eyes
07. Bald
08. Girlfriend
09. English Country Garden
10. Blind Man

Drugi i jednocześnie ostatni album The Darkness. Początkowo byłem do niego nastawiony negatywnie nawet go nie słysząc. Cóż, myślałem, że po takim killerskim wydawnictwie jak "Permission To Land" mogą nagrać tylko coś gorszego. Przeżyłem lekki szok jak usłyszałem kiedyś w telewizji kawałek "Girlfriend", który miał promować drugi album Brytyjczyków.

Album zaczyna się dziwnie - kilku sekundowym intro wciśniętym utwór tytułowy. Nie bardzo lubię takie zabiegi, wolę jak intro stanowi oddzielny utwór. Jakieś fleciki indiańskie i wreszcie wchodzą gitary i Justin zaczyna piać. Tak właśnie rozpoczyna się drugi album - oczywiście killerem, szybko wpadającym w ucho i wręcz wymagającym od słuchacza wtórowania (przynajmniej w refrenach). Prawdziwie rockowe i jednocześnie proste granie, ale nie chciałbym, żeby ten zespół poświęcił niesamowitą chwytliwość swoich utworów na rzecz skomplikowania. "Knockers" to kawałek, który zapada w pamięć w dużej mierze poprzez wysunięcie do przodu gitary basowej, ciekawej melodii, nieco southernowej gitarze i łatwemu do zapamiętania refrenowi - zresztą nie jest to żadne zaskoczenie, tak po prostu grali The Darkness. "Is It Just Me?" to kolejny killer, tym razem riff odgrywa tutaj główną rolę. Ten kawałek zapamiętuje się od pierwszego przesłuchania - standardowo chwytliwy refren i energiczna muzyka. Noga sama tupie do rytmu i o to chodzi. "Dinner Lady Arms" rozpoczyna się ciekawą pracą gitary, może nie jest to rasowy killer, ale tą gitarę i refren po prostu się pamięta. Kawałek spokojny i relaksujący. "Seemed Like A Good Idea At The Time" to ballada - wielbiciele piania Justina będą jednak rozczarowani, bo śpiewa tutaj co prawda miękko, ale pieje. Bardzo dobra ballada. "Hazel Eyes" to jeden z ciekawszych utworów na albumie - marszowa perkusja, ciekawie brzmiąca gitara i oczywiście chwytliwy refren. A melodii nie da się zapomnieć, po prostu się nie da. I trzeba też zwrócić uwagę na solówkę - zresztą te są też znakiem rozpoznawczym The Darkness, zawsze są dobre. "Bald" to smutny numer...o łysieniu. Kawałek może niezbyt porywający muzycznie, ale ma bardzo dobry tekst. I wreszcie kolejny killer "Girlfriend". Niszczący wszystko co znajduje się na tym albumie - niesamowita przebojowość, lekkość, wokal Justina i taki styl starego rocka, do tego zabawny klip. No czego chcieć więcej? Ten numer po prostu zabija. Pianie Justina zostało tutaj chyba jeszcze podrasowane, bo brzmi lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. "English Country Garden" kojarzy mi się z Queen. Dlaczego? Bo brzmi tak, jakby to był kawałek Queen. Sama kompozycja jak i ten udział chórków. Kiedyś nie mogłem go zdzierżyć, ale teraz jest inaczej, uznaję go za jeden z ciekawszych utworów na "One Way Ticket To Hell...And Back" - muszę pochwalić użycie instrumentu klawiszowego w tym utworze, bo dodaje magii. Ostatni album The Darkness zamyka ballada "Blind Man" - pięknie zaśpiewana przez Justina, którego znowu wspomaga chórek. Nie wiem, czy to nie najlepiej brzmiąca ballada The Darkness.

Ten album można łatwo podsumować - The Darkness w rewelacyjnej formie. Może jest trochę słabiej niż na "Permission To Land", ale zespół nie zatracił swojego stylu. Zarejestrował przebojowy rockowy materiał, w którym rządzą zarówno partie gitarowe, jak i wokal Justina. Killerów nie zabrakło, melodii nie zabrakło i chwytliwych refrenów też nie zabrakło. Jak tak spojrzałem to nie ma tutaj żadnego wypełniacza, ani kawałka, który nie do końca by pasował. Wszystko zostało bardzo dobrze wyważone. Dlatego ocena taka jak debiutu. Pozostaje mieć tylko żal, że zespół już nie istnieje.

Ocena: 9/10

The Darkness - Permission To Land (2003)

The Darkness - Permission To Land

Data wydania: 2003
Gatunek: rock
Kraj: UK

Tracklista:
01. Black Shuck
02. Get Your Hands Off My Woman
03. Growing On Me
04. I Believe In Thing Called Love
05. Love Is Only A Feelling
06. Givin' Up
07. Stuck In A Rut
08. Friday Night
09. Love On The Rocks With No Ice
10. Holding My Own

Pamiętam jak pierwsze raz zobaczyłem klip The Darkness ("I Believe In Thing Called Love") - co za kretyński zespół, wokalista to chyba jakiś kastrat...po tym jak jeszcze kilka razy zobaczyłem ten sam klip zmieniłem kompletnie swoje zdanie. Bo prawda o The Darkness jest taka - to jest zespół, który eksponuje wszystko to co w rocku kiedykolwiek było chwytliwe.

Krążek otwiera bardzo dobry numer "Black Shock" - ale to zaledwie wstęp do tego, co czeka nas w dalszej części albumu. Każdy kolejny utwór jest naładowany większą energią od poprzednika (może poza balladą "Love Is Only A Feeling"). I co by nie mówić ten album zawiera ogromną liczbę zabijaczy (chyba wszystkie poza "Love On The Rocks With No Ice" - ten numer mimo wielu prób kompletnie mi nie podchodzi). W niektórych numerach można wyłapać, że panowie z The Darkness użyli znanego riffu z jakiegoś klasycznego albumu rockowego. Album niezwykle zjawiskowy, cholernie chwytliwy, żywy i przede wszystkim sprawiający, że na twarzy powinien pojawić się banan. Jeśli ktoś nie zna tego krążka, a lubi chwytliwego rocka to powinien czym prędzej sięgnąć po "Permission To A Land".

Ocena: 9/10

Disbelief - Navigator (2007)


Disbelief - Navigator

Disbelief na myspace

Rok wydania: 2007
Gatunek: sludge/death metal
Kraj: Niemcy

Tracklista:
01. Navigator
02. When Silence Is Broken
03. The One
04. The Thought Product
05. Between Red Lines
06. It Is Simply There
07. Falling Down
08. Passenger
09. Selected
10. Sacrifice

"Navigator" to póki co przedostatni album niemieckiej sludge metalowej formacji Disbelief - jest to siódmy LP w dyskografii tego zasłużonego bandu. Po naprawdę dobrym "66sick" należało się spodziewać, czegoś jeszcze lepszego. Czy "Navigator" spełnił pokładane w nim nadzieje?

Album rozpoczyna się kawałkiem tytułowym, który mnie od razu zainteresował - niby nic nadzwyczajnego, ale kawałek zdecydowanie wyróżniający się. Specyficzna nuta Disbelief i coś przyciągającego - za każdym razem jak słucham tego albumu to czekam, aż zrobi następne okrążenie, żebym mógł znowu trafić na pierwszy utwór. Dziwny to kawałek, bo nie jest ani szczególnie dynamiczny, ani wpadający w ucho - w każdym razie coś w nim jest, jakaś magia. Poza tym ten właśnie utwór został opatrzony klipem. Z tym zespołem mam pewien problem, bo niby gra sludge, ale dużo tutaj zostało z death metalu - może nie tego oldschoolowego, ale tego nieco nowoczesnego. Ciężko jest jednoznacznie napisać, który gatunek upodobali sobie panowie z Disbelief. "When Silence Is Broken" to dobry kawałek z ciekawą partią chóru. Poza tym dobry klimat, który towarzyszy całemu wydawnictwu. "The One" rozpoczynający się spokojnie, niczym cisza przed burzą. Nawet głos wokalisty z początku spokojny po chwili przechodzi w regularny ryk (zresztą wokal Jagera jest dość charakterystyczny), żeby znowu się uspokoić. Zmiany tempa na zasadzie - w refrenie szybko i ostro, a w zwrotkach spokojnie - trochę utarty schemat, ale raczej stosowany w drugą stronę. "The Throught Product" na początku mnie denerwował przez dziwny ryk na początku - jak widać jest on na tyle zapadający w pamięć, że ten kawałek zacząłem kojarzyć od pierwszego odsłuchu. Sam numer jest w porządku. "Between Red Lines" to jeden z lepszych kawałków od razu wpada w ucho dobry riff i zapadający w pamięć refren. Jest to chyba najbardziej bujający utwór na tym albumie. "It's Simply There" to kawał dobrego grania z typowo death metalowym riffem i perfekcyjną współpracą gitary z perkusją. Po tej sieczce przychodzi moment ukojenia w postaci "Falling Down"...przynajmniej początkowo może się tak wydawać, bo dalej jest znowu rzeźnia (co prawda przeplatana spokojniejszymi momentami, ale nadal rzeźnia). "Passanger" to znowu bardzo dobry kawałek - zmiany tempa i trochę taki melancholijny klimat to motywy rozpoznawcze dla tego albumu, zresztą ten zespół nigdy nie grał wesołej muzyki. "Passenger" jest najdłużyszm utworem na "Navigator", ale jednocześnie trafia do czołówki najlepszych kompozycji na siódmym albumie Disbelief. Jeśli ktoś chce ostrzejsze granie to "Selected" powinno mu się spodobać - szybki, energiczny kawałek z ociężałą melodią i przygniatającymi riffami - do tego oczywiście należy dołożyć ryk Jagera. Nawigator prowadzi ostatecznie do poświęcenia - zamykaczem jest "Sacrifice". Kawałek opatrzony dwoma warstwami wokalu - ryki + przeplatające się z nim kwestie mówione. Zakończenie bardzo dobre, skłaniające do kolejnego odsłuchu.

Ciężko mi jest podsumować ten album - na pewno nie jest to materiał, który mnie zawiódł, wręcz przeciwnie. Po dwóch, czy trzech odsłuchach byłem bardzo zadowolony. Disbelief to kapela, która mnie jeszcze nie zawiodła - co prawda oni idą utartym przez siebie szlakiem i bardzo rzadko z niego zbaczają, ale też nie oczekiwałem od nich jakiegoś eksperymentowania. Mam wrażenie, że materiał zawarty na "Navigator" jest lepszy od poprzednika, a nawet lepszy od "Protected Hell" - czyli ich najnowszego wydawnictwa. Jeszcze zaznaczę, że warto zapoznać się z tym albumem - zwłaszcza jeśli ktoś lubi łączenie sludge'a z death metalem.

Ocena: 8,5/10

piątek, 16 października 2009

Miguel And The Living Dead - Postcards From The Other Side (2007)

Miguel And The Living Dead - Postcards From The Other Side

Rok wydania: 2007
Gatunek: horrorpunk, psychobilly
Kraj: Polska

Tracklista:
01. Invitation 0:55
02. Dark Prałat 3:57
03. Alarm !!! 4:42
04. Legion Of The Wicked 3:06
05. Postcard From The Other Side Part I 5:48
06. Bonehead 4:42
07. Lycantrophia 5:20
08. Batcave 3:52
09. Wichtcraft Specimen 4:21
10. Postcard From The Other Side Part II 4:56
11. ......Over Horizon...... 4:46

Skład:
Slavik - wokal
Nerve69 - gitara
Killer Klaus - gitara basowa
Niuniek El Diablo - perkusja
Burza - klawisze

Płytkę otwiera klimatyczne intro zachęcające do przesłuchania płytki (mnie akurat zachęcać nie trzeba). Pierwsze skojarzenie - trupek z Opowieści z Krypty.
Pierwszy kawałek to prawdziwie rock'n'rollowy killer z ostrym zabarwieniem horror-punkowym. Bardzo ciekawy motyw wygrywany na gitarze basowej. I od razu po tym kawałku możemy się przekonać, że wokalista posiada dość ciekawą barwę, którą będzie nas raczył do końca płytki. "Dark Prałat" to jeden z ciekawszych kawałków na krążku. Później słyszymy odgłos syreny - to "Alarm !!!". Kawałek ten pochodzi z pierwszej płyty zespołu, która nosiła tytuł..."Alarm!!!". Jest to kawałek spokojny i początkowo nie mogłem się do niego przekonać...aż pewnego razu sam się złapałem na nuceniu sobie tego utworu. Sam utwór jest dość ciekawie skomponowany, bo słuchając go mam wrażenie jakby był to numer żywcem wyjęty z jakiegoś kiczowatego filmu o najeźdźcach z kosmosu. Ocyziwście nie dajmy się zwieść, żadni mroczni kosmici nie najechali Ziemi, możemy dalej słuchać płytki. "Legion Of The Wicked" to typowo horror-punkowy kawałek - muzyka znowu przywodzi na myśl kiczowate horrory. Gitara wygrywa równo, nawet możemy usłyszeć solówkę. "Postcard From The Other Side Part I" to kolejny przebojowy kawałek, który rozpoczyna się krótkim intro mającym nas przygotować do właściwej części utworu. Oczywiście dalej mamy rytmicznie grającą gitarę, wtórującą perkusję i wybijający się ponad wszystko wokal i niezbędne klawisze. Mamy też wyśpiewujący chórek, który nadaje klimatu. "Bonehead" bardzo lubię, głównie za zajebistą pracę gitary basowej i trafnie dobrane klawisze robiące za coś w stylu fanfar. To jeden z moich ulubionych kawałków na tym krążku. "Lycantrophia" może i ma klimat, ale niestety nic poza tym. Traktuję ją jako taki wypełniacz...może to po prostu kwestia gustu. Kolejny numer jest zajebisty - wstęp niczym z jakiegoś horroru o wampirach - klawisze stylizowane na organy. Jak dla mnie to killer czystej krwi - jest to kawałek opowiadający o klubie "Batcave", w którym rodziła się nowa scena punkowa. Jakby killerów było za mało to "Witchcraft Specimen" dołącza do tego zaszczytnego grona. I znowu dostajemy wzorową współpracę klawiszy, gitar i perkusji - do tego zawodzący wręcz wokalista. Takich kawałków aż chce się słuchać. I nadeszła niestety smutna pora kiedy trzeba się żegnać z krążkiem - tzn. niby zostały jeszcze dwa kawałki, ale to właśnie "Postcard From The Other Side Part II" bardziej pasuje na zamykacz niż "....Over Horizon....". Tutaj najważniejszą rolę spełniają klawisze - zresztą w każdym z numerów spełniają bardzo ważną funkcję. W tym kawałku możemy też usłyszeć jakąś przesterowaną gitarę...tak wcale to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, nadaje klimatu. Kawałek kończy się złowieszczo...niby wiatr, ale nie taki zwykły wiatr - świeży powiew cmentarnego powietrza. "....Over Horizon...." traktuję jako coś w stylu bonusa, bo nijak się ma do klimatu płytki, jest nieco kosmiczny (to głównie dzięki klawiszom) przez co zatraca ten klimat grozy.

Krążkiem "Postcards From The Other Side" polski zespół Miguel And The Living Dead udowodnił niedowiarkom, że można grać horror-punk bez upodabniania się na siłę do prekursorów tego gatunku. Także jeśli ktoś czuje, że pociąga go muzyka Misfits, ale szuka jednocześnie czegoś świeżego - nie chce słuchać po raz kolejny kawałka łudząco przypominającego kawałki Misfits to polecam zapoznać się z tym wydawnictwem (z tego co pamiętam kosztuje jakieś grosze - pewnie głównie dzięki polskiemu wydawcy). Płytka jest nadwyraz przebojowa, klimatyczna i ciężko się od niej oderwać. Zresztą u mnie w zeszłorocznym zestawieniu najlepszych płyt znalazła się w złotej dziesiątce. Oczywiście moja ocena nie może być inna niż komplet.

Ocena: 10/10

Trendkill - No Longer Buried (2005)


Trendkill - No Longer Buried

Rok wydania: 2005
Gatunek: metalcore
Kraj: Szwecja

Tracklista:
01. Judge Me Now
02. Dedication
03. Timeless Quality
04. Break The Silence
05. One Step Closer
06. Walking Dead
07. Headshot
08. From The Beginning
09. Nothing For Granted

Trendkill to kapela, która zainteresowała mnie głównie dlatego, że w jej skład wchodzi trzech gości z innego metalcore'owego bandu ze Szwecji - By Night. Biorąc pod uwagę to, że obydwa albumy By Night mi się podobają to nie widziałem żadnych przeciw wskazań, żeby z "No Longer Buried" miałoby być inaczej.

Może pierwszy odsłuch nie sprawił, że siedziałem jak wryty, ale kolejne były coraz lepsze. Zespół prezentuje nieco podobne podejście do metalcore'a co By Night. Chociaż trochę bardziej surowo i z nieco mniejszą dawką melodii. Z drugiej strony nie jest tych melodii wcale mniej ;-) Praktycznie to "No Longer Buried" mógłby być kolejnym albumem By Night i nikt by pewnie nie miał co do tego żadnych pretensji. Wokalista śpiewa w ten sam sposób, gitary grają bardzo podobnie, a i same kompozycje przypominają te z By Night. Uwagę należy zwrócić na to, że debiut By Night został wydany również w 2005 roku, ale w lutym, natomiast Trendkill wydał swój LP w listopadzie. Ale nie patrząc na to kto od kogo ściągał - na albumie mamy jedną wielką rzeźnie metalcore'ową. Nie ma żadnych melodyjnych zaśpiewów, są ostro tnące gitary, szybkie tempo i mnóstwo energii. Zaczyna się mocarnie od "Judge Me Now" - jeśli kogoś nie wciągnął ten kawałek to na nim powinien zakończyć swoją przygodę z Trendkill - nie chodzi o to, że jest on najlepszy na albumie, ale na pewno reprezentatywny dla całości. Najbardziej zabijajacy jest "Walking Dead" - momentami jak chodzący, powłóczący nogą żywy trup, a zaraz jak uciekający przed nim człowiek. Ciężko tutaj doszukać się jakichś minusów. Słucha się go rewelacyjnie – chociaż początek może być nieco trudny. Nie ma żadnych bezsensownych przestojów – po prostu krótki (lekko ponad 35 minut) i treściwy album. Czego chcieć więcej? Chyba tylko więcej takich.

Czy warto sprawdzić? Jeśli ktoś lubi metalcore bez słodzenia, utrzymany w surowym klimacie i bez specjalnego eksperymentowania (ale nie taki, który niczym się nie wyróżnia), to spokojnie może sięgać po jedyny póki co album Trendkill.

Ocena: 8,5/10

Book Of Reflections - Chapter II: Unfold The Future (2006)


Book Of Reflections - Chapter II: Unfold The Future

Book Of Reflections na myspace

Data wydania: 2006
Gatunek: power metal
Kraj: Szwecja

Tracklista:
01. Unfold the Future
02. Bringer of the Torch
03. Free My Soul
04. Heal Me
05. Uncover the Lie
06. Ashes to Ashes
07. Make Sure You Don’t Fall
08. Deep Inside
09. Blink of An Eye
10. Got to Get Low
11. Love Conquers All

Skład:
Bjorn Jansson - wokal (Ride The Sky, Beyond Twilight)
Martin LeMar - wokal (Mekong Delta)
Lars Eric Mattsson - gitara, gitara basowa, klawisze, wokal
Anand Mahangoe - gitara (Sphere of Souls)
Eddie Sledgehammer - perkusja
Mistheria - klawisze (Rob Rock, Dickinson, Winterlong)

Drugi album Book Of Reflections pojawił się na półkach sklepowych w 2006 roku, oczywiście skład zupełnie inny niż na pierwszym krążku zapowiadał lekką zmianę stylu - chociażby zmiana klawiszowca na Mistherię, który współpracował z takimi gigantami jak Bruce Dickinson, Rob Rock czy Winterlong.

Tak jak pisałem wcześniej nastąpiły ogromne zmiany w składzie i muzycznie rzeczywiście ten krążek wygląda nieco inaczej niż "Book Of Reflections". Bardzo przyzwoite dwa pierwsze numery nastrajają pozytywnie do dalszej części albumu - przede wszystkim uniknięto tych wciskających się wszędzie partii klawiszowych. Ale to złudzenie mija już w kolejnym numerze, który zaczyna się od plumkania. I nie wiem, czy to jakiś specjalny efekt, ale wokalista w numerze "Free My Soul" beczy jak owca (zwłaszcza w refrenie). "Heal Me" wokalnie jest jeszcze gorszy...pan Mattsson zdecydowanie powinien skupić się na szrpaniu strun w gitarze, a nie na próbach zabawy w pieśniarza. Silenie się na oryginalność w numerze "Uncover The Lie" nie przynosi dobrych efektów, mam wrażenie, że sami do końca nie mieli pomysłu na kompozycję. Wesołkowate "Ashes to Ashes" kompletnie do mnie nie przemawia. Bardzo dobrze wypada "Blink Of An Eye" - czyli można dojść do wniosku, że poza balladami ten zespół nie pownien nic nagrywać. Kolejne kawałki są nudne, nic ich nie ratuje - ballada zamykająca krążek już taka dobra jak "Blink Of An Eye" nie jest - te chórki w ogóle mi tutaj nie pasują i znowu Mattsson na wokalu.

Podsumowując - jeden krążek wart drugiego. Ocena taka sama jak poprzednio. Z tymże tutaj irytujące klawisze ustąpiły nieco miejsca jeszcze bardziej denerwującym wokalizom Mattssona. Drugi krążek może minimalnie lepszy od pierwszego...ale najwyżej o 0,5.

Ocena: 5,5/10

Book Of Reflections - Book Of Reflections (2004)


Book Of Reflections - Book Of Reflections

Book Of Reflections na myspace

Rok wydania: 2004
Gatunek: power metal
Kraj: Szwecja

Tracklista:
01. Phoenix
02. Guardian Of Time
03. Going Through The Motions
04. Tearing Down
05. Slippin' Away
06. Only One Truth
07. Child Of The Rainbow
08. You're Not Alone
09. Book Of Reflections
10. Let It Go
11. Blood From A Stone

Skład zespołu:
Andy Engberg - wokal
Hubi Meisel - wokal
Mikael Holm - wokal
Lars Eric Mattsson – gitara, gitara basowa
Rusty Cooley - gitara
Eddie Sledgehammer - perkusja
Vitalij Kuprij – klawisze

Book Of Reflections to projekt Larsa Erica Mattssona, który napisał wszystkie kawałki (na obydwa krążki) i zajął stanowisko za gitarą, basem i klawiszami. Jednocześnie ten zespół jest takim all-starem ze stajni Lion Music. Do tej pory pod szyldem zostały wydane dwa krążki - "Book Of Reflections" i "Chapter II - Unfold The Future".

Krążek otwiera bardzo energetyczny numer w postaci "Phoenix" - szybkie tempo i dobre klawisze to chyba największe atuty tego kawałka - warto też wspomnieć o dobrych wokalizach. Kolejny numer już nie jest taki porywający - nieco mdła muzyka. "Going Trough The Motions" jeszcze nieco ciekawy ze względu dobrej współpracy klawiszy z gitarami i całkiem chwytliwym refrenem. Niestety im dalej tym gorzej - muzycznie nie ma się do czego przyczepić (poza klawiszami), ale same kompozycje są nudnawe i partie wokalne też nie zachwycają. W każdym razie z dalszych utworów należy wyłowić bardzo dobrą balladę (wg mnie najlepszy numer na krążku) "Slippin' Away". Ten kawałek poza tym, że jest najdłuższy na krążku to zawiera całkiem niezłe solówki - gitarowe, jak i klawiszowe - ciekawy klimat, który kojarzy mi się z egipską orientalistyką. Pozostałe kawałki krążą w oklicach "słaby" i "średniak". Klawisze w końcu zaczynają być irytujące - jak np. w numerze "Only One Truth". Co najgorsze w każdym kolejnym kawałku klawisze odgrywają coraz większą rolę. I o ile prawie każdy numer zawiera chwytliwy refren to muzycznie jest niszczony przez idiotyczne klawisze. I tak gdyby nie mnogość partii parapetowych na "You're Not Alone" to mógłbym go dodać do ciekawych utworów, a tak gnije przez bezsensowne plumkanie.

Oj dawno nie słuchałem tej płyty - widać pozostało mi mylne zdanie o tym krążku, na szczęście go sobie przypomniałem i w sumie zauważyłem, że nie jest to żadna rewelacja (poza kilkoma utworami), a szkoda. Klawisze całkowicie niszczą ten album.

Ocena: 5/10

sobota, 10 października 2009

Lordi - Get Heavy (2002)

Lordi - Get Heavy

Rok wydania: 2002
Gatunek: heavy metal
Kraj: Finlandia

Tracklista:
01. Scarctic Circle Gathering
02. Get Heavy
03. Devil Is A Loser
04. Rock The Hell Outta You
05. Would You Love A Monsterman?
06. Icon Of Dominance
07. Not The Nicest Guy
08. Hellbender Turbulance
09. Biomechanic Man
10. Last Kiss Goodbye
11. Dynamite Tonite
12. Monster Monster
13. 13

Skład:
Mr. Lordi - wokal
Amen - gitara
Magnum - gitara basowa
Enary - klawisze
Kita - perkusja

Pierwszy profesjonalny album Lordi odbił się szerokim echem...nie w Polsce, ale w Finlandii. Zespół szybko uzyskał oddane grono fanów. Zresztą to stało się już po tym, jak Lordi wydali swój singiel "Would You Love A Monsterman".

Lordi - The Monsterican Dream (2004)

Lordi - The Monsterican Dream

Rok wydania: 2004
Gatunek: heavy metal
Kraj: Finlandia

Tracklista:
01. Threatical Trailer
02. Bring It On (The Raging Hounds Return)
03. Blood Red Sandman
04. My Heaven Is Your Hell
05. Pet The Destroyer
06. The Children Of The Night
07. Wake The Snake
08. Shotgun Divorce
09. Forsaken Fashion Dolls
10. Haunted Town
11. Fire In The Hole
12. Magistra Nocte
13. Kalmageddon

Skład:
Mr. Lordi - wokal
Amen - gitara
Kalma - gitara basowa
Enary - klawisze
Kita - perkusja

Fani potworów musieli czekać dwa lata na drugi krążek Mr. Lordi i jego wesołej gromadki. I po bardzo dobrym debiucie dostaliśmy jeszcze lepszy drugi LP. Jest pewna prawidłowość w wydawnictwach tego zespołu - na każdej LP znajduje się 13 utworów. Jedynym albumem, który nie utrzymał tej tradycji jest "The Arockalypse". Ale pozostawiając wątek tradycji przejdę do zawartości albumu "The Monsterican Dream".

Lordi - The Arockalypse (2006)

Lordi - The Arockalypse

Rok wydania: 2006
Gatunek: heavy metal
Kraj: Finlandia

Tracklista:
01. SCG3 Special Report
02. Bringing Back the Balls to Rock
03. The Deadite Girls Gone Wild
04. The Kids Who wanna Play with the Dead
05. It Snows in Hell
06. Who's Your Daddy?
07. Hard Rock Hallelujah
08. They Only Come out at Night
09. Chainsaw Buffet
10. Good to Be Bad
11. The Night of the Loving Dead
12. Supermonstars (The Anthem of the Phantoms)

Skład:
Mr. Lordi - wokal
Amen - gitara
OX - gitara basowa
Awa - klawisze, żeński wokal
Kita - perkusja


W dwa lata po wydaniu "The Monsterican Dream" zespół przygotował nowy materiał i wydał album "The Arockalypse". I jeśli ktoś myślał, że otwieracz na poprzednim albumie był oryginalny to tutaj przekroczyli kolejną granicę, bo otwieraczem jest reportaż o tym jakoby potwory atakowały ludzi - i jesteśmy świadkami nieźle wymyślonej scenki, w której giną kolejni dziennikarze. Ale to tylko pretekst, żeby rozpocząć kolejną dawkę przebojowego heavy metalu. Bo już utwór "Bringing Back The Balls To Rock" z charakterystycznym dla Lordi riffem sprawia, że dynia mimo wszystko zaczyna się lekko kiwać w rytm muzyki, ale znowu prawdziwą siłą tego zespołu okazuje się cholernie chwytliwy refren:
"Hail in the name of rock and roll
Hail in the name of rock and roll
Hail in the name of rock and roll
Bringing back the balls
Bringing back the balls to rock"
I jak tutaj nie wtórować chórkom? ;-) Kolejny utwór wcale nie jest słabszy od poprzednika i tak jak tamten posiada niezwykle chwytliwy refren, ale już sam kawałek nie jest tak "napompowany" jak poprzednik - ten mi się kojarzy z numerem The Darkness "Get Your Hands Off My Woman" ;-) Kolejne kawałki już nie są aż tak fajne, czegoś im brakuje. Dopiero jako tako ciekawy jest "Who's Your Daddy?". Utwór, który zespół zaśpiewał na Eurowizji - czyli "Hard Rock Hallelujah" jest też całkiem niezły, ale jak pisałem wcześniej daleko mu do hitów z dwóch pierwszych LP. Nijak nie można postawić go obok takiego "Blood Red Sandman" czy "Devil Is A Looser". Wydaje się jakiś taki posty i jednak mniej chwytliwy. A dalej jest znowu średnio - całkiem przyjemne kawałki, ale nadal brakuje im tego czegoś, czego było wystarczająco na "Get Heavy" i "The Monsterican Dream". Ciekawy wydaje się "The Night Of The Loving Dead" - bardzo fajne partie gitarowe i przyjemny, chwytliwy refren. A ostatni numer jakiś taki na siłę.

Ten album zdecydowanie odstaje od poprzednich. Widać, że zespół trochę opadł z sił i krążek wyszedł trochę na wymuszony. Na "The Arockalypse" jest w sumie niewiele hitów, bo wymienić można tylko 3, ewentualnie jeszcze 2, które są bardzo dobre.

Ocena: 7/10

Lordi - Deadache (2008)

Lordi - Deadache

Rok wydania: 2008
Garunek: heavy metal
Kraj: Finlandia

Tracklista:
01. Scarctic Circle Gathering IV
02. Girls Go Chopping
03. Bite It Like A Bulldog
04. Monsters Keep Me Company
05. Man Skin Boots
06. Dr. Sin Is In
07. The Ghosts Of The Heceta Head
08. Evilyn
09. The Rebirth Of The Countess
10. Raise Hell In Heaven
11. Deadache
12. The Devil Hides Behind Her Smile
13. Missing Miss Charlene

Skład:
Mr. Lordi - wokal
Amen - gitara
OX - gitara basowa
Awa - klawisze, żeński wokal
Kita - perkusja


Jak co dwa lata zespół Lordi znowu uraczył słuchaczy nowym albumem - i tutaj jest już powrót do tradycji dawania 13 utworów na krążku. I po "The Arockalypse" spodziewałem się kolejnego średniaka, a tymczasem dostałem całkiem dobry album. 

Raunchy - Confusion Bay (2004)



Raunchy - Confusion Bay

Raunchy na myspace


Rok wydania: 2004
Gatunek: industrial metal/thrash metal/metalcore
Kraj: Dania

Tracklista:
01. Join The Scene
02. Get What I See
03. Summer Of Overload
04. Watch Out
05. 9-5
06. Show Me Your Real Darkness
07. Confusion Bay
08. The Devil
09. Insane
10. Morning Rise And A Friday Night
11. Bleeding #2

Skład:
Lars Vognstrup - wokal
Lars Christensen - gitara
Jesper Andreas Tilsted - gitara
Morten Toft Hansen - perkusja
Jeppe Christensen - klawisze

"Confusion Bay" to numer dwa w dyskografii Raunchy. Przede wszystkim słychać tutaj zaledwie jakiś zalążek metalcore'a - więcej thrashu i industrialu. Zresztą album jest dużo łagodniejszy niż "Wateland Discotheque", słychać to już w pierwszym kawałku, który co prawda jest bardzo przebojowy i szybko wpada w ucho, ale jest bardzo lekki. Zresztą właśnie przebojowość tutaj jest słowem kluczowym - bo tego w muzyce Raunchy nie brakuje. Do tego muszę też wspomnieć, że Raunchy grają bardzo wyważoną muzykę - jest ciężko, ale i lekko - nie zatracając przy tym przebojowości.

Zaczyna się od "Join The Scene" - numer lekki (refren nawet bardzo lekki), przebojowy i tylko z lekkimi naleciałościami thrashu czy groove metalu - ciężko jednoznacznie ocenić. W każdym razie początek bardzo obiecujący i właśnie o to chodzi - tajemnica dobrych albumów kryje się w otwieraczu. Jeśli ten jest dobry to wiadomo, że zachęci do odsłuchania dalszej części płyty. Tutaj jak najbardziej mamy spełniony ten warunek. I dalej wcale nie jest gorzej - "Get What I See" to lekki utwór w nieco gotyckim klimacie i wpadającym ucho refrenem. Zresztą sam klimat, tempo i moc zostały w tym utworze nieźle przemieszane, dlatego nie a tu mowy o stosowaniu szablonów. Już nieco ostrzejszy jest "Summer Of Overload" - ostrzejszy, ale jakże rock'n'rollowy i nie mam na myśli refrenu, bo ten już tradycyjnie jest lekki, łatwy do przyswojenia i przyjemny. Oczywiście w każdym z utworów znajdujących się na tym albumie bardzo dużą rolę odgrywa elektronika. Ten inudstrialny klimat momentami przypominał mi nieco Deathstars z ostrzejszym wokalem. Właśnie tak zaczyna się "Watch Out", który mogę pochwalić za fajny riff. W sumie jest to znowu numery typowy dla Raunchy, o ile można powiedzieć, że coś jest typowego dla tego raczej nietypowego zespołu. Album "Confusion Bay" jest pożegnalnym dla wokalisty Lars Vognstrup, którego na kolejnym wydawnictwie zastąpił Kasper Thomsen. Ale przyznam, że ja wielkiej różnicy pomiędzy tymi wokalistami nie widzę, obydwaj idealnie wpasowują się muzykę graną przez Raunchy. Jest z killerów znajdujących się na drugim LP tego bandu jest "9 - 5". Zaczyna się nieco metalcore'owo, ale dalej jest już industrialny metal z dużą dawką modernowego grania i zajebiście chwytliwym refrenem (to chyba najlepszy refren na tym albumie). Zresztą podoba mi się różnica stylistyk zachowana pomiędz zwrotkami a refrenem. Nieco ociężałe i szybkie zwrotki, kontra lekkie, melodyjne i przyjemne refreny. I tak jak to już gdzieś pisałem - melodyjne zaśpiewy w refrenach przestają mi przeszkadzać, jeśli muzyka nie jest zbyt agresywna, a zespół nie pozuje na nie wiadomo jak ostry. Następnym kiellerem jest "Show Me Your Real Darkness" z ciekawym zabiegiem dwóch refrenów - jeden śpiewany przez przester (taki gotycki), natomiast drugi melodyjny z industrialną muzyką w tle. I po raz kolejny utwierdziłem się w tym, że Raunchy to głównie ekipa potrafiąca niszczyć chwytliwymi i przebojowymi refrenami, bo ciężko jest niezapamiętać tego z "Show Me Your Real Darkness". Kawałek tytułowy natomiast niespecjalnie się wyróżnia - poza nadającymi rytm partiami wokalnymi Larsa w zwrotkach, które przecinane są ostrzejszymi elementami. "The Devil" to ballada, która kompletnie nie pasuje mi do tego przebojowego albumu, wokalista śpiewa jakby zaraz miał umrzeć, ale znowu muszę przyznać, że refren mistrzowski (taki nieco w stylu Type O Negative). Po tym mocny zastrzyk energii w postaci "Insane", który znowu posiada dobry groove metalowy riff :-) Ten kawałek to już coś w stylu industrialnego thrashu zmieszanego z metalcorem i z melodyjnymi wokalami w refrenach. Brakuje właśnie jakiegoś elementu, który można z tego utworu zapamiętać - minus za refren, który jest jakiś taki nijaki. Dwa ostatnie kawałki są co najwyżej średnie - nic ich specjalnie nie wyróżnia, ani refren, ani jakieś zagranie. No są takie sobie, nie bardzo pasują na zamknięcie albumu. "Bleeding #2" jeszcze jako tako się broni, natomiast "Morning Rise And A Friday Night" to prawdziwy średniak wypełniony chaosem. Za to ostatni numer nosi znamiona industrialnego gotyku.

Podsumowując napiszę, że "Confusion Bay" to w ogólnym rozrachunku bardzo dobry album. Pełen chwytliwych melodii, jeszcze łatwiej wpadających w ucho refrenów i niesamowitego nieszablonowego grania, a przecież właśnie o to tutaj chodzi. Brawa za partie wokalne, które są podane w odpowiednich proporcjach. No i za umiejętne używanie elektroniki.

Ocena: 8/10

Element Of Noise - Unscared (2009)


Element Of Noise - Unscared

Element Of Noise na myspace


Data wydania: 18.01.2009
Gatunek: groove metal
Kraj: Francja

Tracklista:
01. Trained For Life
02. Several Thruths
03. Draw The Road
04. Scar
05. Hate
06. One More Beer
07. Integrity
08. The Flat Arm Justice
09. Take A Deep Breath
10. Change The End
11. No Sacrifice
12. Divide To Conquer
13. Better Than Dead

Zespół powstał w 1999 roku, ale pierwszą epkę wydał dopiero w 2004 roku, za to swój pierwszy LP wydali dopiero w tym roku. To co pierwsze się rzuca w oczy to krótkie kompozycje - typowe dla hardcore'u, a i tego trochę można tutaj uświadczyć. Zespół prezentuje bardzo świeże podejście do tematu wciskając w groove metal elementy hardcore'u. Ale nie ma to nic wspólnego z metalcorem - dostajemy łojenie z zajebistymi gitarami i wymieniającymi się wokalami - momentami nawet pojawiają się czyste wokale, ale na szczęście jest ich mało. Od razu z miejsca zostajemy zaatakowani przez "Trained For Life" - chociaż rozpoczęcie kawałka płaczliwym czystym wokalem nie było chyba najlepszym pomysłem, na szczęście zaraz wchodzi darcie mordy i naprawia niedociągnięcia. Przy pierwszym odsłuchu od razu chwycił mnie kawałek "Scar" - bardzo dobra praca gitar - chociaż w następującym po nim "Hate" gitary nie grają wcale słabiej. Za to w utworze "The Flat Arm Of Justice" można wychwycić gitary w stylu Biomechanical (zwłaszcza z albumu "Cannibalised"). Mielizną jest za to "Sacrifice" - w sumie to refren niszczy cały ten kawałek. A jeśli komuś przy takim "Better Than Dead" noga nie tupie do rytmu to znaczy, że jest głuchy ;-) Jeśli ktoś lubi groove to czym prędzej powinien sięgnąć po debiutancki LP Element Of Noise.

Ocena: 8/10

Damn Your Idols - Damn Your Idols (2008)


Damn Your Idols - Damn Your Idols

Rok wydania: 2008 
Gatunek: groove metal 
Kraj: Belgia 

Tracklista: 
01. Damn Your Idols
02. Shine
03. Message To My Maker
04. The Ideal Chapter
05. Act Like A Saint
06. Turn Blood Into Wine
07. Man In The Whole
08. Never Enough
09. Life Holds Us Down
10. Cry For Compensation
11. Never Let You Go 

 Debiutancki krążek, co prawda muzycy grali już wcześniej w innym zespole (Massif), które nie znam. Zeszłoroczne wydawnictwo Damn Your Idols to bardzo żywiołowy groove metal. Nóżka cały czas tupie do rytmu. Nie powiem, album mnie wciągnął - może nie jest to nic specjalnie odkrywczego, ale granie jak najbardziej przyjemne. Bardzo ciekawe informacje prasowe o tym krążku można znaleźć na "majspejsowym" profilu zespołu. W każdym razie mnie takie granie jak najbardziej interesuje chociaż momentami przydałby się większy kop - w takim "Man In The Whole" aż się prosi, żeby perkusista przypierdolił i zaczął jakąś walkę z gitarzystą. Ale widocznie zamysł był inny - chociaż nie można mieć pretensji do zespołu, bo kawałek i tak dobry. Chociaż moim absolutnym faworytem jest kawałek tytułowy - jednocześnie otwieracz. Jak zacząłem słuchać tego krążka to momentami wydawało mi się, że to jeden bardzo długi utwór - nie tyle, że kawałki się ze sobą zlewają, ale tworzą zgrabną całość. Ogólnie to bardzo dobry album, nie wnoszący niczego nowego, ale bardzo dobrze wykorzystujący znane dotąd elementy. Polecam. 

Ocena: 8/10

Undercover Slut - Communism Is Fascism (2004)


Undercover Slut - Communism Is Fascism

Undercover Slut na myspace

Rok wydania: 2004
Gatunek: industrial metal
Kraj: Francja

Tracklista:
01. Mental Or Menstrual
02. Darling Darling
03. narOtics cOsmetics
04. Ecstasia In Our Enema
05. JumJonesWasSoFuckingRight
06. Evil Star Virus
07. Copycat Suicide
08. Legalize Homicide
09. Sixty Silent Seconds To Repent For Your Animal Genocide
10. Dogs Are Gods
11. Legalize Suicide
12. Sinister Introduction Ecstasia In Our Enema (live)
13. Assassination Is Salvation (live)
14. Redneck Racism
15. Daddy's Little Cunt

Undercover Slut to francuski zespół powstały w 1995 roku, album "Communism Is Facism" można uznać za ich debiutancki LP - wcześniej nagrali stos epek. W każdym razie zespół jest co najmniej dziwny - nie da się chyba ustalić do końca składu tego zespołu, ponieważ jest on co i rusz wymieniany. Jedyne stałe miejsce, które jest w zespole zajmuje 'O' - wokalista i jednocześnie autor wszystkich tekstów. Sam image zespołu też wydaje się nieco (już tylko nieco, kiedyś byłby wręcz skandaliczny) dziwny - ale to zespół z Francji ;-)

Przechodząc do muzyki. Muzycznie jest to podobne do tego co prezentuje Marilyn Manson (może nie tak skoczne, ale Manson też nie wszystkie numery ma skoczne) - i przyznam, że muzyka trochę mnie zaskoczyła. Ale to kolejny powód, żeby nie oceniać muzyki po wyglądzie muzyków ;-) W tym przypadku śmiało można powiedzieć, żeby nie oceniać płyty po okładce. W każdym liczyłem jakiś gotycki industrial, łatwy w odbiorze, przyjemny, skoczny - coś w stylu Deathstars. Dostałem industrial z elementami metalu, który nie do końca wydaje mi się być ułożony. Jest tutaj pierwiastek chaosu, który w niektórych momentach wysuwa się nieco do przodu, a w innych stoi z boku podpierając ścianę. Może zastanawiać "Sixty Silent Seconds To Repent For Your Animal Genocide", który rzeczywiście jest 60 sekundową ciszą. 'O' jest zaprzysiężonym wegetarianinem i walczy o prawa zwierząt - o czym możemy się przekonać w nieco przewrotnym klipie do numeru "Shadow Song" (ostrzegam ludzi o słabszych nerwach). W każdym razie sam album raczej należy do bardziej industrialnych niż metalowych. Dlatego też bardziej powinien podejść wielbicielom industrialu niż industrialnego metalu - mi średnio podszedł, chociaż muzyka w większości przednia. Tyle, że tych ozdobników trochę za dużo.

W każdym razie jeśli ktoś ma nadzieję, że za tą okładką kryje się industrial gothic to może się rozczarować. Jeśli ktoś obawia się, że za tą okładką kryje się industrial gothic też się rozczaruje, ale raczej pozytywnie :-) Dla mnie minusem tego albumu jest w większości kawałków brak wyraźnych melodii, czy chociażby utworów wpadających w ucho.

Ocena: 6,5/10

Panzer AG - This Is My Battlefield (2004)


Panzer AG - This Is My Battlefield

Panzer AG na myspace

Rok wydania: 2004
Gatunek: industrial/electro/rock/metal
Kraj: USA

Tracklista:
01. Introduction Of The Damned
02. Filth God
03. Battlefield
04. Chemical Breed
05. When Death Embrace Me
06. Bereit (feat. Aleksandra Skrzypczak)
07. Totale Luftherrschaft
08. Sick Is The One Who Adores Me
09. Panzer
10. Tides That Kill
11. God Eats God
12. It Is All In Your Head
13. Behind A Gasmask
14. Pure Tension
15. Drukne I Taarer

Wydawało mi się początkowo, że Met mi wspominał o tym albumie w temacie o Godflesh, ale okazało się, że nie - to jest po prostu poboczny projekt gościa nazwiskiem Andy LaPlegua, który normalnie udziela się w Combichrist. Zespół Panzer AG istnieje od 2004 roku - ich debiutem jest właśnie "This Is My Battlefield", w 2006 roku wydali swój drugi LP "Your World is Burning", którego jeszcze nie słyszałem (ale po tym co usłyszałem na ich pierwszym LP muszę obadać ten drugi).

Zacznę od tego, że album włączyłem z ciekawości - w sumie przemówiła do mnie okładka. Włączyłem pierwszy kawałek i już wiedziałem, że to jest to co lubię :-) Ten album to dosłownie destrukcja - od początku do końca. To co wydaje się tutaj zwykłe zaraz zamienia się w niezwykłe - przykładem niech będzie "Sick Is The One Who Adores Me". Kawałek zaczyna się wręcz jak jakaś ballada...a jak wchodzi elektronika to znowu kopara opada i głowa zaczyna ruszać się do rytmu. Co prawda nie wszystko jest tutaj zabójcze - np. w ogóle nie przemawia do mnie kawałek "Panzer", który składa się ze zbyt wielu powtórzeń. I jeśli mam być szczery to pierwsza połowa tego albumu jest zdecydowanie ciekawsza - z tej drugiej wybrałem sobie kilka kawałków - np. "Behind A Gas Mask", "Drukne I Taarger" czy "God Eats God". Tak naprawdę z końcem utworu "Sick Is The One Who Adores Me" zaczyna się robić nieco smętnie - a w niektórych kawałkach nawet bardzo smętnie. Dlatego dużo ciekawiej jest do numeru "Panzer" - później muzyka nagle traci dynamizm i energię na rzecz...melancholii? Nie wiem, w każdym razie jest wolno, ciężko i nieenergicznie. Za to kawałki "Filth God", "Battlefield", "Chemical Breed", "When Death Embraces Me", "Bereit", "Totale Luftherrschaft" czy "Sick Is The One Who Adores Me" dosłownie urywają głowę. I z jednej strony ten album jest naprawdę zajebisty - elektroniczny industrial zmieszany z rockiem i metalem daje naprawdę bardzo dobry efekt - zresztą już nie pierwszy raz. Do tego trzeba dodać, że to cholernie nakręcająca muzyka - taki "Filth God" wydaje się dość spokojny, ale jak pierdolnie to aż miło :-)

Ciężko mi powiedzieć komu polecam ten album, może osobom, które szukają zgrabnego połączenia ciężaru z elektroniką? Pewnie tak. Ode mnie w każdym razie ten album otrzymuje ocenę 8,5/10 - dlaczego? Bo mimo tego, że od połowy jest trochę za spokojnie to początek płyty jest naprawdę godny obadania.

Ocena: 8,5/10

Two - Voyeurs (1997)


Two - Voyeurs

Rok wydania: 1997
Gatunek: gothic/industrial
Kraj: UK

Ten album należy traktować bardziej jako taką ciekawostkę przyrodniczą. Dwa wielkie nazwiska tworzyły ten krążek - Rob Halford i John 5. Cały krążek kojarzy mi się z solowym wydawnictwem Richarda Kruspe - Emigrate. Podobnie industrialne granie, tyle, że tutaj nie ma tego zacięcia znanego z Rammstein. Niektóre wstawki kojarzą mi się z "IVp" i "Blackacidevil" Danziga - np. sam początek numeru "Strutter Kiss". Producentem "Voyeurs" był Trent Reznor znany z Nine Inch Nails. Na albumie znajduje się 11 różnych utworów, w których industrial jest wykorzystywany w różnej formie - od prostych dźwięków, które mają tylko na celu wypełnienie kompozycji, aż po takie, które stanowią trzon utworu. Głos Halforda...pasuje do tego typu muzyki - co prawda nie ma tutaj takich partii wokalnych jak w Judas Priest, czy solowych wybrykach Roba, bo też nie jest to gatunek muzyczny, w którym pianie byłoby konieczne. Także Halford śpiewa raczej spokojnym głosem, momentami wręcz wypowiada przynależne mu kwestie. Trzeba zwrócić uwagę na dobre partie gitarowe, których autorem jest właśnie John 5 (John Lowery), który znany jest ze współpracy z Marilynem Mansonem i swoich solowych krążków instrumentalnych, na których prezentuje pełnię swojego kunsztu gitarowego.

Sam krążek jest przynajmniej przyzwoity - nie wymagam wiele od tego albumu. Jest to muzyka dobra do słuchania, tworzona bez specjalnej napinki - raczej dla chęci grania czegoś nowego. Mimo wszystko więcej jak 6,5/10 dać w tej chwili nie mogę, ale polecam wielbicielom Halforda sprawdzić ten album, zawsze warto poznać coś nowego.

Ocena: 6,5/10

Decadence - Decadence (2005)


Decadence - Decadence

Decadence na myspace

Rok wydania: 2005
Gatunek: melodic thrash metal
Kraj: Szwecja

Tracklista:
01. Wrathful And Sullen
02. Heavy Dose
03. Black Eternity
04. Decadence
05. Foyer Of Hell
06. Among The Fallen
07. Dagger Of The Mind
08. War Within

Skład:
Kitty Saric – wokal
Kenneth Lantz – gitara
Mikael Sjolund - gitara
Robert Vacchi Segerlund – gitara basowa
Patrik Frogeli - perkusja

Decadence to szwedzka grupa, która może nie jest bardzo znana w naszym kraju – co jest oczywiście dużym błędem. Rzadko kiedy trafiają się thrashowe kapele, które potrafią mnie wciągnąć na tyle, że przesłuchuję ich całą dyskografię jednego wieczora. Tak właśnie było z Decadence.

Pierwszym ważnym faktem do odnotowania jest postać wokalistki, która zdziera gardło od początku tego albumu, aż do jego końca – aż dziw bierze, że ta niepozorna osóbka jaką jest Kitty Saric potrafi wykrzesać z siebie tyle energii. Wtórują jej świetne gitary, z których płynie mnóstwo ciekawy i bujających melodii – takie thrashu brakuje aktualnie na tej scenie. Do tego dobrze wybijająca rytm perkusja. Pamiętam jak pierwszy raz słuchałem tego albumu – coś niesamowitego i pomyśleć, że wpadłem na ten zespół przez zupełny przypadek. Przechodząc do zawartości albumu – składa się na niego 8 kawałków wypełnionych po brzegi melodiami i agresywnym wokalem Kitty.

Album rozpoczyna się spokojnym intro, będącym wstępem do numeru „Wrathful And Sullen” – wkraczająca w tym kawałku gitara zawsze sprawia, że ciarki przechodzą mi po plecach, a tak niby niepozorna, skradająca się wręcz. Utwór nabiera tempa jak wchodzi wokal Kitty – przeszywający, agresywny i pełen jadu, ale jednocześnie mocny i energetyczny. Do tego dobry riff i w sumie chwytliwy refren z dobrymi chórkami. Już ten pierwszy kawałek nastraja odpowiednio. Dalej jest już tylko bardziej energicznie – szybkie tempo, płynące gitarowe melodie – tak właśnie brzmi „Heavy Dose”, wokal Kitty dodający agresji muzyce. I wręcz grzechem jest nie tupać do rytmu. Ale najlepszym numerem jak dla mnie jest od dłuższego czasu „Black Eternity” – to jest kawałek, który podobną moc przebicia co „Corossion” z albumu „3rd Stage Of Decay”. Słuchanie debiutanckiego LP Decadence kilka razy z rzędu jest wręcz wskazane, chociaż nie spotkałem się jeszcze z tym, żeby u kogoś nie zaskoczył za pierwszym razem. Po prostu idealny mariaż melodii z agresją – zresztą każdy kolejny utwór znajdujący się na tym albumie tylko to potwierdza.

Rzadko trafiają się albumy, które uwielbia się od pierwszego odsłuchu i nie ma się ich dosyć mimo kilku odsłuchów z rzędu. Ogromnym plusem jest to, że po pierwszym odsłuchu czuje się niedosyt, który należy przegonić kolejnym odsłuchem. Gromkie brawa za ten album należą się nie tylko Kitty, która jest autorką wszystkich tekstów, ale też Kennethowi, który skomponował muzykę towarzyszącą lirykom. Mało jest zespołów, które w tak świetny sposób debiutują. Zaletą tego albumu jest również to, że nie ma tutaj żadnych kawałków odstających na minus – wszystkie są równe jakby zostały odmierzone przy linijce – chociaż lekko wybijającym się jest wspomniany „Black Eternity”. Debiutancki album Decadence to prawdziwy niszczyciel, a kolejne LP potwierdzają tylko to, że nie był to wyłącznie wypadek przy pracy.

Ocena: 10/10

By Night - Burn The Flags (2005)

By Night - Burn The Flags

Rok wydania: 2005
Gatunek: metalcore z elementami thrashu
Kraj: Szwecja

Tracklista:
01. Between The Lines
02. Part Of Perfection
03. One And The Same
04. Raise Your Voice
05. Completed
06. Behind In Silence
07. Unseen Oppression
08. At The End Of The Day
09. Dead Or Confused

Zachęcony poprzednim albumem postanowiłem "w ciemno" zamówić sobie debiutanckie wydawnictwo By Night "Burn The Flags", które światło dzienne ujrzało w 2005 roku. Pamiętając doskonale rewelacyjny album "A New Shape Of Desperation" pełen nadziei zasiadłem do słuchania debiutanckiego albumu szwedzkiej formacji łączącej metalcore z thrash metalem.

By Night - A New Shape Of Desperation (2006)

By Night - A New Shape Of Desperation

Rok wydania: 2006
Gatunek: metalcore z elementami thrashu
Kraj: Szwecja

Tracklista:
01. It Starts Within (intro)
02. The Truth is Sold
03. People Like You
04. Through Ashes We Crawl
05. Same Old Story
06. Dead Eyes See No Future
07. Walls Of Insecurity
08. Idiot
09. Forsaken Love
10. Cursed By The Thought
11. Time Is Running Out

By Night to szwedzki zespół, który swoją działalność rozpoczął w 1999 roku, ale przez szereg lat nagrywał jedynie demówki - pierwszy LP tego bandu pojawił się dopiero w 2005 roku, a rok później udało im się nagrać "A New Shape Of Desperation", który ukazał się pod szyldem znanego Lifeforce Records. I właśnie ten album będzie tutaj pokrótce zaprezentowany.