sobota, 29 maja 2010

Arma Gathas - Dead To This World (2010)


Arma Gathas - Dead To This World

Data wydania: 23.04.2010
Gatuenk: groove metal/hardcore
Kraj: Szwajcaria

Tracklista:
01. Antagonist 01:11
02. The Rise and Fall 02:57
03. Losing Hope 02:17
04. The Lies of Man 03:30
05. The Damage Done 03:20
06. Liberate Me 01:21
07. Depopulation 02:54
08. New Saviour 03:38
09. Generation Doom 03:01
10. Protagonist 01:03
11. God's Wrath 02:59
12. Constant Hunt for Blood 02:58
13. Our Final Breath - Our Last Goodbye 05:13

Debiutancki album Szwajcarów obracających się w klimatach groove metalu zmieszanego z hardcorem (tutaj zapewne chodzi o wokal). Gitarzystą jest tutaj jeden z gości występujących pod szyldem niemieckiego metalcore'owego Machinemade God, której to formacji słyszałem album "Masked" z 2007 roku. Tutaj mamy jednak zupełnie inne granie niż Machinemade God. Zdecydowanie bliżej im do takich kapel jak Living Sacrifice czy Throwdown - tyle, że tutaj więcej jest hardcore'a niż w tych dwóch bandach (oczywiście pisząc o Throwdown mam na myśli ich późniejsze albumy). 

Year Of No Light - Ausserwelt (2010)



Year Of No Light - Ausserwelt

Year Of No Light na myspace

Data wydania: 26.04.2010
Gatunek: post-metal/ambient
Kraj: Francja

Tracklista:
01. Perséphone I
02. Perséphone II
03. Hiérophante
04. Abbesse

Jest to drugi pełny album studyjny tej kapeli - poza tym mają na swoim koncie 3 splity. Zadebiutowali w 2006 roku albumem "Nord". Year Of No Light w końcu po czterech latach wrócili z nowym albumem, na którym znajdują się 4 tasiemce - najkrótszy z nich ("Perséphone II") trwa niecałe 10 minut. Kapela prezentuje bardzo walcowate granie - pewnie ci mniej wytrwali zostaną odsianiu już przy pierwszym kawałku. Album pozbawiony partii wokalnych - chyba, że zostały tak skrzętnie ukryte, że ich nie zauważyłem. Nastroje jakie tutaj panują są bardzo różne - od wręcz funeral doomowego tempa, które świetnie sprawdza się podczas problemów z zaśnięciem, poprzez walcowate doom metalowe miażdżenia, aż do szybkiego grania wyposażonego w napieprzającą perkusję. Ale ta perkusja jest jakaś wyciszona, gdyby wysunęła się na plan pierwszy to można by nawet mówić o dużej ilości black metalu, ale jest mocno schowana za gitarami. W każdym razie panowie z Year Of No Light zaprezentowali niemalże to co mają w nazwie - czyli rok bez światła. Mroku jest tutaj dużo, momentami aż przytłacza, ale do słuchania "Ausserwelt" trzeba mieć naprawdę specyficzny nastrój, mniej więcej taki sam jaki jest potrzebny do słuchania i pełnego odbioru funeral doom.

Ocena: 7/10

Najlepsze metalowe albumy kwietnia 2010

01. Sick Of It All - Based On A True Story (hardcore)

02. Cancer Bats - Bears, Mayors, Scraps & Bones (metalcore/southern rock)

03. The Vision Bleak - Set Sail To Mystery (gothic metal)

04. Bison B.C. - Dark Ages (stoner metal)

05. Bleeding Through - Bleeding Through (metalcore)

Najlepsze metalowe albumy marca 2010

01. Les Discrets - Septembre Et Ses Dernieres Pensées (post-rock/metal)

02. Noctiferia - Death Culture (groove/industrial/death metal)

03. Empty Playground - Under Dead Skin (industrial death metal)

04. Kiuas - Lustdriven (modern power metal)

05. The Dillinger Escape Plan - Option Paralysis (mathcore/math metal)

Najlepsze metalowe albumy lutego 2010

01. Eluveitie - Everything Remains As It Never Was (mdm/folk metal)

02. Kalmah - 12 Gauge (mdm)

03. Face Of Reality - Behind The Silence (hardcore/metalcore)

04. Blaze Bayley - Promise And Terror (heavy metal)

05. Through The Eyes Of The Dead - Skepsis (deathcore)

Najlepsze metalowe albumy stycznia 2010

01. Shining - BlackJazz (avant-garde black metal/jazz)

02. Hyperial - Sceptical Vision (death/black metal)

03. Dioramic - Technicolor (post-hardcore/progressive rock/alternative metal)

04. Onward To Olympas - This World Is Not My Home (metalcore)

05. Living Sacrifice - The Infinite Order (metalcore/groove metal)

piątek, 21 maja 2010

The Vision Bleak - Set Sail To Mystery (2010)

The Vision Bleak - Set Sail To Mystery

Data wydania: 02.04.2010
Gatunek: gothic metal/horror metal
Kraj: Niemcy

Tracklista:
01. A Curse Of The Grandest Kind
02. Descend Into Maelstrom
03. I Dined With The Swans
04. A Romance With The Grave
05. The Outsider
06. Mother Nothingness (The Triumph Of Ubbo Sathla)
07. The Foul Within
08. He Who Paints The Black Of Night



W trzy lata po wydaniu raczej średniego albumu jakim był "The Wolves Go Hunt Their Prey" niemiecka formacja The Vision Bleak wydała swój czwarty studyjny album, którego tytuł brzmi "Set Sail To Mystery". Ten album był jednocześnie pierwszym z dyskografii tej kapeli jaki poznałem, teraz znam już wszystkie, więc mogę się pokusić o recenzję najnowszego dzieła mistrzów klimatu z dreszczykiem.

czwartek, 20 maja 2010

Most Precious Blood - Merciless (2005)




Most Precious Blood - Merciless

Most Precious Blood na myspace

Rok wydania: 2005
Gatunek: hardcore/metalcore
Kraj: USA


Tracklista:
01. Shark Ethic (03:40)
02. Two Men Enter, One Man Leaves (02:20)
03. Driving Angry (04:36)
04. Damage Control Freak (03:19)
05. Mad As The March Hare (03:43)
06. Type a Personality (02:12)
07. Oxygen Debt (02:45)
08. Diet for a New America (03:06)
09. Curse of the Immortal (00:38)
10. World War You (01:43)
11. Narcoleptic Sleepwalker (04:05)
12. A World Without Music (00:30)
13. Temporary Solution to a Permanent Problem (08:50)


Trzecie studyjne wydawnictwo Most Precious Blood i póki co ostatnie, bo nowy album ma ukazać się dopiero w 2010, ale nie wiadomo kiedy konktrenie (choć początkowo miał ukazać się w 2009 roku). W każdym razie "Merciless" został wydany w 2005 roku i jest pierwszym wydawnictwem tej kapeli z jakim mam styczność. Dlaczego się zainteresowałem? Jakoś mnie tak naszło po tym, jak zupełnie przypadkiem trafiłem na klip promujący ten album - "Shark Ethic".

Pierwsze co rzuca się w uszy na tym albumie to przede wszystkim bardzo charakterystyczna maniera wokalna Roba Fusco - każdy kto słucha metalcore'a, czy podobnych klimatów to zapewne to zauważy. Muzyka Most Precious Blood za to jakoś szczególnie od standardów nie odbiega. Zarówno muzyka, jak i wokal trochę mi przypominają również amerykańskich metalcore'owców z Unearth. Sam album "Merciless" jest trochę dziwny - początek jest wręcz masakryczny, ale im dalej się go słucha tym staje się coraz bardziej męczący. Początkowo w ogóle miałem duże problemy z przesłuchaniem całości, właśnie przez to, że album z czasem sprawia wrażenie wyciągniętego do granic możliwości. Mimo wszystko album wydaje się być dość porządnym - takie kawałki jak "Shark Ethic", "Two Men Enter, One Man Leaves", "Driving Angry", "Oxygen Debt" czy "World War You" solidnie kopią dupę. Może trochę za dużo jest tutaj przerywników, które nie są oddzielnymi kawałkami, ale zostały wtopione w normalne numery. I tak na przykład po kawałku "Driving Angry" mamy pogadankę o materialiźmie. Podczas pierwszego i drugiego odsłuchu jest to jakaś ciekawostka, ale w kolejnych niestety już znacząco przeszkadza. Plusem tego albumu jest mimo wszystko różnorodność, numery się ze sobą nie zlewają, a muzycy pokazują, że co jak co, ale grać potrafią. Album ma jednak duży minus - kawałek zamykający trwa prawie 9 minut, co jest przy tego typu muzyce bardzo znaczące. Numer jest rozciągnięty na maksa, przez co zakończenie "Merciless" staje się po prostu nudne.

Trzecie wydawnictwo studyjne Most Precious Blood złe nie jest, ale można by w nim trochę poprawić. Przede wszystkim przydałoby się wyciąć te pogadanki/przerywniki, które trochę przeszkadzają w odbiorze "Merciless". Minusem jest też ostatni utwór na albumie - jest po prostu za długi, jakby go ścisnąć, to pewnie wypadłby zdecydowanie lepiej. W końcu sam materiał - do wybitnych nie należy, jest po prostu dobry. Niektóre kawałki wpadają w ucho, inne nie. Hiciorów tutaj w każdym razie nie brakuje, ale mogły by być dużo wyraźniejsze. W każdym razie "Merciless" oceniam jako dobry.

Ocena: 7,5/10

Lovex - Divine Insanity (2006)



Lovex - Divine Insanity

Lovex na myspace

Rok wydania: 2006
Gatunek: electro-gothic metal
Kraj: Finlandia

Tracklista:
01. Buffet for the Pain
02. Guardian Angel
03. Oh How the Mighty Fall
04. Remorese
05. Bleeding
06. Anyone, Anymore
07. Wounds
08. Die a Little More
09. Yours
10. Shout
11. Halfway
12. Divine Insanity

Lovex to fińska kapela, która własnie albumem "Divine Insanity" zadebiutowała - na swoim koncie mają jeszcze album wydany w 2008 roku o tytule "Pretend Or Surrender". Z tego co pamiętam kiedyś go słyszałem, ale nic mi po nim nie zostało. W końcu postanowiłem sięgnąć po debiut, chociaż jak już wspomniałem muzyki tej kapeli kompletnie nie koarzyłem, jedynie ta charakterystyczna nazwa gdzieś w mi w głowie siedziała.

I co tutaj mamy? Jak się okazuje nazwa kapeli w 100% oddaje muzykę jaką grają. Czyli jest słodko, miękko i lekko przebojowo. Wszystko to zostało wyposażone w elementy elektroniki, ale industrial jest tutaj dodatkiem, na pierwszym miejscu stoi jednak gothic metal w stylu późnego HIM. Jaki jest największy problem tego wydawnictwa? Ano taki, że jest to za miękkie, momentami staje się wręcz mdłe. Sam wokalista śpiewa bez jakiegoś większego zaangażowania i dysponuje raczej oklepaną barwą. Same numery nie wciągają, co dodatkowo świadczy na niekorzyść tego wydawnictwa. Poza tym podczas odsłuchu miałem wrażenie, że ta muzyka jest dedykowana do zbuntowanych nastolatek, które chciałby być gotkami, ale rodzice im nie pozwalają. No cóż, nie dla mnie ten album - a tak, elektronika pełni tutaj rolę "wkurwiacza", czyli jest wciskana tam gdzie nie trzeba i w formie takiej, jaka nie przystoi.

Ocena: 4,5/10

czwartek, 13 maja 2010

Triton Enigma - Black Lies (2008)



Triton Enigma - Black Lies

Triton Enigma na myspace

Data wydania: 15.04.2008
Gatunek: mdm/thrash metal
Kraj: Szwecja


Tracklista:
01. Sanity Unlisted 04:48
02. Into My Reality 04:29
03. Past Life Thoughts 05:01
04. Hysteria 04:37
05. Cleared Mind 04:35
06. Broken World 03:00
07. The Faultless Sins 03:40
08. The Mirror 03:09
09. Ominous Thoughts 04:34
10. Behind Bleeding Eyes 03:13
11. Madness 07:25


Skład zespołu:
Metallic Kitty - wokal
Ronnie Bergerstahl - perkusja, gitara basowa, gitara, klawisze
Thomas Nilsson - gitara, gitara basowa, klawisze

Triton Enigma to stosunkowo nowy projekt Ronniego Bergerstahla i Thomasa Nilssona. Ci dwaj panowie do współpracy zaprosili wokalistkę szwedzkiej thrashowej kapeli Decadence, Kitty Saric. Ronniego natomiast kojarzę z kapeli Demonical, która w 2009 roku wydała "Hellsworn" - wspomniany muzyk pełni w Demonical rolę perkusisty. A obydwaj panowie wcześniej współpracowali w kapeli Julie Laughs Nomore, której to słyszałem album "From the Mist of the Ruins" - naprawdę dobry melodic death metal. W Triton Enigma jednak nie mamy do czynienia wyłącznie z melodyjnym death metalem.

Na albumie mamy melodyjną mieszankę melodic death metalu death metalu z thrashem. Kitty idealnie wpasowała się w ten klimat. Muzyka zawarta na tym albumie jest dużo cięższa niż w innych projektach tych muzyków. Sama perkusja daje wiele do myślenia - Ronnie tłucze jak opętany. Dużą rolę odgrywają tutaj klawisze, które raz są naprawdę świetne ("Cleared Mind"), a za chwilę sprawiają wrażenie wrzuconych na siłę, dla przykładu niech posłuży numer "Past Life Thoughts". Za to są świetne w następującym po nim kawałku "Hysteria". Tutaj melodia jest po prostu świetna i jednocześnie nie bardzo pasująca do ostrego połączenia death metalu z thrashem. Numer 4 to prawdziwie killerskie nagranie. Trochę zawodzi praca gitary, brzmi bardzo schematycznie w niektórych momentach, tak jakby Thomas bał się wyjść poza pewne ramy, za przykład może posłużyć utwór "Cleared Mind" (tutaj gitara jest naprawdę niespecjalna), natomiast w kolejnych następuje rewanż i to całkiem udany. Na tym albumie mamy klimaty ciężkie i takie bardziej melodyjne. Z tych ostrzejszych numerów mogę wymienić np. "Sanity Unlisted", który otwiera ten album, chociaż z drugiej strony nie brakuje tutaj też melodii. Zresztą cały ten album jest walką pomiędzy ostrymi partiami a melodiami. W kawałku "Broken World" pojawiają się nawet jakieś elementy elektroniki, ale stanowią one zaledwie niewielki dodatek do całości. Sam album powinien zadowolić zarówno wielbicieli Decadence (jak i samej Kitty), ale i wspomnianego Julie Laughs Nomore. Przede wszystkim jednak to Kitty Saric jest tutaj gwiazdą, a muzyka jej tylko akompaniuje. Ten obraz nieco zmienia się w przypadku utworu zamykającego "Black Lies" - kawałek o tytule "Madness" jest wypełniony naprawdę niezłym graniem. I muszę przyznać, że tutaj dla muzyków należą się brawa za nagranie 7 minutowego nie nudnego utworu, w którym Kitty odzywa się raczej sporadycznie (co można uznać za minus). Ale jak już wspominałem Triton Enigma to nie jest projekt Kitty, jej udział jest wyłącznie gościnny.

Podsumowując chciałbym zaznaczyć, że panowie Bergerstahl i Nilsson popełnili błąd zapraszając do udziału w tym przedsięwzięciu Kitty Saric, bo ta całkowicie ich przyćmiła (ale dzięki temu album jest ciekawszy). O tym napisałem już nieco wyżej, że momentami miałem wrażenie, że to Kitty jest tutaj najważniejsza, a muzyka jest dla niej wyłącznie tłem. Album "Black Lies" powinien zadowolić przede wszystkim wielbicieli melodyjnego, ale i ostrego połączenia jakim jest mieszanka mdm z thrashem, tutaj możemy zaobserwować bardzo dobry wynik tego połączenia. A najlepszym utworem na tym wydawnictwie jest "Hysteria" wyposażona w świetne partie gitarowe. W każdym razie polecam zapoznać się z "Black Lies", bo to kawał bardzo dobrego grania w klimatach death/thrash metal z dużą ilością melodii.

Ocena: 8/10

NonPoint - Miracle (2010)



NonPoint - Miracle

NonPoint na myspace

Data wydania: 04.05.2010
Gatunek: nu-metal/alternative metal
Kraj: USA


Tracklista:
01. Shadow 03:29
02. Miracle (feat. Chad Gray) 03:44
03. Crazy 03:34
04. Frontlines 03:29
05. Looking Away 03:00
06. Electricity 02:40
07. What You've Got For Me 03:31
08. Throwing Stones 03:56
09. 5 Minutes Alone (Pantera Cover) 05:48
10. What I've Become 0 3:23
11. Dangerous Waters 0 3:28
12. Lucky #13 03:25
13. Dead Soul 04:19


Skład zespołu:
Elias Soriano - wokal
Zach Broderick - gitara
Ken Charman - gitara basowa, chórki
Robb Rivera - perkusja

W trzy lata po wydaniu albumu "Vengeance" Amerykanie z Florydy nagrali swoje ósme wydawnictwo studyjne. Przyznam, że byłem trochę zaskoczony newsem o tym, że maju ma się pojawić nowy materiał. Miałem wrażenie, że band powoli się sypie - może to dlatego, że 3 lata to jednak kawał czasu. W każdym razie w natłoku pojawiającego w tym roku nu-metalu, zwłaszcza kapel znanych, o wyrobionej już marce, Nonpoint chyba najbardziej mnie interesował, miałem nadzieję na przynajmniej solidny materiał.

I taki początkowo mi się wydawał - początkowo sugerowałem się pierwszymi numerami i byłem wręcz pewien, że Elias i spółka nie zawiedli, że zagrali na swoim poziomie. Teraz już nie jestem tego taki pewien. Początek albumu faktycznie może się podobać. Kapela gra tak jak wcześniej, czyli raczej żwawo, ale z odpowiednią dawką brudu, a Elias śpiewa tak jak tylko on potrafi - jak dla mnie gość ma naprawdę dobrą barwę głosu, pasuje zarówno do ryków, jak i do spokojnego śpiewania w balladach. Dowodem na to jest "Fronlines" i przeciwstawny do niego najlepszy na tym albumie "What You've Got For Me". Ten drugi kojarzy mi się z "Bullet With A Name", chociaż początek zupełnie inny. W każdym razie tutaj Elias śpiewa tak jak lubię, czyli niby lekko, ale z mocnym zadziorem, a kiedy trzeba to i ryknie. Muzyka jest nieskomplikowana, ale tak już gra Nonpoint. Ale wracając do początku albumu - zdecydowanie hitami mogę nazwać następujące kawałki: "Shadow", "Looking Away", "What You've Got For Me", "5 Minutes Alone" (ale to cover) i niezwykle energiczny "Dangerous Waters". I to by było na tyle, bo pozostałe to średniaki, albo utwory typowo radiowe. Początkowo podobał mi się np. kawałek tytułowy, ale jak posłuchałem go po raz kolejny to ukazał mi się typowo radiowy hit, może i całkiem udany, ale jakiś taki średni, jedyne co z niego zapamiętałem to refren, a to jednak za mało. Podobnie ma się sprawa z "Crazy", który na początku wydawał mi się świetnym hitem, ale z czasem refren zaczął mnie irytować. "Frontlines" może być jako ballada, ale nie ma tutaj żadnych elementów, które można by zapamiętać. Po prostu utwór poprawny i tyle. Na uwagę zasługuje jeszcze ten ukryty track - "Dead Soul". Tutaj panowie z Nonpoint poszli po bandzie nagrywając naprawdę dobrą balladę, która według mnie powinna być utworem regularnym, a nie jakimś ukrytym bonusem. Tutaj Elias pokazuje swoje umiejętności wokalne niemalże w takim stopniu jak w "What You've Got For Me" - tyle, że to zupełnie inna płaszczyzna. Dużo tutaj magii dodaje też zgranie się gitary z fortepianem.

"Miracle" to jednak nie do końca taki cud. Co prawda album solidny, który posiada zarówno hity, jak i wypełniacze - jest to stosunek mniej więcej 50/50. Szkoda tylko, że nie znalazło się tutaj więcej takich energicznych utworów jak "What You've Got For Me", ten jest jednym z najlepszych kawałków tej kapeli w ogóle. Mimo wszystko nieszczególnie zawiodłem się na tym wydawnictwie - na tle innych nu-metalowych albumów ten wypada naprawdę dobrze. Elias w dobrej formie, pozostali członkowie zespołu wypełniają swoje zadania w 100%. Jedyne na co można narzekać, to może brak świeżości, mam wrażenie, że część z tych kawałków słyszałem na wcześniejszych wydawnictwach NonPoint.

Ocena: 7/10

wtorek, 11 maja 2010

As I Lay Dying - The Powerless Rise (2010)



As I Lay Dying - The Powerless Rise

As I Lay Dying na myspace

Data pemiery: 07.05.2010
Gatunek: melodic metalcore
Kraj: USA


Tracklista:
01. Beyond Our Suffering 02:49
02. Anodyne Sea 04:34
03. Without Conclusion 03:15
04. Parallels 04:57
05. The Plague 03:42
06. Anger and Apathy 04:25
07. Condemned 02:49
08. Upside Down Kingdom 04:00
09. Vacancy 04:26
10. The Only Constant Is Change 04:07
11. The Blinding of False Light 05:10


Skład zespołu:
Tim Lambesis - wokal
Phil Sgrosso - gitara
Nick Hipa - gitara
Josh Gilbert - gitara basowa/wokal
Jordan Mancino - perkusja


Po trzech latach od premiery "An Ocean Between Us" panowie z As I Lay Dying wydali swój piąty album studyjny. Tym razem na wybór tytułu dla nowego wydawnictwa został ogłoszony konkurs, w którym wygrał zwrot "The Powerless Rise" (całe szczęście, że tytuł nie brzmi jak nazwa zespołu). Tytuł całkiem niezły, ale przed muzykami stanęło dość trudne zadanie przebicia poprzedniego, dobrego albumu. Utrudnione zadanie miał na pewno Tim Lambesis, który poza As I Lay Dying udziela się w przerwach w swoim humorystycznym metalcore'owym projecie Austrian Death Machine (chyba wszyscy znają Ahnolda). Na albumie znajduje się 11 kawałków, których łączy czas to około 45 minut.

Od razu zaznaczam, że ten nowy album mnie początkowo kompletnie nie ruszył, musiałem robić do niego kilka podejść, żeby cokolwiek z niego wyciągnąć. Przy jakimś 6 czy 7 odsłuchu coś zaskoczyło. Ale mimo wszystko uważam, że słówko "powerless" w tytule albumu jest jak najbardziej odpowiednie w tym przypadku, bo kapela wydaje się być prawdziwie bezsilna. Pierwsz odsłuchy ukazały mi album strasznie słaby, zawierający muzykę, w której nie ma żadnych punktów zaczepienia. Pierwszy numer bardzo bezbarwny, "Anodyne Sea" już nieco lepszy, ale za to zbyt słodki, bardziej jednak wybijają się tutaj te melodyjne partie (zwłaszcza refren). Kolejny kawałek przelatuje w mrugnięciu oka i nic po sobie nie zostawia. Dopiero "Parallels" jako tako wpada w ucho, ale to znowu tylko i wyłącznie za sprawą melodyjnych zaśpiewów w refrenach. "The Plague" jest już niestety kompletnie bezbarwny, a muzyka brzmi jakby była skopiowana, z któregoś z wcześniej zamieszczonych na "The Powerless Rise" utworów. "Anger And Apathy" też wyróżnia się wyłącznie czystym wokalem w refrenie, chociaż tutaj i muzyka zdradza jakieś ciekawsze oblicze. "Condemned" to chyba jeden z niewielu udanych numerów na tym albumie. Przede wszystkim świetna gitarowa melodia (już we wprowadzeniu). Fajny agresywny numer, choć w nawet najmniejszym stopniu nie jest odkrywczy. Podobnie ma się sprawa z "Upside Down Kingdom" - tutaj gitary są na pierwszym planie, dla mnie rewelacyjne melodie. Niestety ten melodyjny refren już nie taki dobry jak we wcześniejszych utworach. Dalsze kawałki to typowe średniaki. Dobry strzał panowie z As I Lay Dying dali na sam koniec - utwór "The Blinding Of False Light" jest chyba najlepszym na całym albumie. Dobre wyważenie tempa, jak i agresji. Zdecydowanie numer jeden na najnowszym wydawnictwie.

Piąty album As I Lay Dying niestety obrazuje już sam tytuł. "The Powerless Rise" to rzeczywiście niezbyt udolne powstanie. Tych 11 utworów trzeba przesłuchać po kilka razy i mocno się przy tym skupić, inaczej album będzie przelatywał i nic po sobie nie pozostawi. To jest największy zarzut - nijakość. Co prawda jest kilka kawałków, które się wyróżniają (przede wszystkim "Condemned", "Upside Down Kingdom"" i "The Blinding Of False Light"), ale pozostałe to średniaki, albo najzwyklejsze zapychacze, co by album nie trwał zbyt krótko. Dużym plusem w całym tym przedsięwzięciu okazują się melodyjne refreny, które od razu wpadają w ucho, ale niestety są do siebie zbyt podobe (tak samo jak muzyka). Ogólnie rzecz biorąc "The Powerless Rise" mnie zawiódł, liczyłem na niszczący materiał, albo przynajmniej solidne metalcore'owe wydawnictwo, a dostałem średniaka z momentami.

Ocena: 5,5/10

niedziela, 9 maja 2010

Dioramic - Technicolor (2010)



Dioramic - Technicolor

Dioramic na myspace


Data wydania: 22.01.2010
Gatunek: post-hardcore/metalcore/experimental/shoegaze/post-rock/progressive rock
Kraj: Niemcy


Tracklista:
01. Ghost In The Machine 03:14
02. Black Screen Goodbye 04:17
03. The Antagonist 04:36
04. Eluding The Focus 05:08
05. Arms Of Poseidon 04:04
06. The Lone Gunman 01:35
07. Lost In Error 03:57
08. Lukewarm Reamins 05:34
09. Doom 04:03
10. Roses & Echoes 04:54
11. Debris 08:31


Skład zespołu:
Arkadi Zaslavski - wokal, gitara
Jochen Muller - wokal, gitara basowa
Anton Zaslavski - perkusja


Dioramic to debiutant z Niemiec, chociaż nazwiska dwójki braci wchodzących w skład tej kapeli według mnie umiejscawia ich zdecydowanie na wschodzie Europy. W każdym razie Dioramic to trzy osobowa kapela, w której skład poza braćmi Zaslavski wchodzi basista Jochen Muller. Band istnieje od 2002 roku, ale dopiero niedawno podpisali kontrakt z LifeForce Recrods, co zaowocowało właśnie albumem "Technicolor".

50 minut mieszanki, muzyki bardzo eksperymentalnej - to gwarantuje debiutancki album Dioramic. Można powiedzieć, że ostatnio często pojawiają się bandy grające eksperymentalny core, w dużej mierze po prostu dodając elektronikę do zwykłej muzyki core'owej. Tymczasem na "Technicolor" mamy zupełnie nową jakość. Mieszanka jest tutaj iście wybuchowa, ale żeby to w pełni dostrzec trzeba trochę czasu poświęcić temu albumowi. Przyznam, że u mnie po początkowej fazie fascynacji przyszło rzucenie tego wydawnictwa w kąt i czekanie, aż coś może z niego wykiełkuje, albo jak zarośnie brudem. Ale postanowiłem do tego wrócić. Powrót w pełni triumfalny. Spodziewałem się, że jednak znowu nic nie zagra i będę mógł znowu wrzucić ten album w kąt. Na szczęście okazało się, że jest zupełnie inaczej. Muzykę, która została zawarta na Dioramic jest ciężko opisać, bo tutaj grają przede wszystkim emocje wyrażane za pomocą dźwięków. Ten album usypia, budzi, denerwuje i jednocześnie uspokaja. Przy czym od razu ostrzegam, że panowie z Doramic nie są żadnym klonem The Dillinger Escape Plan. Momentami wręcz zastanawiałem się, czy ten album to na pewno jeszcze metal, czy już jakaś progresywna odmiana rocka. Za każdym razem jednak dochodzę do wniosku, że nie da się określić gatunku w jakimś obracają się na tym albumie. Mamy tutaj bardzo dużą różnorodność gatunkową - poczynając na progresywnym rocku, poprzez metalcore, post-rock, post-hardcore, shoegaze, a nawet miejscowo występujące elementy doom metalu. Wszystkie te gatunki są wymieszane i podane w różnych proporcjach w różnych numerach. Nie ma tutaj kawałka, którego dało by radę określić jako czysty metalcore, czy post-rock, bo po prostu się nie da. Jednocześnie spokojnie mogę stwierdzić, że kawałki wyjęte z całości również brzmią wybornie, więc nie trzeba tego albumu słuchać w całości, żeby docenić jego wielkość. Mamy tutaj trzy typy wokali - czysty, core'owy i growl (autorstwa Mullera, choć i niektóre czyste partie należy przypisać właśnie jemu), proporcje tych wokali też są różne, bo to zdecydowanie zależy od emocji wyrażanych w muzyce, wokal się do tego dostosowuje. Początkowo największe wrażenie na mnie robił utwór "Doom" i faktycznie nadal robi na mnie ogromne wrażenie, ale jest to zdecydowanie jeden z najostrzejszych utwór zawartych na tym wydawnictwie. Tymczasem do najlepszych utworów dołączam pełen emocji i zarazem melancholii "Eluding The Focus". W ogóle zalew różnorakich emocji mi towarzyszy podczas odsłuchu tego materiału. Jedno jest pewne panowie z Dioramic zadebiutowali w sposób niewyobrażalny, nagrali naprawdę niezwykły album.

Ocena tego albumu zależy w dużej mierze od tego jak odbiera go słuchacz. Według mnie to w pełni matematyczne przedstawienie różnych ludzkich emocji za pomocą muzyki, wszystko brzmi jakby było idealnie ułożone (ale zaznaczam, że muzyka Dioramic nie ogranicza się do chłodnych i odhumanizowanych kalkulacji). Niby spójna całość, ale równie dobrze egzystująca w pojedynkę. Dla mnie to jeden z najlepszych debiutów roku 2010. Nie ma tutaj miejsca na niemiecką toporność, jest za to wszystko to co powinno znajdować się w muzyce. Tak niezwykłe albumy powstają naprawdę rzadko. Ocena niemalże maksymalna, jeden punkt odjąłem za to, że jednak trochę czasu mi zajęło zanim się do niego ostatecznie przekonałem. Polecam wszystkim wielbicielom mieszania w muzyce, a jednocześnie tym, którzy szukają prawdziwych (nie karykaturalnych) emocji wyrażanych za pomocą dźwięków, bo wokal jest tutaj zaledwie dodatkiem.

Ocena: 9/10

sobota, 8 maja 2010

Hearts Fall For Danny Tanner - Unlimited Power:Infinite Brutality (2010)



Hearts Fall For Danny Tanner - Unlimited Power:Infinite Brutality

HFFDT na myspace

Data wydania: 2010
Gatunek: metalcore/deathcore/experimental
Kraj: USA

Tracklista:
01. Unlimited Power: Infinite Brutality 04:01
02. The Manhattan Complex 05:05
03. Teen Dating Violence 04:24
04. Back Alley Prom Night Body Part Roundup 04:16
05. Sucked Off and Eaten Alive 03:40
06. Echoes (Techno Remix) 02:10
07. The Death of Walter Kovaks 04:23
08. Waste of Skin 02:46
09. Axe Got Your Tongue? 03:57
10. Endure and Prevail 04:57

Skład kapeli:
Bobby Stratton - wokal
Bert Connell - gitara
Jeremy Johnson - gitara basowa
Ric Burnett - gitara
Tyran Steedley - perkusja
Lucy Pop - klawisze, żeński wokal

Jest to drugi album tej amerykańskiej formacji. Zadebiutowali w 2009 roku albumem "Dawn Of The Danny", niestety do tej pory nie udało mi się dorwać tamtego albumu. Mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości uda mi się nadrobić tą niewielką zaległość. W każdym razie kapela HFFDT jest mieszanką metalcore'a z deathcorem i do tego dorzucają lekkie eksperymenty (głównie zabawy z elektroniką).

Na szczęście "Unlimited Power:Infinite Brutality" do najdłuższych wydawnictw nie należy, więc kilku razowy odsłuch nie jest żadnym wyzwaniem, tym bardziej, że kapela gra w dość ciekawy sposób, ale album raczej za pierwszym odsłuchem nie zaskakuje. Początek tego wydawnictwa jednoznacznie kojarzy mi się ze ścieżką dźwiękową z filmu "Pan Kleks W Kosmosie" - dlaczego? Tutaj zawiniła nieco ta elektronika, bo moje skojarzenie znika w momencie, w którym wchodzi wokal. A album rozpoczyna się od utworu tytułowego. W sumie już tutaj mamy pewne wskazówki jak będzie brzmiała dalsza część tego wydawnictwa. Mniej więcej można powiedzieć, że to najzwyklejszy w świecie mariaż metalcore'a z walcowatym deathcorem, chociaż tych walców nie znajdziemy tutaj w każdym kawałku. Oczywiście nie bez znaczenia jest tutaj elektronika, która w niektórych momentach wychodzi na pierwszy plan. Niespecjalnie mi to przeszkadza, ale po prostu czasami te ataki elektroniki są naprawdę niespodziewane. Z drugiej strony mamy tutaj też trochę klimatu tworzonego przez klawisze - i tak się dzieje chociażby w kawałku "The Manhattan Complex ". Klawisze są tutaj też od czasu do czasu głównym przewodnikiem jeśli chodzi o melodię. Gitary miejscami się gubią, a perkusja mechanicznie poddaje się klawiszom. W niektórych utworach (najbardziej chyba w "Endure and Prevail") objawia się czysty wokal. Dodaje trochę przebojowości i mocno kontrastuje z deathcore'owymi elementami. Ale ten album jest pełen kontrastów - przykładem jest utwór "Teen Dating Violence", który raz jest deathcore'owym walcem, żeby zaraz stać się niemalże melodic metalowym numerem z dużym udziałem klawiszy, tutaj też ma miejsce wtrącanie się czystego wokalu. Jeżeli chodzi o eksperymenty to najwięcej ich można znaleźć w środkowej części albumu - "Back Alley Prom Night Body Part Roundup", "Sucked Off and Eaten Alive" i przede wszystkim "Echoes (Techno Remix)". Przy czym ten ostatni to naprawdę fajna elektroniczna odskocznia. Druga połowa albumu jest zdecydowanie mocniejsza - poza ostatnim kawałkiem, w którym można posłuchać melodyjnych zaśpiewów w refrenie. Wyróżnię jeszcze numer "Axe Got Your Tongue?" - naprawdę fajny klimat.

Album HFFDT nie jest zły, powiedziałbym, że na swój sposób jest bardzo dobry. "Unlimited Power:Infinite Brutality" to obowiązkowa pozycja, ale tylko dla wielbicieli eksperymentów, nie tylko w stylistyce core'owej, ale w ogóle w muzyce. W każdym razie nic tutaj nie odbija się negatywnie na całości, dzięki tym eksperymentom album jest ciekawy, a jak dołączyć do tego czas trwania (niecałe 40 minut) to można dojść do wniosku, że ta młoda kapela nagrała naprawdę dobry materiał. Ta elektronika dobrze się uzupełnia z core'owymi dźwiękami - ale to już nie pierwsza kapela, która próbuje grać w ten sposób. W każdym razie dla mnie ten album jest zdecydowanie dobry, naprawdę fajna mieszanka. Na uwagę zasługują tutaj niemalże wszystkie kawałki, bo w każdym jest coś ciekawego.

Ocena: 7,5/10



Dionysus - Anima Mundi (2006)



Dionysus - Anima Mundi

Dionysus na myspace

Data wydania: 2006
Gatunek: power metal
Kraj: Szwecja


Tracklista:
01. Divine 04:08
02. Bringer of War 05:01
03. Anima Mundi 03:29
04. Heart Is Crying 04:56
05. What 05:13
06. Eyes of the World 05:35
07. March for Freedom 05:58
08. Closer to the Sun 03:14
09. Forever More 04:48
10. Paradise Land 04:53
11. March for Freedom (radio edit) 05:02


Jest to drugi krążek szwedzkiej grupy Dionysus, poprzedni wydali dwa lata wcześniej - tamtym albumem bardzo wysoko postawili sobie poprzeczkę. Czy drugi album chociaż w połowie jest tak dobry jak debiut? To wymaga przeniesienia się w czasie...albo po prostu zapuszczenia krążka i przypomnienia sobie co też przygotowali nam Szwedzi, którzy nazwę zespołu pożyczyli sobie od imienia greckiego boga wina.

A teraz przejdźmy do samego albumu. Pierwszy utwór zaczyna krótka potyczka gitary z klawiszami, które w końcu łączą swoje siły i atakują wokalistę, który odpiera atak i wysuwa się na prowadzenie. "Divine" to dobry utwór, melodyjny...chyba, aż za bardzo. Ale taki już styl prezentuje Dionysus. Nie ma co wydziwiać, kawałka numer 1 słuchałem z przyjemnością, aż chce się zaśpiewać z Olafem "cause I am the maker of miracles ". To tylko potwierdza, że pan Hayer to człowiek na odpowiednim stanowisku i lepszy do Dionysus trafić nie mógł.

"Bringer Of War" zaczyna się ciężko, wolno, jedzie niczym walec - w porównaniu z innymi kawałkami Dionysus ten wyróżnia się jednak ciężarem. Gitary grają w jednym tempie, perkusja im wtóruje, a Hayer daje z siebie wszystko. Utwór dobry, potrzebny jak najbardziej, ale ja bym go wrzucił nieco dalej, bo na drugi kawałek wybrałbym raczej kawałek tytułowy. "Anima Mundi" zaczyna się tak jakby od środka, bo dźwięki się nie zaczynają, ale słuchając tego miałem wrażenie jakbym został wrzucony w coś co już wcześniej zaczęło trwać, a ja mam możliwość usłyszenia wyrwanego kawałka (nie, nie jest to sampel). Ale to jest cały czar tego kawałka, niezwykle chwytliwego, przepełnionego energią. Jeśli ktoś słucha tego utworu i podczas refrenu nie ma ochoty otworzyć paszczy i zawtórować Hayerowi to znaczy, że coś jest nie tak. Albo słuchacz nie lubi melodyjnego power metalu, albo...sam nie wiem. Ja przy "Anima Mundi" zawsze muszę chociaż nucić sobie podczas refrenu. Czy to jest najlepszy kawałek na płycie? Jeszcze przyjdzie mi to osądzić, wolę poczekać do końca i dopiero ostatecznie podjąć decyzję, lepsze to niż wycofywać się w nieskończoność ze swoich typów. Na pewno w utworze tytułowym jest pewna magia.

Dalej znajduje się utwór - "Heart Is Crying". Co może nosić taki tytuł? Łzawa ballada, miałem tylko nadzieję, że nie będzie to powtórka z "Don't Forget". No i doczekałem się przyjemnego zaskoczenia, bo ten kawałek to ballada z iście wybuchowym refrenem, podczas którego gitary zaczynają grać szybciej, a Hayer mimo, że trochę płaczliwym głosem wyje niczym syrena. Przyszła pora na "What" - zaczyna się ciężkawo, ale intro bardzo przyjemne. Wokal Hayera też jakiś taki niestandardowy, muzyka też jakaś dziwna, i do tego jeszcze chóralne zaśpiewy w refrenie. Ale wyczaiłem fragment wyjęty z "Walk On Fire". Jakoś mi średnio ten kawałek pasuje do tej płyty. "Eyes Of The World" - i znowu ciekawe intro - tym razem klawisze na pierwszym planie. Ten numer ma potencjał stania się killerem, ale Hayer śpiewa na nim tak jakby był znudzony, tak jakby nie mógł się doczekać aż to nagranie dojdzie już do końca. Nie wiem, jakoś "Eyes Of The World" nudzi, może to właśnie przez wokal.

W końcu przyszedł czas na 100% balladę - "March For Freedom", chociaż nie - to nie jest ballada, to jest jak hymn. Silne, wolne (prawie, że tempo marszowe) i znowu pełne magii. A Hayer śpiewa zupełnie nie jak Hayer - to nie znaczy, że gorzej. Jego delikatny głos nagle nabiera chrypki i pazura, żeby doczekać do porywającego chóralnego refrenu. Killer absolutny, który powinien zaistnieć na scenie power metalowej. Po wolnym kawałku przyszedł czas na niesamowicie szybkie i energetyczne "Closer To The Sun". I już wiem, że killera numer jeden na tej płycie nie wybiorę, bo za ciężko się zrobiło. "Closer To The Sun" to utwór podobny trochę do tytułowego, ale to raczej pod względem kompozycji i chwytliwości, bo znowu dostaliśmy refren, przy którym nie można nie wspomóc Hayera. No, ale widocznie kawałek ten nie zalicza się do najlepszych Dionysus'a, bo nie znalazł się na kompilacji "The Best Of..." - jestem ciekaw co o tym przesądziło, czy jest zbyt chwytliwy? Zbyt energetyczny? No nieważne, nie znalazł się to trudno. Fani będą musieli sobie kupić wszystkie płyty (chociaż tą ostatnią mogą sobie odpuścić), żeby samemu sobie złożyć prawdziwe "The Best Of...".

Wracając do "Anima Mundi" - myślałem, że zespół zapomniał o obowiązkowej balladzie, ależ skąd. Następnym numer - "Forever More" - to ballada z prawdziwego zdarzenia. Nie jest utrzymany w standardowych klimatach - bo mamy ładnie wybijany rytm przez perkusję i wtórujące gitary, a do tego dochodzi najwyższej klasy wokal Hayera - tutaj już daje z siebie wszystko nie tak jak na jednym z wcześniejszych kawałków. I całe szczęście, bo podczas tej ballady nie mają lecieć łzy, nikt ma nie popełnić samobójstwa użalając się nad sobą - wręcz przeciwnie, ten utwór mimo tego, że to ballada ma w sobie mnóstwo energii. I jak to zwykle bywa dla kontrastu po wolnym kawałku nie może nastąpić nic innego jak szybki kawałek - widocznie muzycy się troszczą o to, żeby słuchacz nie zasnął podczas słuchania ich muzyki.

"Paradise Land" to bardzo mocny punkt tej płyty. Mocno się zaczyna i mocny jest przez cały czas trwania. Mamy dziką galopadę i znowu wojnę gitar z klawiszami, którą przerywa wkroczenie Hayera. Szkoda, że wokalista ta nie wysilał się na ostatnim krążku. Bo tutaj słychać, że daje z siebie wszystko, albo nawet więcej. Lubię ten numer, jest niby standardowy, niby takie p2p2, ale czasami lubię posłuchać takich galopad - zwłaszcza, że wokalista śpiewa w zupełnie innym tempie, on jest tak jakby wyłączony z muzyki, śpiewa sobie we własnym tempie - i co najlepsze wcale to nie przeszkadza, wszystko ładnie się komponuje w jedną składną całość. Jak przez cały album nie wyhaczyłem żadnej ładnej solówki to tutaj ją znalazłem bez większych problemów, no i ta króciutka solówka na basie. O bonusowym kawałku wypowiadać się nie będę, bo to nic innego jak skrócony o minutę kawałek "March For Freedom".

Album bardzo równy z zaledwie jedną wpadką, ale jej się praktycznie nie zauważa skoro na horyzoncie tyle killerów. Teraz już mogę sobie odpowiedzieć na postawione na początku recenzji pytanie - czy zespołowi udało się chociażby doskoczyć do poprzeczki ustawionej przez "Sign Of Truth"? I śmiało mogę odpowiedzieć, że tak i nawet udało im się ją przeskoczyć. Na albumie mamy wiele przebojów, które jednak nie znalazły się na kompilacji składającej się z najlepszych utworów Dionysus. Nie wiem dlaczego się tam nie znalazły, może to kwestia ograniczonego miejsca na płycie...ale dlaczego taki "Eyes Of The World" się tam dostał? Tego pewnie nigdy się nie dowiem. Po przesłuchaniu "Anima Mundi" upewniłem się tylko, że forma Dionysus po 2004 roku zanotowała bardzo duży spadek.W każdym razie przyszedł czas na wystawienie oceny Dionysus za drugi w ich historii album. Kompletu dać nie mogę, bo jednak było małe potknięcie.

Ocena: 9/10

Dionysus - Sign Of The Truth (2002)



Dionysus - Sign Of The Truth

Dionysus na myspace

Data wydania: 2002
Gatunek: power metal
Kraj: Szwecja

Tracklista:
01. Time Will Tell 05:04
02. Sign of Truth 05:32
03. Bringer of Salvation 04:33
04. Pouring Rain 05:20
05. Anthem (For the Children) 05:36
06. Holy War 05:24
07. Don't Forget 06:03
08. Walk on Fire 05:57
09. Never Wait 05:47
10. Loaded Gun (bonus track) 05:11


Debiutancki album szwedzkiej formacji Dionysus to wydawnictwo, do którego bardzo lubię wracać. Producentem "Sign Of Truth" był znany z kapeli Edguy i projektu Avantasia wokalista Tobias Sammet.

Już pierwszy kawałek niszczy - przecież "Time Will Tell" to szczyt melodyjności, zresztą kawałek cholernie chwytliwy - niby taki lekki i miękki aż do granic wytrzymałości, ale chyba nikt się tutaj agresywnego darcia i napieprzania w gitary nie spodziewał. Drugi kawałek jest szybszy, ale już mi tak w ucho nie wpadł - może przez widmo swojego poprzednika, który zniszczył. Jest szybko, jest przyjemnie, pan Hayer trochę wyje, ale o to chodzi - w końcu to wokalista powerowy pełną gębą. Za to ten kawałek zawiera bardzo fajną solówkę. Trzeci "utworek" zaczyna się ostrawo - aż się zdziwiłem, czy to na pewno dalej Dionysus, ale za chwilę pan Hayer zaśpiewał swoim zwykłym głosem i już wiedziałem, że to nie przeskoczyła mi płyta tylko dalej leci melodic power. Ten kawałek rządzi! Tylko niech nikt nie mówi, że to standard - bo akurat ten numer brzmi zupełnie inaczej niż wszystkie razem wzięte kawałki z ostatniej płyty Dionysus - nie wiem dlaczego, ale ja tutaj czuję ducha Gamma Ray. "Pouring Rain" to jeden z tych kawałków przez które kilka lat temu tak chętnie sięgałem po ten album. Co w nim jest? Nie wiem, jakaś tajemnica i jest bardzo w stylu "Walk On Fire". Ale nad tym kawałkiem będę się jeszcze rozpływał. Po prostu numer "Pouring Rain" to prawdziwie powerowy utwór z genialnym (a jakże) wokalem Olafa.

"Anthem"? Uwielbiam kawałki, które zaczynają się dobrym intrem - kawałek bez dobrego intra jest u mnie od razu niżej notowany, co nie znaczy, że intro może być ciekawe a reszta opierać się na utartym schemacie. Jednakże intro jest bardzo ważne. I nie wiem co się dalej stało z "Anthem", bo mi śmignął, że nawet nie zdążyłem poubijać podłogi nogą...Narzekać nie będę, utwór przyjemny, śmignął z prędkością światła - widocznie zadziałała zasada "wszystko dobre szybko się kończy". Za to przy "Holy War" już zdążyłem się trochę poruszać nogą. No i znowu wypaśna solówka przy wtórze marszu - zwolnienie tempa i wejście gitary. A Olaf znowu wymiata - tyle, że ten kawałek kojarzy mi się z Freedom Call...podobne rytmy, tylko ta solówka nie jest w stylu Freedom Call. No i utwór, bez którego album power czy też melodic metalowy obejść się nie może - obowiązkowa wciskająca z oczu łzy ballada "Don't Forget"...pozwolę sobie tutaj na pewną zgryźliwość - gdyby nie Hayer to dałbym głowę, że ten kawałek został napisany dla Boyz II Men (tak tych od "End Of The Road"). Zdecydowanie brakuje w tej balladzie niezbędnej mocy - jest jakoś tak nijako.

No dobra, ale ja to potraktuję jako ciszę przed burzą, bo następny jest (tak!) spacer po ogniu! Wreszcie, całą płytę czekałem na ten kawałek. Kawałek jest wolny, ja go traktuję jako balladę, dlaczego? Bo mimo tego, że jest mocny to nie jest za szybki, nie jest to demon szybkości, wręcz przeciwnie kawałek jest klimatyczny. I to jest najlepszy numer Dionysus - ever. Po pierwsze mamy ładne intro (jak już wspominałem ten punkt jest bardzo ważny), mamy mocarną gitarę i najmocniejszy na tym krążku wokal Olafa Hayera. Poza tym kawałek mimo swojej powolności wpada w ucho z...prędkością światła. I nie można się go pozbyć. I niech ktoś mi wytłumaczy w jaki sposób zespół nie umieścił swojego najlepszego utworu na płycie "The Best Of..."? Bo dla mnie to jest jakieś dziwactwo. Regulaminowy czas płyty kończy szybki "Never Wait", i widać, że Olaf na poprzednim kawałku się naprawdę rozkręcił, bo tutaj znowu daje czadu. Gitary i perkusja grają w galopującym tempie, ale nie ma w tym jakiejś przesady. Ważne są też zwolnienia tempa, po których następuje uderzenie gitar niczym grom. Jest to bardzo dobry kawałek na zakończenie albumu.

Jako bonus dodany to płytki jest też utwór "Loaded Gun", który moim skromnym zdaniem zasługuje na miano killera - jest tutaj wszystko to, co powinno się znaleźć w takim kawałku - jest moc, jest odpowiednie tempo, jest chwytliwy refren, dobra praca gitar i perkusji...o wokalu już nie wspominam, bo czy Olaf Hayer może zawieźć? (proszę nie patrzyć w kierunku "Fairytales & Reality") Moc, po prostu czysta moc. I dzięki temu, że jest to killer to też nie usłyszymy go na kompilacji "The Best Of...", bo po co?

Ten album to absolutny wymiatacz, nawet jak go teraz słucham (a od jakiegoś czasu raczej od melodic poweru stronię) to mam wrażenie, że dużo mnie omija i nie wiedzieć czemu nadal uważam, że ten album rządzi. Nie ma tutaj ani jednego słabego numeru (pomińmy milczeniem "Don't Forget"...złą nazwę dla tego kawałka wybrali, ja bym dał "Please Forget"). Jest odpowiednia ilość "zabijaczy", jest klimat i nie ma standardów, od których aż kipi na ostatnim krążku. No i jest "Walk On Fire". Maksymalnej oceny dać nie mogę, bo nie wiem jaką wtedy notę powinien mieć album "Anima Mundi".

Ocena: 8/10

Rammstein - Rosenrot (2005)



Rammstein - Rosenrot

Rammstein na myspace

Data wydania: 2005
Gatunek: industrial metal
Kraj: Niemcy


Tracklista:
01. Benzin 03:46
02. Mann Gegen Mann 03:51
03. Rosenrot 03:55
04. Spring 05:25
05. Wo Bist Du 03:56
06. Stirb Nicht Vor Mir 04:06
07. Zerstorer 05:29
08. Hilf Mir 04:44
09. Te Quiero Puta! 03:56
10. Feuer Und Wasser 05:18
11. Ein Lied 03:44


Ty razem było szybko, pamiętam wówczas swoje zdziwienie kiedy dowiedziałem się, że Rammstein nagrywa nowy album i już jest w zaawansowanym stadium produkcji. Kto jak kto, ale ten zespół przyzwyczaił mnie już do tego, że na nowy materiał trzeba poczekać przynajmniej dwa lata. Tym razem trzeba było czekać tylko rok.

Plotki mówią, że część kawałków zawartych na piątym albumie to utwory, które nie zmieściły się na "Reise, Reise" - nie wiem ile jest w tym prawdy, ale być może coś w tym jest. No cóż, jeśli są to odrzuty z poprzedniego albumu to trochę jest to zastanawiające, bo przebijają poziom czwartego krążka. Tutaj wylansowane zostały kawałki "Benzin", "Mann Gegen Mann" i "Rosenrot" - a ten sam los powinien spotkać "Zerstorer", "Stirb Nicht Vor Mir" czy (że tak powiem) eksperymentalny "Te Quiero Puta!". Niestety te utwory nie zostały opatrzone klipem, co jednocześnie zmniejszyło ich popularność. Ale nie ma co narzekać - kawałki, które były promowane nie dość, że miały świetne klipy (chociaż co do "Mann Gegen Mann" to chyba się nie zgodzę), to jeszcze są to bardzo dobre utwory. W każdym razie dla mnie największym zabijaczem na "Rosenrot" jest niszczycielski (dosłownie) "Zerstoter". Jeszcze jako tako dobrze wypadają "Spring" i "Hilf Mir" - pozostałe są średnie, a końcówka wręcz usypiająca - w końcu nie o to chodzi w muzyce Rammstein, żeby przy niej zasypiać.

Podsumowując - album pozornie słabszy od poprzednika, ale w praniu okazuje się, że jednak mocniejszy - co prawda niewiele, ale jednak. Najbardziej do mnie przemawia numer "Zerstorer" i "Benzin" - obydwa niszczące, szybkie i takie jak powinna brzmieć płyta Rammstein. Niby rozmemłane "Stirb Nicht Vor Mir", ale dzięki gościnnemu występowi Sharleen Spiteri i Christiane Herbold utwór ten nie wypada wcale źle - gorzej jest już niestety z miękkim i w ogóle nie pasującym do tego zespołu "Wo Bist Du". Kilka słabych numerów, w tym w dużej mierze w końcówce co bardzo rzutuje na zawartość albumu.

Ocena: 8/10

Rammstein - Reise, Reise (2004)



Rammstein - Reise, Reise

Rammstein na myspace

Data wydania: 2004
Gatunek: industrial metal
Kraj: Niemcy


Tracklista:
01. Reise, Reise 04:11
02. Mein Teil 04:32
03. Dalai Lama 05:38
04. Keine Lust 03:42
05. Los 04:24
06. Amerika 03:46
07. Moskau 04:161
08. Morgenstern 03:59
09. Stein Um Stein 03:56
10. Ohne Dich 04:32
11. Amour 04:50


3 lata trzeba było czekać nowy album Rammstein. I niestety po mocarnym "Mutter" muszę powiedzieć, że muzycy średnio się przyłożyli do nagrania nowego materiału.

"Reise, Reise" to już czwarty studyjny album niemieckiej formacji Rammstein - skład personalny się przez ten czas nie zmienił i w tym samy składzie muzycy przysiedli do tworzenia nowego albumu. Ciężkie mieli przed sobą zadanie, bo przebić tak genialny materiał jaki zawierał "Mutter" było niezwykle ciężko. I według mnie nie przebili. Co prawda "Reise, Reise" to bardzo dobry album, ale rozpoczyna póki co krótką erę Rammsteina, którą nazywam "to co po Mutter", można to nazywać różnie, ale jest to pewnego rodzaju kryzys.

Czwarty album jest zdecydowanie mniej elektroniczny niż każdy z poprzednich krążków - czy to minus? Nie wiem, ale od tego zespołu wymagam wiele. I na pierwszy odsłuch może się wydawać, że "Reise, Reise" niewiele ustępuje produkcjom wcześniejszym, ale czy na pewno? Ten album co prawda wylansował kilka hitów takich jak "Mein Teil", "Keine Lust", "Ohne Dich" czy chyba najbardziej rozpoznawalny "Amerika". Według mnie ten ostatni jest bardzo przeciętny i zamiast niego panowie z Rammstein mogli się zająć większym promowaniem numeru "Moskau", który jak głosiła plotka został nagrany razem z rosyjskim Tatu, ale z tego co wiem Viktoria Fersch nigdy z Tatu nie miała nic wspólnego. Ale ten numer na fali popularności rosyjskiego zespołu mógł wypłynąć bardzo wysoko w listach przebojów. Co do pozostałych hitów to muszę przyznać, że są naprawdę na wysokim poziomie - moim zdecydowanym faworytem jest "Keine Lust", które zostało opatrzone bardzo dobrym riffem. Z całego wydawnictwa wyróżniają się jeszcze "Dalai Lama" i "Amour" - głównie z uwagi na ciężar. Pozostałe to zaledwie średnie jak na Rammstein numery, których na którymkolwiek z poprzednich albumów nawet bym nie zauważył.

Podsumowując - mimo tego, że na "Reise, Reise" trzeba było czekać 3 lata to nie wiem czy było warto. Muzyka zespołu została okrojona o elektronikę - co prawda nie całkowicie, ale jej udział został bardzo zminimalizowany. Kilka hitów z tej płyty udało się panom z Rammstein wylansować, ale żaden nie był na tyle wyraźny co te z poprzedniego albumu. Ciężko mi ocenić jakoś ten album, bo tragiczny nie jest, ale jest za to spadkiem formy - stawiam go niżej niż 3 wcześniejsze wydawnictwa.

Ocena: 7,5/10

czwartek, 6 maja 2010

Noctiferia - Death Culture (2010)


Noctiferia - Death Culture
Noctiferia na myspace

Data wydania: 15.03.2010
Gatunek: death/groove/industrial metal
Kraj: Słowenia

Tracklista:
01. Premonition
02. Terror
03. Deluders & Followers
04. Monarch
05. Demoncracy
06. Slavedriver
07. Rust
08. Non Individuum
09. Catarsis
10. Demagog
11. Holymen
12. Samsara
13. SM 02


Czy kapela ze Słowenii może być dobra? Takie pytanie zadałem sobie kiedy sięgałem nie po ten album, ale po "Slovenska Morbida". Jak się okazało wydawnictwo Noctiferia z 2006 roku pozamiatało mną na wszystkie strony. Nie znając nadchodzącego wówczas materiału "Death Culture" - a raczej znając jeden kawałek - konkretnie "Demoncracy", przypuszczałem, że będzie to zupełnie inne granie niż to, które zawierał album "Slovenska Morbida". Noctiferia to słoweńska formacja, która swoją działalność zaczęła w 1992 roku, a przez szereg lat obracała się w kręgach black metalu. Dopiero wspomniany album z 2006 roku był zupełnym odcięciem się od blackowej przeszłości.

środa, 5 maja 2010

Proletaria - 30minutes Rockstar (2010)



Proletaria - 30minutes Rockstar

Proletaria na myspace

Data wydania: 05.03.2010
Gatunek: modern metal/groove metal/nu-metal
Kraj: Francja


Tracklista:
01. Krieg krieg poudja 04:47
02. Third world savior 04:41
03. Mother fucking rockstar (The armenian super mario flow) 05:25
04. London 02:28
05. That’s what i call 04:08
06. It’s gonna be legendary 04:26
07. Seriously?! 04:14

Proletaria to francuska kapela, o której nic nie wiem, oczywiście poza tym, że pochodzą z Francji i na swoim koncie poza recenzowanym albumem mają jeszcze epkę "Simiesque". Epka była nawet promowana poprzez klip, który został nakręcony do utworu "Revolution". Działalność tego bandu rozpoczęła się w 2007 roku i w tym samym roku wydali wspomniany mini album.

Nie pamiętam dokładnie jak trafiłem na Proletaria, w każdym razie na ich profilu myspace przesłuchałem kawałek "Seriously?!", który od razu mnie przekonał do tego, że album muszę zdobyć, a przy okazji zaznajomić się z epką. Po kilkudniowym boju kapeli z ich sklepem internetowym w końcu zakupiłem swój egzemplarz "30minutes Rockstar" i czekałem na paczuszkę z Francji. W końcu pewnego pięknego dnia (później niż prędzej) dostałem kopertę LP i EP, na której to był tekst z podziękowaniami za wspieranie kapeli (kopertę oczywiście sobie zostawiłem na pamiątkę, nie często zdarza się, żeby ktoś mi dziękował za zakup albumu). W każdym razie na "30minutes Rockstar" czekałem bardzo niecierpliwie po kilka razy dziennie zapuszczając sobie "Seriously?!" w ramach nakręcania się na całość. Czy tytuł jest słowny? Tak, materiał trwa dokładnie 30 minut i 9 sekund. Nie jest to ani za krótko, ani za długo - po prostu w sam raz. I już pierwszy kawałek odsieje słabych psychicznie. Brud wylewający się z ciężkich gitar i do tego wokalista zachowujący się jak psychicznie chory - wydaje jakieś dziwne jęki, piszczy, łapie zadyszkę, widać, że na scenie walczy sam ze sobą (a raczej przed mikrofonem). W każdym razie wstęp bardzo obiecujący - świetnie wyeksponowana została praca gitary basowej, a sama melodia wydaje się być bardzo prosta. Te dudniące bębny też dodają specyficznego klimatu tej produkcji. Ale "Krieg Krieg Poudja" nie jest jeszcze najlepszym kawałkiem na tym wydawnictwie. "This World Savior" jest odrobinę podobny do swojego poprzednika - przede wszystkim to dudniące brzmienie sprawia takie wrażenie, ale wokalista jest już zdecydowanie spokojniejszy. "Mother Fucking Rockstar" to już zupełnie inna bajka - dla mnie absolutny numer dwa na tym albumie. Początek mamy ciężki i energiczny, później następuje zwolnienie, gitary zaczynają grać ociężale i stanowią zaledwie "kontur", żeby znowu zaatakować. Ten kawałek jest zdecydowanie najbardziej wymieszany i chyba dzięki temu najbardziej atrakcyjny. "London" to nic innego jak instrumentalny przerywnik z dobrym riffem i świetną pracą perkusji (perkusja tłucze aż miło). Tutaj również objawia się to dudniące brzmienie charakterystyczne dla całego wydawnictwa. Wstęp do "That’s What I Call" sprawia wrażenie, że tutaj będzie zupełnie inaczej. Brzmienie wręcz surowe, ale jak wchodzi perkusja to wszystko powraca na prawidłowe tory. Mimo wszystko kawałek bardzo spokojny, przynajmniej do połowy, bo później wkraczają ociężałe gitary, ale kawałek mimo wszystko chyba najspokojniejszy na całym "30minutes Rockstar". Natomiast kolejny numer lubię nazywać takim preludium do utworu zamykającego ten album. Nie mówię, że "It’s Gonna Be Legendary" to złe granie, złe nie jest, ale co najwyżej średnie, a momentami trochę niewydarzone - chodzi zwłaszcza o spokojniejsze partie wokalne do akompaniamentu szybko bijącej perkusji, ale to słychać, że wokalista świetnie się bawi. Ale tak jak wspomniałem to zaledwie wstęp do tego co ma się wydarzyć na sam koniec. Jeśli ktoś został odsiany na początku albumu to znaczy, że jest słaby, dla tych najwytrwalszych na końcu kapela Proletaria przygotowała prawdziwą wisienkę na torcie - numer "Seriously?!". Wszystko jest tutaj świetne - brzmi to tak jakby przez 6 numerów kapela zbierała pomysły i w końcu przy ostatnim kawałku wszystkie je zastosowała. Numer jest zabójczy pod każdym względem. Jest dudniący, ma w sobie dużo mocy, są zmiany tempa, wpadająca w ucho ciężka melodia. Wokalista znowu ma ze sobą problemy co dodaje specyficznego klimatu temu utworowi. Naprawdę świetne zakończenie, lepszego nie mogli sobie wymyślić.

Bardzo duże nadzieje pokładałem w tym albumie. Nie powiem, żebym się jakoś strasznie zawiódł, jednak myślałem, że więcej kompozycji będzie utrzymanych w klimacie "Seriously?!" - niestety nie do końca tak jest. Nie ma tutaj co prawda jakichś słabych kawałków, średniaków w sumie też niewiele, ale wszystko poza "Mother Fucking Rockstar" i utworem kończącym wydaje się po prostu dobre. W każdym razie całość wypada na ocenę dobry +, ale mam wrażenie, że ten band ma większy potencjał.

Ocena: 7,5/10

Puddle Of Mudd - Come Clean (2001)



Puddle Of Mudd - Come Clean

Puddle Of Mudd na myspace

Data wydania: 2001
Gatunek: post-grunge/hard rock
Kraj: USA

Tracklista:
01. Control 03:50
02. Drift & Die 04:25
03. Out Of My Head 03:43
04. Nobody Told Me 05:22
05. Blurry 05:04
06. She Hates Me 03:37
07. Bring Me Down 04:02
08. Never Change 03:59
09. Basement 04:22
10. Said 04:08
11. P*** It All Away 05:39

Skład zespołu:
Wesley Reid Scantlin - wokal, gitara
Paul James Phillips - gitara
Douglas John Ardito - gitara basowa
Greg David Upchurch - perkusja
Josh Freese - perkusja

"Come Clean" to pierwsze wydawnictwo Puddle Of Mudd po reaktywacji, a praktycznie rzecz biorąc jest to dosłownie pierwsze wydawnictwo tej kapeli, bo dwa wcześniejsze wydawnictwa były nagrywane przez zupełnie innych ludzi - jedyną osobą łączącą Puddle Of Mudd sprzed 2000 roku i Puddle Of Mudd po 2000 roku jest wokalista i zarazem gitarzysta Wes Scantlin. Album "Come Clean" został nagrany pod czujnym okiem Freda Dursta (Limp Bizkit).

Jak brzmi ten album? Nie jest to nic nowego, ani tym bardziej nadzwyczajnego. Pisząc najprościej jak tylko się da - "Come Clean" to taki nowomodny hard rock, lub jak ktoś woli grunge'owy hard rock. Trochę dociążone gitary, brudne brzmienie i spora dawka przebojowości w refrenach. Na albumie znajdziemy przede wszystkim kawałki, które idealnie pasują do "zwariowanych" audycji radiowych prowadzonych przez młodych rockmanów noszących się na co dzień we flanelowych koszulach a la Kurt Cobain. Ale czy tutaj mamy kapele zafascynowaną dokonaniami Nirvany? Chyba nie do końca, może dlatego, że nigdy nie czaiłem kultu formacji Cobaina i nie próbuje się wszędzie doszukiwać jego naśladowców. W każdym razie z brzmieniu Puddle Of Mudd jest coś z nu-metal (to zapewne taka cegiełka dorzucona przez Dursta). To już bardzo dobrze słychać w kawałku "Control", który otwiera ten album. Problemem tego albumu jest jedna rzecz - część kawałków świetnie się zapowiada (jak chociażby "Out Of My Head"), a w trakcie ich trwania zaczynają tracić. Nie mam tutaj na myśli refrenów, bo te są jakie są - mają być proste i wpadające w ucho i te warunki są spełnione. Tak wracając do Nirvany (jak już wspominałem nigdy nie czaiłem ich kultu) - w numerze "Nobody Told Me" jest jej niemalże 100% stężenie, kto nie wierzy niech posłucha. Podcinanie żył w trakcie zwrotek, a w refrenie wybuch energii. Co się tutaj wyróżnia? Na pewno numery, które można było usłyszeć w radio - czyli "Blurry", który jest po trosze balladą z jednostajną linią melodyczną, a po części jest przebojem na miarę "Hero" (kto pamięta ten numer Nickelback, który firmował film "Spider-Man" to wie o co chodzi). Drugim kawałkiem, który się jako tako wybija jest następujący po "Blurry" numer "She Hates Me", a raczej powinno być "She Fuckin' Hates Me", bo tak brzmi refren (ale wiadomo, cenzura nie śpi). Jeśli z jakimś kawałkiem kapela Puddle Of Mudd jest kojarzona to jest to właśnie ten utwór, pozostałe to tylko dodatki. Do tego numeru został oczywiście nakręcony klip, w którym wyciszono wszelkie niecenzuralne słowa - inaczej nie mogliby tego puścić na Mtv i innych stacjach telewizyjnych (nie wiem, jak to się odbywało w radio). W każdym razie kawałek całkiem niezły, wpadający w ucho i sprawiający wrażenie coveru (bo nie pasuje do całości albumu). A co po za tymi dwoma znajduje się na albumie? W sumie średniaki. Chociaż jeszcze mógłbym wymienić dwa kawałki, które wpadły mi w ucho dość niedawno - "Basement" i ballada "P*** It All Away". Pierwszy z tej dwójki to energiczny numer z dobrą pracą perkusji (w ogóle jak na coś można narzekać na tym albumie to nie na perkusję) i świetnym wybuchowym refrenem. Natomiast balladka wkręca taką niby orientalną stylistyką (oczywiście chodzi o pracę gitary akustycznej). Bardzo klimatyczne zakończenie albumu.

Wielbiciele Nirvany i tym podobnych tworów na pewno znajdą tutaj coś dla siebie (albo nawet więcej niż coś). Dla mnie jako "nie-fana Nirvany" jest tutaj kilka fajnych numerów, o których pisałem powyżej. Przede wszystkim te najpopularniejsze + "Basement" i "P*** It All Away", pozostałym czegoś brakuje. W każdym razie album odprężający, lekki (chociaż z brudnym brzmieniem) i wpadający w ucho (jako całość). Mimo wszystko 4 kawałki to zdecydowanie za mało...aż trochę mi się Saliva przypomniała.

Ocena: 6/10