środa, 5 maja 2010

Puddle Of Mudd - Come Clean (2001)



Puddle Of Mudd - Come Clean

Puddle Of Mudd na myspace

Data wydania: 2001
Gatunek: post-grunge/hard rock
Kraj: USA

Tracklista:
01. Control 03:50
02. Drift & Die 04:25
03. Out Of My Head 03:43
04. Nobody Told Me 05:22
05. Blurry 05:04
06. She Hates Me 03:37
07. Bring Me Down 04:02
08. Never Change 03:59
09. Basement 04:22
10. Said 04:08
11. P*** It All Away 05:39

Skład zespołu:
Wesley Reid Scantlin - wokal, gitara
Paul James Phillips - gitara
Douglas John Ardito - gitara basowa
Greg David Upchurch - perkusja
Josh Freese - perkusja

"Come Clean" to pierwsze wydawnictwo Puddle Of Mudd po reaktywacji, a praktycznie rzecz biorąc jest to dosłownie pierwsze wydawnictwo tej kapeli, bo dwa wcześniejsze wydawnictwa były nagrywane przez zupełnie innych ludzi - jedyną osobą łączącą Puddle Of Mudd sprzed 2000 roku i Puddle Of Mudd po 2000 roku jest wokalista i zarazem gitarzysta Wes Scantlin. Album "Come Clean" został nagrany pod czujnym okiem Freda Dursta (Limp Bizkit).

Jak brzmi ten album? Nie jest to nic nowego, ani tym bardziej nadzwyczajnego. Pisząc najprościej jak tylko się da - "Come Clean" to taki nowomodny hard rock, lub jak ktoś woli grunge'owy hard rock. Trochę dociążone gitary, brudne brzmienie i spora dawka przebojowości w refrenach. Na albumie znajdziemy przede wszystkim kawałki, które idealnie pasują do "zwariowanych" audycji radiowych prowadzonych przez młodych rockmanów noszących się na co dzień we flanelowych koszulach a la Kurt Cobain. Ale czy tutaj mamy kapele zafascynowaną dokonaniami Nirvany? Chyba nie do końca, może dlatego, że nigdy nie czaiłem kultu formacji Cobaina i nie próbuje się wszędzie doszukiwać jego naśladowców. W każdym razie z brzmieniu Puddle Of Mudd jest coś z nu-metal (to zapewne taka cegiełka dorzucona przez Dursta). To już bardzo dobrze słychać w kawałku "Control", który otwiera ten album. Problemem tego albumu jest jedna rzecz - część kawałków świetnie się zapowiada (jak chociażby "Out Of My Head"), a w trakcie ich trwania zaczynają tracić. Nie mam tutaj na myśli refrenów, bo te są jakie są - mają być proste i wpadające w ucho i te warunki są spełnione. Tak wracając do Nirvany (jak już wspominałem nigdy nie czaiłem ich kultu) - w numerze "Nobody Told Me" jest jej niemalże 100% stężenie, kto nie wierzy niech posłucha. Podcinanie żył w trakcie zwrotek, a w refrenie wybuch energii. Co się tutaj wyróżnia? Na pewno numery, które można było usłyszeć w radio - czyli "Blurry", który jest po trosze balladą z jednostajną linią melodyczną, a po części jest przebojem na miarę "Hero" (kto pamięta ten numer Nickelback, który firmował film "Spider-Man" to wie o co chodzi). Drugim kawałkiem, który się jako tako wybija jest następujący po "Blurry" numer "She Hates Me", a raczej powinno być "She Fuckin' Hates Me", bo tak brzmi refren (ale wiadomo, cenzura nie śpi). Jeśli z jakimś kawałkiem kapela Puddle Of Mudd jest kojarzona to jest to właśnie ten utwór, pozostałe to tylko dodatki. Do tego numeru został oczywiście nakręcony klip, w którym wyciszono wszelkie niecenzuralne słowa - inaczej nie mogliby tego puścić na Mtv i innych stacjach telewizyjnych (nie wiem, jak to się odbywało w radio). W każdym razie kawałek całkiem niezły, wpadający w ucho i sprawiający wrażenie coveru (bo nie pasuje do całości albumu). A co po za tymi dwoma znajduje się na albumie? W sumie średniaki. Chociaż jeszcze mógłbym wymienić dwa kawałki, które wpadły mi w ucho dość niedawno - "Basement" i ballada "P*** It All Away". Pierwszy z tej dwójki to energiczny numer z dobrą pracą perkusji (w ogóle jak na coś można narzekać na tym albumie to nie na perkusję) i świetnym wybuchowym refrenem. Natomiast balladka wkręca taką niby orientalną stylistyką (oczywiście chodzi o pracę gitary akustycznej). Bardzo klimatyczne zakończenie albumu.

Wielbiciele Nirvany i tym podobnych tworów na pewno znajdą tutaj coś dla siebie (albo nawet więcej niż coś). Dla mnie jako "nie-fana Nirvany" jest tutaj kilka fajnych numerów, o których pisałem powyżej. Przede wszystkim te najpopularniejsze + "Basement" i "P*** It All Away", pozostałym czegoś brakuje. W każdym razie album odprężający, lekki (chociaż z brudnym brzmieniem) i wpadający w ucho (jako całość). Mimo wszystko 4 kawałki to zdecydowanie za mało...aż trochę mi się Saliva przypomniała.

Ocena: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz