czwartek, 26 listopada 2009

Dinosaurs Like Guccipants - You And The City (2009)


Dinosaurs Like Guccipants - You And The City

Dinosaurs Like Guccipants na myspace

Data wydania: 16.04.2009
Gatunek: electro/hardcore/insturmental/trancecore/experimental
Kraj: Niemcy

Tracklista:
01. Clear Air Turbulence
02. Cocktailparty until tomorrow
03. I am the Headline
04. Its raining, now you are alone
05. My shadow tries to fly away
06. Streetcar vs. Spacerocket
07. Yeah! The new Computerstore
08. Morphodrome
09. love me baby, shorter
10. Gone astrey in Los Angeles
11. Cold Mountain Island
12. You should never eat Dextro-Energyy
13. The next Train has been cancled
14. 24/7 Poppers

Dinosaurs Like Guccipants to młody zespół pochodzący z Monachium. Do tej pory wydali jedynie epkę "SweetBoyEffect", która swoją premierę miała w roku 2008. Od tamtej pory band pracował nad materiałem na pełny LP, w marcu 2009 przekazali na swojej stronie najważniejsze informacje dotyczące nadchodzącego wydawnictwa - miało się ukazać 16 kwietnia 2009.

Ten album to dla mnie jedna wielka zagadka. Sięgnąłem po niego głównie dlatego, że wyczytałem w sieci, że muzyka tego bandu to połączenie hardcore'a z muzyką elektroniczną. Przez to, że to bardzo niestandardowy album musiałem do niego podchodzić kilka razy, żeby w końcu przez niego przebrnąć. Jeśli ktoś zna elektroniczne wstępy, które towarzyszą niektórym albumom deathcore’owym to muzyka zawarta na "You And The City" nie będzie dla niego żadnym zaskoczeniem. Bo cały ten album składa się właśnie z takich utworów – oczywiście nie są to 30-sekundówki, ale pełne kawałki trwające nawet po 8 minut. Nie chcę się tutaj bawić w opisywanie tych utworów, bo nawet nie potrafiłbym tego zrobić – są to kawałki elektroniczne z breakdownami. Ale nie jest to elektronika dyskotekowa, nie jest to też industrial. Myślę, że trancecore, czy electrocore to najlepsze określenia tego co dzieje się na tym wydawnictwie. W każdym razie w tym graniu jest naprawdę duża dawka energii i mogę spokojnie powiedzieć, że jest to album wręcz idealny do słuchania go w tle. Nie trzeba się tutaj na niczym skupiać, muzyka sama wciąga. Na myspace zespołu jest tylko jeden utwór z tego albumu – "Yeah! The New Computerstore", z tymże nie jest to utwór reprezentatywny. Dużo bardziej podobają mi się "Clear Air Turbulence", "Cocktailparty Until Tomorrow", "Morpodrom" czy "Cold Mountains Island".

Album polecam wyłącznie tym, którym podobają się elektroniczne wstępniaki do deathcore’owych wydawnictw. Ewentualnie tym, którzy lubią elektroniczne dźwięki zagrane z polotem i z dużą dawką świeżości. Mnie "You And The City" wciągnął, ale idealnie się go słucha w tle podczas innych zajęć.

Ocena: 7/10

Plan 9 - Manmade Monster (2008)


Plan 9 - Manmade Monster

Plan 9 na myspace

Data wydania: 2008
Gatunek: horrorpunk
Kraj: USA

Tracklista:
01. Intro
02. War Of The Worlds
03. 13 Shades Of Black
04. Blood
05. Heart Of Darkness
06. Revenant's Rise
07. Day Of The Dead
08. Archangel
09. Manmade Monster
10. Devil's Advocate
11. Teenagers From Mars/We Bite
12. Undead
13. Black Dragon
14. She Never Sleeps
15. God Told Me To Kill
16. Samhain

Ten zespół oczarował mnie pewnego razu mistrzowskim kawałkiem "Blood", który znajdował się na składaku "This Is Horrorpunk". Od tamtego czasu nie mogłem się uwolnić od tego numeru i w końcu postanowiłem sięgnąć po pełen LP Plan 9.

Już od pierwszych minut panowie, których image niczym kompletnie nie różni się od Misfits pokazują jak powinno się grać horrorpunk. Kompozycje są krótkie, szybkie i bez zbędnego pieprzenia się - panowie grają tak jak grać się powinno. Nie uniknęli jednak tego podobieństwa do Misfits (w sensie muzycznym, bo w kwestii image'u chyba nawet nie próbowali ), dlatego można mieć wrażenie, że przez czas trwania "Manmade Monster" słuchamy Misfits - co prawda zespół wplótł tutaj też kilka cover - jednym z nich jest "Archangel", zagrany co prawda inaczej niż oryginał (głównie chodzi o zdecydowanie zwiększone tempo). Poza tym na krążku znajduje się mnóstwo wyjebanych w kosmosów numerów z charakterystycznym style starego Misfits (tego z Danzigiem), szkoda, że nie ma tutaj też klimatu Samhain - ale nie można mieć wszystkiego. Słuchając "Manmade Monster" nie sposób się nudzić, szkoda tylko, że tak mało jest zespołów grających horrorpunka tak "wybornie". Brzmienie jak ze starej krypty pełnej upiorów, wokalista to połączeniem maniery Glenna z manierą Gravesa.

Nie jestem wielkim zwolennikiem epigonów Misfits, ale tutaj muszę przyznać, że panowie miażdżą i pokazują pozostałym kopiom Misfits jak powinno się grać taką muzykę. Bez udziwnień, bez wtykania na siłę czegoś co tutaj nie pasuje, ale za to z pasją i energią. Ode mnie za ten krążek dostają 10/10, a takie numery jak "War Of The Worlds", "Heart Of Darkness", "Day Of The Dead", "Undead" czy "God Told Me To Kill" zostaną mi w głowie na bardzo długo.

Ocena: 10/10

666 Aniołów - Czarcilok (2007)

 
666 Aniołów - Czarcilok

666 Aniołów na myspace

Data wydania: 2007
Gatunek: horrorpunk
Kraj:
Polska

Tracklista:
01. Noc Żywych Trupów
02. Horror Hotel
03. 20 Oczu
04. Upiorów Wolna Noc
05. Giń Giń Kochanie
06. Kula
07. Czarcilok
08. Kong
09. Zakazany Krąg
10. Z Piekła Rodem
11. Czarne Światlo
12. Upadły Anioł
13. Jesteśmy 666 (Fiend Club)
14. Sobotnia Noc
15. Helena
16. W Drzwiach
17. Mózgożercy

666 Aniołów to najsłynniejszy w Polsce zespół grający covery legendy horror punka, czyli Misfits. Zespół postanowił nagrać krążek z samymi coverami i w sumie nie byłoby w tym nic ciekawego poza faktem, że teksty Misfits zostały przetłumaczone przez Macieja Wacława i dopasowane idealnie do kawałków.

Krążek był trochę promowany w magazynie Czachopismo, które już niestety nie istnieje. Właśnie głównie dzięki tej reklamie wpadłem na pomysł zakupu krążka i co? Takich zakupów się nie żałuje. Nie dość, że klimat Misfits jest doskonale utrzymany to i tłumaczenie tekstów (chociaż nie dosłowne) to pasuje jak ulał. Nie przetłumaczony został tylko kawałek "Kong", bo też nie było czego tam tłumaczyć (jest to utwór instrumentalny). Na krążku "Czarcilok" (w oryginale "Devilock") znajduje się 17 kompozycji Misfits z polskim tekstem. Jeśli lubi się horror punk to po prostu nie można obok tego LP przejść obojętnie - te teksty i muzyka porywa. O czym też miałem okazję przekonać się na R'n'R Horror Night. Panowie zniszczyli na koncercie, jak i niszczą na tym krążku. Moimi absolutnymi faworytami są "Zakazany Krąg", "Helena" i oczywiście "Kula". Ale tutaj praktycznie każdy utwór jest niesamowicie porywający - tylko jeden mi w ogóle nie przypadł do gustu, ale to głównie za jakiś dziwny akcent, który wokalista sobie wymyślił specjalnie na okazję tego kawałka - mam na myśli "Horror Hotel". Poza tym krążek rewelacyjny i jest tak nagrany, że słuchając go mam wrażenie, że to bardzo długi utwór (bardzo dobrze zrobione przejścia pomiędzy kolejnymi utworami).

Ocena: 9/10

The Lurking Corpses - Smells Like The Dead (2008)


The Lurking Corpses - Smells Like The Dead

The Lurking Corpses na myspace

Data wydania: 2008
Gatunek: horrorpunk
Kraj: USA

Tracklista:
01. Call On The Dad
02. Party Time At Zombie High
03. Maggots Ate Her Brain
04. Into The Moonlight
05. Night At The Grindhouse
06. This Nightmare Carries On
07. When The Blood Flows
08. Critters
09. Sweet Lycanthropy
10. Evisceration Specialty
11. Camp Crystal Lake
12. Caroline

Z tym zespołem stykam się pierwszy raz, ale kupili mnie już od pierwszego kawałka, a im dalej tym lepiej. Co prawda nie jest to znowu czysty horror punk - czuć tutaj duże wpływy metalu (zwłaszcza thrashu i death metalu). Nie są to też debiutanci, bo mają już na swoim koncie 2 krążki, a "Smells Like The Dead" jest trzecim LP w ich dorobku. Z tymże jest to ich najkrótszy album - poprzednie zawierają po około 20 numerów, tutaj mamy ich zaledwie 12.

Wszystko zaczyna się raczej niepozornie - wstawka niczym z horroru i jazda pod Misfits. Już z drugim kawałkiem czuć, że nie będzie to kolejna kopia Misfits, czy też kopia kopii. I większość kawałków na tym krążku zaczyna się od jakiejś wstawki. Ale utwór "Party Time At Zombie Hight" pokazuje, że nie będziemy mieli do czynienia ze zwykłym horror punkiem - ewidentnie gitary nie grają tak jak powinny, wokal też jest ostry, zdecydowanie bardziej thrashowy. Za to jeden z moich faworytów na tym krążku, czyli "Maggots Ate Her Brain" po prostu niszczy typowym horror punkiem, z zajebistymi chórkami - a wszechstronność wokalisty jest powalająca. Nagle thrashowego wokalu zmienił się na wokal w stylu Jyrki 69. Jeszcze nie tak dawno krążył głupi tekst "klaskać u Rubika" - ja mógłbym klaskać u Lurking Corpses. To co się dzieje pod koniec trzeciego numeru to mistrzostwo. Kolejny kawałek utwierdził mnie, że dalej będzie granie w dobrym horror punkowym stylu...nic z tego, numer "Night At The Grindhouse" to death/thrashowy napieprz. I znowu można powiedzieć o klasie wokalisty, który tutaj śpiewa na przemian growlem i thrashowym skrzekiem. A dalej nie jest mniej ciekawie, bo Lord Vladimir Von Ghoul próbuje udawać Danziga. Czyli kolejne dwa typowe horror punkowe utwory i znowu atak death/thrashowym numerem. Końcówka krążka to już śmiech. Dwa numery, które zostały zagrane na gitarze akustycznej. Ale właśnie o to chodzi, żeby utrzymać słuchacza w dobrym humorze. I panom z The Lurking Corpses się ta sztuka udała. Krążka przesłuchałem dzisiaj już kilka razy i będę pewnie jeszcze słuchał.

Ocena: 8/10

wtorek, 24 listopada 2009

Tiger Army - Music From Regions Beyond (2007)


Tiger Army - Music From Regions Beyond

Tiger Army na myspace

Rok wydania: 2007
Gatunek: psychobilly/punk
Kraj: USA

Tracklista:
01. Prelude: Signal Return
02. Hotprowl
03. Afterworld
04. Forever Fades Away
05. Ghosts Of Memory
06. Lunatone
07. Pain
08. As The Cold Rain Falls
09. Hechizo De Amor
10. Spring Forward
11. Where The Moss Slowly Grows

Tiger Army to amerykański zespół grający psychobilly, który powstał w 1996 roku. Do tej pory na ich koncie znajdują się cztery albumy - "Music From Regions Beyond" jest czwartym z nich i póki co ostatnim. Kawałki Tiger Army pojawiały się na niezliczonych kompilacjach, składankach, itp. Zespół w swojej muzyce łączy psychobilly z punkiem, a nawet pop-punkiem.

Prezentowany tutaj album jest dość różnorodny. Są tutaj kawałki, z których rock'n'roll wręcz się wylewa, a są i numery punkowe, a nawet pop-punkowe - tych na szczęście jest najmniej. Nick 13 (wokalista) nawet w jednym z utworów popisuje swoją znajomością języka hiszpańskie - ot takie urozmaicenie. W większej części album jest niezwykle żywy, chociaż trafiają się też mielizny w postaci właśnie "Hechizo De Amor" i "Where The Moss Slowly Grows" - czyli obowiązkowej ballady zagranej z lekkim przytupem. W każdym razie jeden ze słabszy kawałków, po prostu jest zbyt miękki. Natomiast "As The Cold Rain Falls" budzi u mnie skojarzenia z post-punkowym graniem Killing Joke i po trosze The Cure. Także jak widać nie tylko psychobilly znajduje się na tym albumie. Z punkowych kawałków na pewno trzeba wymienić "Hotprowl" i pop-punkowy "Afterworld". Pozostałe numery to psychobilly, ewenutalnie mieszanki psychobilly z punkiem. Zdecydowanie najlepiej brzmią "utwory środka" - lekko przygaszony "Lunatone", czy szybki "Ghost Of Memory". W pamięć wbija się też znajomy (skądś go znam) riff z "Forever Fades Away", ale sam kawałek raczej nie powala. I wychodzi na to, że najbardziej w klimacie psychobilly jest utwór "Pain". Chociaż jak już wspomniałem czystego psychobilly w stylu Elvis Hitler, czy Hellbillys raczej tutaj się nie znajdzie, wszystko jest mieszanką. Duża doza przebojowości sprawia, że tego albumu można słuchać i słuchać. Także polecam raczej osobom, które nie bardzo jeszcze ogarniają psychobilly, ale chcą jakoś zacząć przygodę z tym niesamowitym gatunkiem.

Ocena: 7,5/10

niedziela, 22 listopada 2009

Burnt By The Sun - The Perfect Is The Enemy Of The Good (2003)


Burnt By The Sun - The Perfect Is The Enemy Of The Good

Burnt By The Sun na myspace

Data wydania: 23.09.2003
Gatunek: metalcore/deathcore/grindcore/southern/progressive
Kraj: USA

Tracklista:
01. Abril los Ojos
02. Washington Tube Steak
03. Battleship
04. Forlani
05. 180 Proof
06. Untitled
07. Arrival of Niburu
08. Patient 957
09. 2012
10. Untitled
11. Spinner Dunn
12. Pentagons and Pentagrams
13. Revelations 101
14. Untitled


"The Perfect Is The Enemy Of The Good" to drugi pełny album Amerykanów z Burnt By The Sun. Tym razem mamy do czynienia z dużą ilością eksperymentów (nie zawsze udanych) i zabiegiem w stylu - dajemy ostatni numer długi jak cholera, z czego 99% to jakieś piski, szepty, szumy, itp. Przez ostatni utwór na tym albumie osiąga on długość 72 minuty.

Album rozpoczyna się tak samo jak się kończy. Tzn. dostajemy solidną porcję szumów, pisków i szeptów, z tymże tutaj jest tego tylko 1,5 minuty. Kolejne numery już są bardziej w stylu pierwszego albumu. Z tymże mam wrażenie, że tutaj panowie z Burnt By The Sun grają lżej. Nie ma takich napierdalanek jak na "Soundtrack To The Personal Revolution" czy "Heart Of Darkness". Po prostu słychać, że na tym albumie zespół próbował swoich sił zarówno z progresją, jak i southernem. Po prostu w niektórych utworach to słychać aż za bardzo - southern na "Forlani", a progresja jest obecna praktycznie w całym materiale. Najlepszymi numerami na tym wydawnictwie są "Battleship" (utrzymany w starym klimacie) i budzący lekki niepokój "2012". Chociaż i nieźle brzmi szczypta orientu, którą panowie przemycili w utworze "Spinner Dunn". Trochę mnie tutaj grindu niż na pozostałych dwóch albumach - to pewnie po części przekłada się na ostrość materiału. Chociaż nie mogę też powiedzieć, że "The Perfect Is The Enemy Of The Good" to album lekki, bo tak nie jest. Łagodzą go nieco przerywniki, które są kolejnym zbiorem szumów. Muzyka poprzez dodanie southernowych rytmów i zabawy z progresywnym graniem brzmi łagodniej, ale tylko dla osób, które słyszały pozostałe wydawnictwa Burnt By The Sun.

Album słabszy od dwóch pozostałych. Głównie dlatego, że jest niepotrzebnie przekombinowany - oczywiście progresja i southern sprawiają, że materiał jest ciekawszy. Natomiast mi w tym zespole pasowało proste granie, napierdalanka, jazda bez trzymanki, itd. Natomiast tutaj dostaję jakieś kompozycje, w których muzycy zaczynają się bawić. Albo jakieś kompletnie niepotrzebne przerywniki w w stylu szumów - ci panowie powinni zwrócić uwagę, że nie grają industrialu, więc nikt od nich takich wstawek nie oczekiwał. A już zakończenie po prostu fatalne. Mimo wszystko płyty słucha się przyjemnie, ale wypada słabiej od pozostałych.

Ocena: 7/10

Burnt By The Sun - Heart Of Darkness (2009)


Burnt By The Sun - Heart Of Darkness

Burnt By The Sun na myspace

Data wydania: 18.08.2009
Gatunek: metalcore/deathcore/grindcore
Kraj: USA

Tracklista:
01. Inner Station
02. Cardiff Giant
03. F-Unit
04. A Party to the Unsound Method
05. There Will Be Blood
06. Goliath
07. Rust | Future Primitive
08. Beacon
09. The Great American Dream Machine
10. The Wolves Are Running

Burnt By The Sun to zespół obecny na amerykańskiej scenie 10 lat - został założony dokładnie w 1999 roku, a zadebiutował albumem "Soundtrack To The Personal Revolution" w 2002 roku. Prezentowany tutaj "Heart Of Darkness" jest trzecim nagraniem LP studyjnym tego zespołu.

Zacznę od tego, że podszedłem do tej płyty nieco nieufnie - zwłaszcza jak zobaczyłem na MA szufladkę "metalcore with grind influences". Spodziewałem się dzikiej sieczki przerywanej melodyjnymi wokalami w refrenach (a bo to wiadomo, co niektórym bandom do łba strzeli?). Na szczęście mogłem się miło rozczarować. I prawdę mówiąc ja tutaj widzę połączenie na linii metalcore - deathcore, a nie metalcore - grind. Album nie jest jakiś strasznie ekstremalny, spodziewałem się jak napisałem dzikiej sieczki podlanej krwią. A tutaj jest i miejsce dla klimatu, który bardzo ładnie tworzą gitary grające w tle - np. w numerze "Rust | Future Primitive". Wydzierający się wokalista jak najbardziej pasuje, chociaż ten też jest w niektórych momentach modulowany. Ale gitary i ciężkie riffy wysuwają się jednak na plan pierwszy, momentami nieco hipnotyczne. Za to praca perkusji bardzo walcowata, ale też szybka i dzika - w niektórych numerach. Ciężkie wpadające w ucho melodie gitarowe to jeden z plusów tego albumu - napiszę jeszcze raz - gitary, gitary i jeszcze raz gitary. Chociaż żadnych wirtuozerskich wypadów tutaj nie ma (i całe szczęście). Może i jest tutaj trochę schematyczności, ale nie to jest tutaj najważniejsze - to co najważniejsze już napisałem. Oczywiście wielbiciele metalcore'owych tworów w stylu Bullet For My Valentine nie znajdą tutaj niczego dla siebie, ale pozostali powinni znaleźć wiele. Jeden z ciekawszych albumów wydanych w sierpniu 2009. Najlepsze numery - "Inner Station", "F-Unit" i "Rust | Future Primitive".

Ocena: 8,5/10

Burnt By The Sun - Soundtrack To The Personal Revolution (2002)

Burnt By The Sun - Soundtrack To The Personal Revolution

Data wydania: 22.01.2002
Gatunek: metalcore/deathcore/grindcore
Kraj: USA

Tracklista:
01. Dracula With Glasses
02. Soundtrack to the Worst Movie Ever
03. Dow Jones and the Temple of Doom
04. Boston Tea-Bag Party
05. Shooter McGavin
06. Mortimer
07. Don Knotts
08. Famke
09. Human I Steamroller
10. Rebecca

"Soundtrack To The Personal Revolution" to debiutancki album amerykańskiej formacji Burnt By The Sun. Wydawnictwo ta poprzedziła epka "Burnt By The Sun" wydana w 2001 roku. Natomiast sam zespół rozpoczął swoją działalność w 1999 roku. Okładka zdobiąca album "Soundtrack To The Personal Revolution" jest bardzo niepozorna i byłbym raczej skłonny założyć się, że na tym LP usłyszymy jakiś progressive metal podobny do Sieges Even.

piątek, 20 listopada 2009

Maya Over Eyes - Things Get Worse Before They Get Better (2009)


Maya Over Eyes - Things Get Worse Before They Get Better

Data wydania: 2009
Gatunek: metal/hardcore
Kraj: USA

Tracklista:
01. Better Times
02. Golden State
03. Red Line
04. New Age
05. Glory Road
06. Reality Of The Dream
07. Por Vida
08. Lowest Point

Debiutancki album chłopaków z Bay Area. Pierwsze co przyciąga to naprawdę nieźle wykonana okładka - nawet nie chodzi o jakość, a bardziej o technikę, kolory, itp. Wygląda prawie jak plakat do filmu "Szczęki". Zespół wydaje się dość świeży - niestety nigdzie nie ma informacji, kiedy dokładnie powstał. Ale brzmienie mają podobne do 562 - czyli hardcore'owców z Chile.

The Destro - Harmony Of Discord (2009)


The Destro - Harmony Of Discord

The Destro na myspace

Data wydania: 13.10.2009
Gatunek: death/groove metal
Kraj: USA

Tracklista:
01. Justifiers Of Malice
02. Thorns Of Truth
03. Pestilence Of Deceit
04. Angel Killer
05. Mouth Of The Heretic
06. Persistence Of Ignorance
07. Dead Eyes Divide
08. Overcome (The Flame)
09. Face Down In Regret

"Harmony Of Discord" to drugi materiał jaki w swojej karierze przygotował amerykański zespół The Destro łączący w swojej muzyce gatunek death metalu z groove metalem - lub na odwrót, jak kto woli. Zespół zadebiutował w roku 2007 albumem "As The Coil Unwinds".

Początkowo zastanawiałem się czy ten album nie powinien być przedstawiony w death metalu, ale doszedłem do wniosku, że nie. Dlaczego? Bo gitarom prowadzącym ten album od początku do końca zdecydowanie bliżej do groove metalu niż do death metalu. Album jest dość krótki, łącz czas wszystkich kawałków to niecałe 30 minut muzyki. Ale nie jest to oczywiście nic złego - wolę krótsze albumy niż te rozwleczone, w których kawałki są tak powyciągane, że wszystko zaczyna brzmieć jak jeden długi utwór. Jak łatwo się domyślić na drugim wydawnictwie The Destro tak nie jest. Swojego czasu jarałem się albumem "The_Origin" belgijskiej grupy Welkin - zresztą nadal bardzo lubię wracać do tego LP. Dlaczego o tym wspominam? Bo właśnie Welkin też gra death/groove metal, z tymże w muzyce Belgów ewidentnie przeważał death metal, tutaj większy udział ma groove, chociaż atmosfera jest mieszana. Jak nietrudno zgadnąć największą uwagę zwracają właśnie gitary, które mielą kolejne groove metalowe riffy i to właśnie one nadają ton wszystkim kompozycjom. To również one odpowiadają za zmiany tempa - w obrębie jednego kawałka może takich zmian wielu nie ma, bo też nie na tym polega właśnie takie granie, natomiast już pomiędzy kolejnymi utworami różnice są wyczuwalne. Np. walcowaty "Angel Killer" występuje w towarzystwie niezwykle energicznego "Mouth Of The Heretic" (zresztą chyba najlepszy riff na albumie). Poza tym muszę przyznać, że ten album niesamowicie buja - jest tutaj zarówno magia oldschoolowego death metalu, jak i nowoczesnego groove metalu z motorycznie brzmiącymi gitarami.

Co tu dużo gadać, nie jest to może perełka, ale album, który pewnie gdyby został nagrany przez jakąś znaną markę to mógłby naprawdę nieźle namieszać w tym roku. Niestety został nagrany przez praktycznie nieznany amerykański band, który tak naprawdę dopiero rozpoczyna swoją karierę. Mam nadzieję, że panowie na swoich dalszych wydawnictwach (a liczę na to, że takie będą) utrzymają styl zaprezentowany na "Harmony Of Discord". Niezwykle przyjemne wydawnictwo.

Ocena: 8/10

Heaven Shall Burn - In Battle There Is No Law EP (1998)


Heaven Shall Burn - In Battle There Is No Law (EP)

Heaven Shall Burn na myspace

Rok wydania: 1998 (reedycja w 2002)
Gatunek: deathcore
Kraj: Niemcy

Tracklista:
01. Forthcoming Fire
02. Manoatory Slaughtery
03. Patrisan
04. Remember The Fallen
05. Thoughts Of Superiority

Debiutanckie wydawnictwo Heaven Shall Burn, które w reedycji doczekało się 7 utworów bonusowych. Jak zwykle to bywa przy debiutanckich epkach/demówkach itp. nie otrzymujemy tutaj materiału najwyższych lotów. Ale jest to zdecydowanie materiał ciekawszy niż większość tego typu wydawnictw - dlaczego? Materiał sprawia wrażenie dopracowanego, może produkcja do rewelacyjnych nie należy, ale to zawsze można poprawić. Na epkę składa się zaledwie 5 utworów, ale czas jej trwania to niemalże 30 minut, czyli jakby nie patrzeć całkiem spory materiał. Nie jest zapewne dla nikogo niespodzianką, że debiutancka epka Heaven Shall Burn to ostre kompozycje, dominujący jest tutaj growl (chociaż pojawiają się również elementy mówione, które swoją drogą nieco drażnią). Nie brakuje melodii i ciężkich riffów, odrobina połamańców i mocna praca perkusji. Nawet znajduje się tutaj naprawdę dobry kawałek - "Forthcoming Fire". To utwór, który od razu wpada w ucho. W sumie niezły też jest "Remember The Fallen", ale pojawia się tutaj niezbyt pasująca gadanina. Najbardziej niedopracowana wydaje się tutaj być perkusja - nawet nie sama gra, ale brzmienie - o ile dobrze brzmią bębny, to już jak pojawiają się talerze to ma miejsce tragedia, najlepiej to słychać w początkowych fazach utworów. Najbardziej wkurwiający jest chyba "Partisan" i znowu głównie przez gadaninę. A raczej wymieniające się gadanie z rykiem. Mimo wszystko epka wypada pozytywnie.

Ocena: 6,5/10

środa, 18 listopada 2009

Contracultura - Inmortal (2009)


Contracultura - Inmortal

Contracultura na myspace

Data wydania: 07.08.2009
Gatunek: progressive metal/industrial metal
Kraj: Urugwaj

Tracklista:
01. Puerta del abismo
02. Tropas de plomo
03. Situación normal
04. Destino
05. Inmortal?
06. Olvidando tu final
07. La misma señal
08. Mar de la tranquilidad
09. Venta de almas
10. Miradas ciegas

Zespół istnieje od 1996 roku, ale dopiero w 2009 zadebiutował właśnie albumem "Inmortal". Contracultura to band, który gra dość nowoczesny progresywny metal. Muzyka całkiem ciekawa, niestety wokalista nie zawsze daje radę. Momentami wręcz nie pasuje do muzyki, ale i ta czasami daje ciała - przykładem takiego słabo brzmiącego utworu jest "La Misima Senal", dużo tutaj fałszu niestety i kompletnego niezgrania, ale przynajmniej solówka przyzwoita. Za to całkiem ładnie brzmi ballada "Mar De La Tranquilidad" - co prawda wysokich lotów utwór to nie jest, ale przyjemnie się go słucha. Bardzo obiecująco rozpoczyna się "Venta De Almas" - problem w tym, że po ciekawym wstępie na basie nic wielkiego nie następuje, wręcz standardowy utwór. A album rozpoczyna się dość dziwnie - jakaś tam gadanina, a później wybuch naprawdę energicznego grania pełnego mocy. Niestety moc siada gdzieś w połowie utworu "Puerta Del Abismo", a szkoda. Ogólnie pierwsza połowa albumu wydaje się nieco ciekawsza – chociaż brakuje tutaj czegoś naprawdę rewelacyjnego. A najciekawszymi kawałkami są tytułowy „Inmortal” i posiadający wiele znamion industrialnego metalu utwór „Olvidando Tu Final”. Panowie z Urugwaju zaprezentowali całkiem ciekawy materiał z nowoczesnym brzmieniem, jedynie ten wokal nie zawsze jest taki jaki powinien.

Ocena: 6,5/10

The Autumn Offering – Requiem (2009)

The Autumn Offering – Requiem

The Autumn Offering na myspace

Data wydania: 09.06.2009
Gatunek: mdm/metalcore
Kraj: USA

Tracklista:
01.The Curtain Hits the
02.Narcosis
03.Venus Mourning
04.Worn Out Wings
05.Fixed Like Medication
06.Obsidian Halo
07.Light of Day
08.Requiem
09.Bleed Together
10.Smut Queen
11.Portrait

“Requiem” to już czwarty pełny album studyjny tego amerykańskiego zespołu, którego początki sięgają 1999 roku. The Autumn Offering debiutowali w roku 2004 albumem „Revelations of the Unsung”. Mieszanka metalcore’a z melodyjną odmianą death metalu nie jest niczym nowym na amerykańskiej scenie – zespół grających w tym konkretnym gatunku jest tam po prostu „kupa” i pewnie jeszcze więcej powstanie. Dlaczego? Chociażby dlatego, że wtedy zespół ma większą swobodę w tworzeniu kolejnych kompozycji. Takiej grupie ciężko zarzucić, że nie stawiają wyłącznie na agresję, a wplatają w ciężkie riffy jakieś melodie, a partie wokalne to przeplatający się growl z melodyjnym śpiewem.

Nie inaczej jest na albumie „Requiem” – właśnie ciężkie riffy przeplatają się z melodyjną gitarą, a ostry growlujący wokal momentami musi ustąpić miejsca melodyjnemu śpiewowi, który podstępnie wynurza się z cienia. To co mi się podoba na tym albumie to fakt, że zespół wie kiedy przypieprzyć – np. wręcz perfekcyjnie rozpoczyna się utwór „Fixed Like Medication”. Z pozoru spokojnie, ale ta lekko groove’ująca gitara, która zaraz wkracza po prostu niszczy. Szkoda tylko, że zaraz odchodzi na plan dalszy. Dodatkowo muszę zaznaczyć, że na tym wydawnictwie poza mieszanką mdm/metalcore znajduje się również spora dawka przebojowości – a to głównie za sprawą melodyjnego wokalu, jak i melodyjnie grających gitar. Oczywiście owa chwytliwość objawia się głównie w refrenach – dzięki temu album ten trochę przypomina mi dokonania szwedzkiego Raunchy, którzy też łączą ostre granie z przebojowymi refrenami. Główna różnica jest taka, że The Autumn Offering nie stosują elementów industrialnych. Od razu mówię, że przeciwnicy melodyjnego wokalu w metalcorze mogą od razu sobie odpuścić ten album. Jak dla mnie wypada całkiem korzystnie – może te kompozycje odkrywcze nie są, może są lepsze bandy od tego, a już na pewno w metalcorze w tym roku wydane zostały lepsze albumy. Ale to oczywiście nie oznacza, że The Autumn Offering można sobie odpuścić. Wielbiciele przebojowości przeplatającej się z ciężkimi brzmieniami będą zachwycenia, albo przynajmniej powinni być. Dla mnie to bardzo przyjemne granie, w którym zespół ewidentnie wie co robi i nie słychać tutaj żadnej napinki, a melodyjne granie zostaje tutaj wkomponowane wręcz idealnie. Polecam obadać. Ode mnie 7,5/10 z tendencją wzrostową.

Ocena: 7,5/10

wtorek, 17 listopada 2009

The 69 Eyes - Back In Blood (2009)

The 69 Eyes - Back In Blood

Data wydania: 28.08.2009
Gatunek: goth'n'roll
Kraj: Finlandia

Tracklista:
01. Back In Blood
02. We Own The Night
03. Dead N' Gone
04. The Good, The Bad & The Undead
05. Kiss Me Undead
06. Lips Of Blood
07. Dead Girls Are Easy
08. Night Watch
09. Some Kind Of Magick
10. Hunger
11. Suspiria Snow White
12. Eternal


Po dwóch latach od premiery "Angels" helsińskie wampiry znowu weszły do studia, żeby nagrać nowy materiał, na nowy album - te dwa lata jednak nie były bezproduktywne. W roku 2008 The 69 Eyes wydali album koncertowy "Hollywood Kills", który zarejestrowany został podczas trasy koncertowej w 2006 roku - także nie powinien dziwić brak utworów z albumu "Angels". A co poza tym działo się z zespołem przez te dwa lata? Nie było żadnych zmian personalnych, nie nastąpiła żadna radykalna zmiana granej przez nich muzyki - czyli spodziewać się można było kontynuacji "Devils"/"Angels". Z jednej strony jak najbardziej, z drugiej nie było to już takie pewne, dlaczego? Bo zespół do współpracy zaprosił Matta Hyde'a, któremu została powierzona produkcja albumu.

Daath - The Concealers (2009)



Daath - The Concealers

Daath na myspace

Data wydania: 20.04.2009
Gatunek: industrial death/groove metal
Kraj: USA

Tracklista:
01. Sharpen the Blades
02. Self-Corruption Manifesto
03. The Worthless
04. The Unbinding Truth
05. Silenced
06. Wilting on the Vine
07. Translucent Potency
08. Day of Endless Light
09. Duststorm
10. ...Of Poisoned Sorrows
11. Incestuous Amplification

Skład:
Sean Zatorsky – wokal
Emil Werstler – gitara
Eyal Levi – gitara, sample
Jeremy Creamer – gitara basowa, sample
Kevin Talley – perkusja


Jakoś niedawno przed premierą tego albumu zapoznałem się z LP "The Hinderers" - może nie zniszczył mnie tak jak się spodziewałem, ale wbił mi się do głowy i długo jej nie opuszczał. Materiał świetny, nowoczesny, pełen pasji. W związku z tym na nowe wydawnictwo amerykańskiej formacji Daath czekałem z zaciśniętymi kciukami. Europejska premiera "The Cencealers" odbyła się 20 kwietnia, a amerykańska dzień później.

Zacznę od tego, że formacja ta albumem "The Hinderers" zdobyła sobie sporą rzeszę fanów - nie udało się wcześniej, bo "Futility" nie był specjalnie wciągającym materiałem - zresztą jestem przekonany, że wiele osób nadal uważa, że "The Hinderers" to debiutanckie wydawnictwo Daath. Wyczekując premiery "The Concealers" wiedziałem czego się spodziewać. Album miał być szybki, pełen energii, z mocarnymi riffami i śladami industrialnego grania (czy też z elementami elektroniki) - miał być po prostu industrialnym death metalem z wyższej półki. Obawy oczywiście były, ale prysły zaraz jak usłyszałem pierwszy kawałek.

Nowy album Daath to przede wszystkim wpadające w ucho riffy, których niejeden obracający się w podobnych klimatach może im co najwyżej pozazdrościć. Do tego dochodzą bardzo dobre partie perkusyjne - a współpraca pomiędzy gitarami, a perkusją jest wręcz idealna. Mimo tego, że to gitary ustawione są na pierwszym miejscu to czasami perkusji udaje się wysunąć na pierwszy plan i dyktować tempo. Przydałoby się też coś wspomnieć o wokaliście - Sean Zatorsky pokazuje, że nie jest jakimś tam byle jakim growlerem. W każdym kawałku (poza instrumentalnym "Duststorm") słychać, że w ten odhumanizowany ryk wkłada naprawdę dużo energii. I w końcu przechodząc do samych kawałków - album jest wypakowany po brzegi killerami, które od razu wbijają się w pamięć.

Nie chcę tutaj skupiać się na każdym utworze z osobna, dlatego postaram się tylko odwołać się do tych absolutnie najlepszych - nawet nie tylko na tym wydawnictwie, ale w ogóle w metalu w roku 2009. Takim numerem jeden jest dla mnie "Witling On The Vine", kawałek, który zaczyna się dość spokojnym riffem w końcu przechodzący w prawdziwą rzeź i pokaz umiejętności wokalnych Seana, którym to towarzyszy niezwykle szybko wpadający w ucho riff. Co w tym kawałku takiego jest? Nie wiem, w każdym razie kiedy słucham tego albumu utworu znajdującego się pod numerem 6 muszę przesłuchać kilka razy.

Kolejny na podium jest "Day Of Endless Light" - kawałek, który przez bardzo długi czas uważałem za najlepszy na tym albumie, ale jak się okazuje "Witling On The Vine" jest o wiele bardziej charakterystyczny. Usłyszeć "Day Of Endless Light" podczas koncertu - bezcenne. Ta kompozycja wyzwala niesamowite pokłady energii - głównie za sprawą rewelacyjnie bijącej perkusji, za którą siedzi Kevin Talley.

Idąc dalej trzecie miejsce należy do "...Of Poisoned Sorrows" (a praktycznie to i do wstępu w postaci "Duststorm"). Industrialny wstęp i wkroczenie gitar, które tutaj nie oddadzą pola perkusji, chociaż ta podczas zwrotek bije mocno i momentami naprawdę niewiele brakuje, żeby całkowicie zagłuszyła gitarę. Utwór z bardzo elektronicznym brzmieniem - nowoczesny, melodyjny, wypakowany energią i jakimś takim niepokojącym klimatem. Później utwory nieznacznie słabną - mamy niezwykle melodyjny "The Unbinding Truth" znowu z mrocznym klimatem i trochę neoklasyczną solówką gitarową.

I praktycznie później utwory ustawione są na równi - "Sharpen The Blades" (z bardoz chwytliwym refrenem, który mimo growlu wpada w ucho), "Self-Corruption Manifesto" (z bardzo dobrym i ciężkim riffem, który towarzyszy rewelacyjnym partiom wokalnym Seana Zatorsky'ego), spokojnie zaczynający się "The Worthless", niezbyt zgodny z tytułem "Silenced", najcięższy na tym albumie "Translucent Potency" z wywijającą serpentyny gitarą rytmiczną i z zamykającym "The Concealers" niezwykle agresywnym i zarazem najkrótszym na tym wydawnictwie utworze "Incestuous Amplification" (oczywiście mam na myśli najkrótszy kawałek z wokalistą).

Zmiana na stanowisku wokalisty Daath nie wszystkim pewnie przypadła do gustu ("The Concealers" to pierwszy album z Zatorsky'm), inni znowu zarzucają zbyt nowoczesne brzmienie, jeszcze inni, że ten album za bardzo przypomina Trivium (a to niby za sprawą producenta, którym jest Jason Suecof). Według mnie te wszystkie zarzuty są najzwyczajniej wyssane z palca i nijak nie mają się do trzeciego wydawnictwa Daath. Amerykanie nagrali materiał, który mimo ciężaru wpada w ucho, a riffy pozostają w głowie na bardzo długo. "The Concealers" to album po brzegi wypchany killerami. Nowoczesne brzmienie, ciężar, energia i niepokojący klimat - to słowa, które chyba najlepiej opisują ten album. Dla mnie to jedno z najlepszych wydawnictw 2009 roku.

Ocena: 9,5/10

sobota, 14 listopada 2009

Rough Silk - Roots Of Hate (1993)

Rough Silk - Roots Of Hate

Data wydania: 1993
Gatunek: melodic power metal
Kraj: Niemcy

Skład zespołu:
Jan Barnett – wokal
Ralf Schwertner – gitara basowa
Hilmer Staake – gitara
Herbert Hartmann – perkusja
Ferdy Doernberg – klawisze

Tracklista:
01. The Grapes of Wrath
02. Roots of Hate
03. The Deep of the Night
04. Calls to the World
05. When the Thunder Roars
06. Candle in the Rain
07. Cemetary Dawn
08. Sentimental Trust
09. Wasteland Serenader
10. Through the Fire
11. Ups and Downs
12. Why?
13. Eyes of a Stranger
14. Forever

Debiutancki album Rough Silk, ale nie wiem czy od tego albumu powinno się zaczynać przygodę z tym zespołem. Nie jest to jakiś wielce porywający krążek - chociaż mi się podoba. Co prawda jest tutaj wszystko to co powinno być - chwytliwość, lekkość, dobry wokal, dobra praca gitar i perkusji...no i klawisze, które są zawsze obecne w muzyce Rough Silk, ale niech nikt nie pomyśli, że tutaj jest jakieś wielkie parcie na nie i jakieś sola klawiszowe, bo tego tutaj nie ma. Album rozpoczyna się od krótkiego intro i następuje utwór tytułowy - chwytliwości nie można mu odmówić. I od razu trzeba się przyzwyczaić do przebojowych refrenów, bo te są częstym gościem na tym albumie. Ciąg dalszy dobrych refrenów następuje w "In The Deep Of The Night" i "Calls To The World", a później poprawia się w "When Thunder Roars", do którego dochodzi przebojowa i szybka melodia. I kiedy myślałem już, że płyta się rozkręca to wpadł "Candle In The Rain". Wolny, nieco nudzący balladowy utwór, który jednak wpada w ucho - to pewnie zasługa Barnetta, który spisuje się tutaj lepiej niż dobrze. I dalsza cześć płyty jest już bardzo dobra - "dalszą część" rozpoczyna utwór zagrany w średnim tempie - "Cemetary Dawn", tradycyjnie dobry refren i ciekawy "oklepany" riff w zwrotkach i jeszcze to wycie :-) Później chwytliwość rządzi - "Sentimental Trust" i "Wasteland Serenade" to dwa kawałki, które posiadają ewidentnie najlepsze i najbardziej chwytliwe refreny na tym krążku. Chwilowym przestojem można nazwać balladowy "Trough The Fire", ale to też dobry kawałek, chociaż nie powinien znajdować się w tym miejscu, bo zaburza nieco strukturę. "Ups And Downs" to znowu chwytliwy refren...i niestety od tego utworu zaczyna się znowu trochę nudno, bo trafiamy na kolejną już balladę "Why", a po niej następuje bardzo szybki i energiczny "Eyes Of A Stranger", ale z chwytliwości i przebojowością to tutaj nie jest najlepiej. Zwieńczeniem płyty jest ballada (znowu) "Forever" i tutaj plus, bo Ferdy Doernberg zasiada za fortepianem, a John Barnett przepięknie śpiewa. Mimo tego, że to kolejna ballada na tej płycie to niszczy wszystkie pozostałe znajdujące się na "Roots Of Hate".

Podsumowując - warto posłuchać, bo to kawał dobrej muzyki, ale nie ma co się nastawiać na power metal, bo ja tutaj jednak czuję zdecydowanie więcej hard rocka z dobrymi melodiami. Chociaż hard rock też nie jest wiążący, bo Rough Silk od samego początku nie był zespołem, który potrafił się zdecydowanie zmieścić w obrębie jednego gatunku. Warto sięgnąć po ten album, żeby posłuchać takich hiciorów jak: "Calls To The World", "Sentimental Trust", "Wasteland Serenade", "Roots Of Hate", "Candle In The Rain" czy "Forever".

Ocena: 8/10

Najlepsze metalowe albumy maja 2009

1. Birds Of Prey - The Hellpreacher (sludge metal)

2. Alastor - Spaaazm (groove metal)

3. Devil's Whorehouse - Blood & Ashes (death rock)

4. Vomitory - Carnage Euphoria (death metal)

5. Old Man's Child - Slaves Of The World (melodic black metal)

Najlepsze metalowe albumy kwietnia 2009

1. Daath - The Concealers (industrial death metal)

2. Maroon - Order (metalcore)

3. God Dethroned - Passiondale (death metal)

4. Disbelief - Protected Hell (sludge metal)

5. Powerwolf - Bible Of The Beast (power metal)

piątek, 13 listopada 2009

Najlepsze metalowe albumy marca 2009

1. Rough Silk - The New Beginning (melodic power metal)

2. A Plea For Purging - Depravity (metalcore)

3. Thanatos - Justified Genocide (death/thrash metal)

4. Mastodon - Crack The Skye (progressive groove metal)

5. The Orange Man Theory - Satan Told Me I'm Right (grindcore/death metal/southern rock)

Najlepsze metalowe albumy lutego 2009

1. Switchtense - Confrontation Of Souls (thrash/groove metal)

2. Herman Frank - Loyal to None (heavy metal)

3. Hysterica - Metalwar (heavy metal)

4. Funeral Mist - Maranatha (black metal)

5. Torture Killer - Sewers (death metal)

Najlepsze metalowe albumy stycznia 2009

1. Deathstars - Night Electric Night (industrial gothic metal)

2. Hellmouth - Destroy Everything, Worship Nothing (thrash metal/punk)
3. Element Of Noise - Unscared (groove metal)

4. Destroy Destroy Destroy - Battle Sluts (power metal)

5. Kreator - Hordes Of Chaos (thrash metal)

czwartek, 12 listopada 2009

Ink Dot Boy - The Red Symphony (2009)



Ink Dot Boy - The Red Symphony

Ink Dot Boy na myspace

Data wydania: 2009
Gatunek: industrial metal/electro/alternative
Kraj: USA

Tracklista:
01. The Red Symphony
02. Regiment 9
03. we Are The Sick Ones
04. My Poisoned Black Rose
05. Fine Parasite
06. Acidic Ambrosia
07. The Art Seven Of Madmen

Zacznę od tego, że materiał można otrzymać za darmo na skrzynkę mailową - wystarczy poszperać po stronie myspace Ink Dot Boy i wpisać swój adres e-mail - poza samym albumem otrzymujemy zestaw tapet i bonus tracka. Nic kompletnie o tym zespole nie wiem - poza tym, że za wszystko tutaj odpowiedzialny jest jeden gość (pomagają mu bliżej nieokreślony Matti na gitarze i równie nieokreślony Vin, który odpowiedzialny jest za perkusję). Poza tym Ink Dot Boy ma naprawdę chory image - dość spokojny wygląd widnieje na okładce, pozostałe "malowania" widnieją na stronie zespołu, lub po prostu na tapetach dołączanych do albumu.

Przechodząc do samego albumu - jest to dość pomieszany industrialny metal, chociaż dużo łatwiejszy w odbiorze niż ten, który znam z wykonania Undercover Sluts. Nie da się tutaj jednoznacznie określi wokalu, czy nawet linii melodycznej - wokal jest zmienny, od szorstkiego, zwykłego, aż po nieco piszczący (np. w "Regiment 9"). Nie ma tutaj co prawda odkrywania Ameryki, ale pan Ink Dot Boy ma całkiem ciekawe pomysły na kompozycje, słychać tutaj dużo wpływów Marilyna Mansona i innych podobnie grających gości. Chociaż nie jest to tak przebojowe granie jak niektóre tego typu albumy. Jasne, że riffy są bujające, a wokal (czy ten przesterowany, czy ten tradycyjny, melodyjny) są na zadowalającym poziomie - nie ma tutaj żadnych dzikich ryków, ale też nie ma melodyjnych zaśpiewów, które w takim graniu mnie drażnią. Jest nawet trochę chorego klimaty "IVp" (wiadomo jakiego zespołu) - głównie w kawałku "My Poisoned Black Rose", który to od razu zaczął mi się kojarzyć właśnie z wspomnianym albumem, zapewne przyczyniły się do tego stała linia melodyczna (monotonna) i jęki rozkoszy pojawiające się gdzieś w okolicach końca utworu. Ale żeby nie było, że ten album to jakaś jedna wielka niewiadoma - mimo tego, że nie jest to jakiś super-przebojowe wydawnictwo nie oznacza też, że dostajemy tutaj mnóstwo łamańców, dźwięków znikąd, czy silenia się na niezwykłą oryginalność - np. poprzez nagrywanie dźwięków silnika, czy tym podobnych rzeczy. Tutaj dostajemy łatwy do przyswojenia kawał industrialno-elektroniczego grania z domieszką metalu (chociaż nie jest obecny we wszystkich kawałkach).

Podsumowując - na Ink Dot Boy trafiłem zupełnie przypadkiem i w końcu postanowiłem przesłuchać albumu, oczywiście nie żałuję. Jest to naprawdę dobre granie industrialne, które wchłonąłem naprawdę szybko i kilka z zawartych tutaj utworów naprawdę przypadło mi do gustu - np. "The Red Symphony", "Regiment 9", "My Poisoned Black Rose", czy "Acidic Ambrosia". Polecam sprawdzić to wydawnictwo, zwłaszcza, że można je otrzymać za darmo.

Ocena: 7,5/10

środa, 11 listopada 2009

Daath - Futility (2004)


Daath - Futility

Rok wydania: 2004
Gatunek: industrial death metal/experimental
Kraj: USA

Tracklista:
01. The One
02. Placenta
03. Filter
04. Child Says
05. Infestation
06. Concentrate Living
07. Blender for the Baby
08. Slow
09. Just for a Second
10. Crystasis

Przyznam, że byłem zaskoczony, że ten zespół nagrał coś przed "The Hinderers" - po prostu nie przypuszczałem, żeby ten zespół mógł mieć inny początek. Jak się jednak okazuje w roku 2004 amerykański zespół Daath (który z muzyką z USA w ogóle mi się nie kojarzy) wydał własnymi środkami album "Futility", który poniżej postaram się w kilku słowach scharakteryzować.

Ten album jest inny, mniej ułożony, bardziej dziki. Już sam otwieracz zwrócił moją uwagę - skojarzył mi się jednym z kawałków Toma Waitsa z albumu "Rain Dogs". Natomiast "Placenta" to już jakiś mocno eksperymentalny kawałek - ani do końca death, ani industrial. Dla mnie te riffy nie brzmią do końca jak death metalowe. Dalsze kawałki to ewidentne eksperymenty - po prostu słychać, że zespół na tym albumie szukał własnego stylu, który pozwoliłby im zaistnieć. To co trzeba przyznać to bardzo dobra współpraca wokalisty z perkusją - zwłaszcza w kawałku "Child Says". Zespół nawet trochę otarł się o nu-metalowe dźwięki w numerze "Blender For The Baby", ale jakbym się nie wsłuchał to bym tego pewnie nie zauważył. Ale i tak najdziwniejszym kawałkiem na tym albumie jest numer "Slow" - lekki, miękki z akustycznym brzmieniem i czystym wokalem. Brzmi to tak jakby ten numer był wrzucony tutaj z innego albumu. Zresztą podobnie brzmi "Just For A Second"...ale mniej więcej od połowy zaczyna się właściwe granie...tyle, że znowu z nu-metalową nutą. A zamykający album "Crystasis" to znowu eksperyment - brzmieniowy, kompozycyjny i raczej średnio udany.

Podsumowując ten album to jeden wielki eksperyment, który powinien przypaść do gustu głównie wielbicielom awangardy metalowej niż zagorzałym fanom industrialnego death metalu. Ewidentnie od samego początku do ostatniej sekundy "Futility" to poszukiwanie własnego stylu, pomysłu na muzykę. Słucha się tego przyjemnie, ale znając już "The Concealers" i "The Hinderers" ciężko mi się podchodzi do muzyki zawartej na "Futility". Z drugiej strony nie dziwię się osobom, które zaczęły psioczyć na ten band po tym jak wydał "The Hinderers" - z awangardy death metalowej stał się industrialnym death metalem. Dla mnie to oczywiście lepiej, ale jako awangarda death metalowa też nie wypadają źle.

Ocena: 7/10

Daath - The Hinderers (2007)


Daath - The Hinderers

Rok wydania: 2007
Gatunek: industrial detah metal
Kraj: USA

Tracklista:
01. Subterfuge
02. From The Blind
03. Cosmic Forge
04. Sightless
05. Under A Somber Sign
06. Ovum
07. Festival Mass Soulform
08. Above Lucium
09. Who Will Take The Blame
10. War Born (Tri-adverserenade)
11. Dead On The Dance Floor
12. Blessed Throught Misery
13. The Hinderers

Niby przed zapoznaniem się z “The Concealers” słyszałem “The Hinderers”, ale jak sobie go zapuściłem dzisiaj to okazało się, że kompletnie nic z niego nie pamiętam. Zapuściłem album i posłuchałem powtórnie...

Album zaczyna się naprawdę mocnym kopem, bo takim numerem jest właśnie „Subterfuge”. Początkowo bardzo przebojowe granie - żywy riff i lekka domieszka elektroniki. Ale sama kompozycja jest po prostu świetna od początku do końca - co prawda traci w pewnym momencie na przebojowości i na tempie, ale to tylko urozmaica ten numer. "From The Blind" już nie jest tak przebojowy, ale jak najbardziej szybki i pełen energii. Trzeci utwór rozpoczyna się raczej typowo industrialnie - lekka doza elektroniki i wkraczają gitary - taki jest początek "Cosmic Forge". Ciężkie szarpane riffy i melodyjna gitara wychylająca się nieśmiało zza ściany szybkich partii perkusyjnych. I oczywiście klawisze dodające niezwykłego uroku temu numerowi. Kolejne numery to znowu bardzo dobra praca perkusji, lekko oklepane, ale wciągające riffy. Industrial może nie jest tutaj na tyle wyraźny na ile można by się spodziewać - jest on po prostu użyty w formie ozdobnika. Podobnie jak symfonia została użyta na debiutanckim albumie Xerath. Czyli stanowi ważny, albo nawet bardzo ważny punkt zwłaszcza w melodiach, natomiast nie stanowi on sedna tego albumu. Chociaż może trochę odrzucać to bardziej eksperymentalne podejście do death metalu z elementami industrialu, jakie zostało zaprezentowane w numerze "Who Will Take The Blame" - tutaj duża rola elektroniki może kogoś wręcz zniechęcić do muzyki Daath, ale z drugiej strony prężne riffy powinny zadziałać odwrotnie. Podobnie może być z numerem "Dead On The Dance Floor" - nie dość, że tytuł trochę niefortunny to jeszcze dużo basów w stylu nowomodnego deathcore'owego grania. Dla mnie jeden z ciekawszych numerów na tym albumie. A wszystko zamyka raczej przyzwoity utwór tytułowy.

Jedno trzeba przyznać Daath - z maniakalną wręcz perfekcją wyważyli elementy industrialne z death metalem (ale zdecydowanie nowoczesnym, a nie łupanym oldschoolowym). Album co prawda mniej wyrazisty niż "The Concealers", ale zdecydowanie wyróżniający się z nowomodnego grania.

Ocena: 8,5/10

August Burns Red - Constellations (2009)


August Burns Red - Constellations

August Burns Red na myspace

Data wydania: 14.07.2009
Gatunek: melodic metalcore
Kraj: USA

Tracklista:
01. Thirty And Seven
02. Existence
03. Ocean Of Apathy
04. White Washed
05. Martians Trench
06. The Escape Artist
07. Indonesia
08. Paradox
09. Meridian
10. Rationalist
11. Meddler
12. Crusades


Nie wiem dlaczego, ale zawsze byłem przekonany o tym, że każdy zespół, który jest określany mianem "melodic metalcore" musi grać coś wręcz ocierającego się o emocore. Tak właśnie przez cały czas myślałem o August Burns Red. Ale przy okazji nowego albumu postanowiłem się przekonać czy moje przypuszczenia były słuszne.

Jest to trzecie wydawnictwo August Burns Red, ale z racji tego, że ich omijałem szerokim łukiem jest to pierwsze ich wydawnictwo, z którym się zapoznałem. "Thirty And Seven" to pierwszy kawałek na tym albumie. Byłem trochę zaskoczony kiedy przeszedł refren a w nim nie pojawiły się melodyjne zaśpiewy - za to muzyka jak najbardziej melodyjna, nawet bym powiedział, że momentami przypominająca melodyjną odmianę heavy metalu. Jednocześnie zespół pozostaje w kręgu metalcore'a. Gitary młócą jak trzeba, perkusja też, a wokalista zdziera gardło. W muzyce August Burns Red obecne są również elementy melodic death metalu - głównie w tych melodyjnych partiach. Oczywiście nie jest to jakieś bardzo agresywne granie, bo melodie dość zgrabnie łagodzą ostrzejsze partie - chociażby w takim "White Washed", które gdyby nie melodyjna gitara grająca w tle to mieli byśmy prawdziwy walec. A tak jest to walec, ale wpadający w ucho, ale nie tylko dzięki tej gitarze, ale również dzięki refrenowi. Do tego trzeba też dodać, że ten zespół nieco eksperymentuje z progresywnym graniem - często zmienia klimat i tempo muzyki. Dobrze to słychać w przypadku utworu "Marianas Trench", który rozpoczyna się spokojną grą na gitarze i wyłaniającymi się zza niej partiami na perkusji, żeby w końcu wpuścić nieco agresywniejszą gitarę (choć nadal melodyjną), następnie wchodzą na kolejny poziom i grają już typowy metalcore z dużym udziałem melodyjnej gitary. Podobny rozrzut stylistyczny pojawia się w przypadku utworu "Meridian", ale akurat ten przykład jest zupełnie innym, bo pod numerem 9 kryje się utwór instrumentalny. Nie skupiając na dalszym dzieleniu utworów i ocenianiu ich kolejno powiem, że ten band powinien grać progresywny metalcore, bo po prostu to im wychodzi najlepiej. Melodie są tutaj wyraźne i bardzo dobrze dobrane. Po prostu dla wielbicieli łagodniejszej wersji metalcore'a pozycja obowiązkowa.

Podsumowując po pierwszym odsłuchu tego materiału byłem pozytywnie zaskoczony. Nie trafiłem tutaj ani razu na melodyjne zaśpiewy, bo tak owych tutaj po prostu nie ma. Kawałki są różnorodne, głównie dzięki melodiom i progresywnemu podejściu. Mimo tego jest tutaj również kilka minusów - zbyt mało z tych kawałków wpada do głowy. Myślę, że chociaż melodii jest tutaj dużo i nie ma tutaj miejsca na emocore to "Constellations" nie trafi do każdego wielbiciela melodyjnego metalcore'a.

Ocena: 7,5/10

A Plea For Purging - Quick Is The Word; Steady Is The Action EP (2007)

A Plea For Purging - Quick Is The Word; Steady Is The Action 

Rok wydania: 2007
Gatunek: metalcore
Kraj: USA

Tracklista:
01. Resurrection of the Beast
02. Quick Is the Word
03. -Interlude-
04. The Betrayers
05. Mystery - Great Babylon, Mother of Prostitutes and All Abominations of Earth
06. Death Has Been Swallowed Up In Victory

Nie jest to co prawda pierwsze nagranie A Plea For Purging, ale tego pierwszego nie mam jak zdobyć, a skoro ta epka niedawno do mnie "przyszła" to postanowiłem jej czym prędzej posłuchać.

Już podczas pierwszego odsłuchu nasunęło mi się trochę wniosków. Przede wszystkim słychać, że zespół wówczas był bardzo młody i mimo tego, że miał pomysł na swoją muzykę to z jego realizacją trzeba było czekać jeszcze dwa lata - czyli do wydania albumu "Depravity". Nie powiem, że jest to materiał podobny do tego co można usłyszeć na "A Critique Of Mind And Thought", bo tak nie jest. Bardziej to jednak przypomina "Depravity" - jednak ta melodyjna gitara gra bardzo nieśmiało i jakieś takie niezbyt pasujące do danej chwili melodie. Wokaliście niczego zarzucić nie można, chociaż słychać, że stara się raczej średnio. Brawa za beatdowny - te są pierwsza klasa. Trochę połamańców pokazuje, że zespół nie chciał nagrać zwykłego metalcore'owego materiału, który po pierwszym odsłuchu trafiłby na półkę "już to słyszałem w setkach innych zespołów". Może ta epka nie jest jakimś szczytem oryginalności, ale też nie brzmi jak powielanie utartego schematu. Jednakże tak jak napisałem - rewelacji tutaj nie ma.

Ciężko się ocenia takie krótkie wydawnictwa, ale myślę, że ocena 7/10 się za "Quick Is The Word; Steady Is The Action" jak najbardziej należy. Dobry wstępniak do dalszych nagrań zespołu.

Ocena: 7/10

wtorek, 10 listopada 2009

Decadence - Chargepoint (2009)


Decadence - Chargepoint

Decadence na myspace

Data wydania: 14.10.2009
Gatunek: melodic thrash metal
Kraj: Szwecja

Tracklista:
01. Discharge
02. Silent Weapon (For A Quiet War)
03. Out Of Ashes
04. Point Of No Return
05. Strenght Of Mind
06. Fast Forward
07. Challenge
08. Be Home When I'm Gone
09. The Demons Run (instrumental - japanese bonus track)

Na czwarty w dorobku Decadence album czekałem zaciskając kciuki i co chwila wchodząc na myspace zespołu szukając informacji kiedy wreszcie będę mógł zamówić nowe wydawnictwo. Nie bardzo byłem zadowolonyu kiedy pojawiła się informacja, że "Chargepoint" dostępny jest tylko w jakimś japońskim sklepie internetowym. Na szczęście po niecałych dwóch tygodniach Kitty dała mi cynk, że w ich sklepie można już zamówić nowy album w japońskim wydaniu. Nawet chwili się nie zastanawiałem.

Jakoś w okolicach japońskiej premiery albumu zespół zaprezentował pierwszy w swojej historii profesjonalny wideoklip do utworu "Silent Weapon (For A Quiet War)", który od jakiegoś czasu był zapowiadany (pojawiały się zdjęcia z planu, itp.) Kiedy w końcu można go było zobaczyć stałem się spokojny o nowy materiał. Ale przechodząc do samego albumu - ci, którym dane było słyszeć poprzednie dokonania Decadence raczej zaskoczeni nie będą, bo zespół podażą dalej obraną na pierwszym albumie ścieżką. Ci, którzy wcześniej nie słyszeli Decadence pewnie będą cieszyć się jak dzieci - przynajmniej ja się tak cieszyłem kiedy usłyszałem pierwszy album tego szwedzkiego bandu. Album rozpoczyna się mocnym kopem w postaci "Discharge" - Kitty w najwyższej formie, Kenneth odwala kawal dobrej roboty - jedyna partia gitarowa mi się nie podoba. Na szczęście jest krótka, ale kojarzy mi się z DragonForce (ci którzy znają ten zespół pewnie bez problemu wyłapią to zagranie). Poza tym co tu można pisać? Decadence każdą swoją płytę otwierają bardzo dobrym kawałkiem, który co prawda ma przygotować słuchacza na niezły łomot z dużą dawką melodii, ale sam w sobie już jest takim właśnie łomotem. Jeszcze jeden mankament, chociaż to aż tak bardzo w muzyce Szwedów nie jest tak wyraźne - chodzi o grę perkusji i pojawiające się "stuku-puku", tutaj na szczęście robi tło dla gitar i wokalu Kitty. Drugi na liście jest "Silent Weapon (For A Quiet War)", który rozpoczyna się od naprawdę ostrej partii perkusji. Utwór znany z klipu (o czym już wspominałem) i chociaż początkowo wydawał się "spoko, można posłuchać" albo "niezły kawałek" to po kilkudziesięciu konkretnych odsłuchach uznaję go za prawdziwego killera pokroju "Corossion" czy "Red". Wokal Kitty jest lepszy niż na pierwszym kawałku, gitary może grają nieco mniej melodyjnie, ale za to ostrzej - sam kawałek też ma w sobie dużo agresji okraszonej melodią wygrywaną przez gitarę, no i uderzająca rytmicznie perkusja. "Out Of Ashes" rozpoczyna się spokojną partią gitarową, ale nie tak spokojną grą Erika - perkusja co prawda pojawia się w tle, ale tło robi nadzwyczaj dobre. Słuchając tego numeru mam przed oczami jakiś pociąg, który z każdą sekundą jedzie coraz szybciej - tak też jest z tempem tego kawałka. Początkowo dość wolny i spokojny w końcu zaczyna przyspieszać, a w pewnym momencie niemalże słyszę sunięcie po szynach - naprawdę dobra rzecz, chociaż nie do końca w stylu, do którego przyczaiła mnie ta szwedzka kapela. Zwłaszcza pod tym względem ten utwór jest ciekawy. "Point Of No Return" to drugi po "Silent Weapon (For A Quiet War)" killer - dlaczego? Bo ma wszystko to co taki kawałek posiadać powinien. Szybkie tempo, melodię wpadającą w ucho (mimo tego, że jest to nadal thrash), bardzo dobre partie gitarowe i perkusyjne, zmiany tempa, jak i i natężenia (chodzi o dozowanie agresji, czy też ostrości). No i jeden z powtarzających się tutaj motywów szczególnie zapadł mi w pamięć - na szczęście pojawia dość często podczas "Point Of No Return". Do tego należy dodać niezwykle udaną solówkę gitarową - oczywiście w wykonaniu Kennetha. Tak dla porządku wspomnę jeszcze tylko, że to najdłuższa kompozycja na tym albumie. Szybką i bardzo melodyjną gitarą rozpoczyna się kawałek "Strenght Of Mind", ale szybko traci na prędkości, kiedy wkracza wokal, ale tylko po to, żeby zaraz znowu ruszyć z kopyta - to charakterystycznych punktów twórczości Decadence. Znowu na pochwałę zasługują partie gitarowe - po prostu słychać, że Kenneth napisał dla siebie naprawdę wyborne nuty i jednocześnie pokazuje, że jest bardzo dobrym gitarzystą. Momentami aż dziw bierze, że w Decadence jest jeden gitarzysta. Chociaż co w klipie do "Silent Weapon (For A Quiet War)" widać dwóch gitarzystów - niestety o tym drugim w książeczce nie ma mowy, także przypuszczam, że to występ gościnny. Ale idąc dalej - "Fast Forward" ukrywa się pod numerem 6. I tutaj wielbiciele Decadence zaskoczeni nie będą, to już typowy utwór utrzymany w klimacie tego zespołu. Słuchając go nawet miałem wrażenie, że już kiedyś słyszałem podobny utwór w wykonaniu tego szwedzkiego zespołu. To co warto tutaj podkreślić (zresztą to się podkreśla samo) to bardzo dobre zgrywanie się wokalu Kitty z muzyką. Ten element został dopracowany wręcz do perfekcji, do tego dochodzi naprawdę dobry miks, który sprawia, że to co ma być na wierzchu jest słyszalne najwyraźniej. "Challenge" z początku przypomina trochę (a może nawet bardzo) oldschoolowy kawałek death metalowy i gdyby nie melodyjne partie gitary można by sądzić, że zespół przerzucił się na death metal. Zaraz do wokalu Kitty dołączają wtórujące okrzyki pozostałych członków zespołu. Kawałek wart odnotowania za zgrywające się ze sobą partie gitarowe i perkusyjne - tak jak napisałem, brzmi to trochę jak oldschoolowy death metal. Zresztą to jeden z moich ulubionych kawałków z tego albumu. I niestety pociąg zaczyna się powoli oddalać - to nam sugeruje nie tylko spojrzenie na tracklistę, ale również rozpoczęcie utworu "Be Home When I'm Gone", który to kawałek kończy podstawowe wydanie albumu. Zakończenie wysokiej klasy - chociaż nadal w stylu Decadence (co nie znaczy, że zespół ten gra bez klasy). Nie mamy tutaj żadnych fajerwerków, ot porządny utwór z łatwo wpadającym w ucho motywem gitarowym. Nie wiem jak będzie z innymi wydaniami, ale posiadacze japońskiego wydania będą mogli się jeszcze chwilę pocieszyć albumem, bo jako dziewiąty track został dodany bonusowy instrumental "The Demons Run". Mimo tego, że to utwór, w którym wokal się nie pojawia to został on napisany przez Kitty. I powiem, że warto zakupić japońskie wydanie. Kawałek mimo tego, że bez specjalnych łamańców, bez próby zaimponowania i pokazania - "zobaczcie jacy jesteśmy zajebiści", on po prostu niesamowicie buja. Rozpoczyna się naprawdę spokojnie, aż do momentu, w którym pojawia się ciężki riff przerywany melodyjną gitarą (pięknie to brzmi). W końcówce utwór nabiera szybkiego tempa i dają się słychać klimatyczne klawisze, które obsługuje nie kto inny jak Joakim Antman (dla przypomnienia - basista). I w ten oto sposób album się kończy...niestety.

Jak można podsumować czwarte wydawnictwo Decadence? Utrzymanie poziomu, nie zejście nawet o jeden mały stopień w dół. Po prostu słychać, że w tym zespole jeszcze nic nie pękło i mam nadzieję, że długo nic nie pęknie i dalej będą nagrywać takie właśnie albumy. Ciężko mi napisać, czy to najlepsze co nagrała ta szwedzka kapela, bo w ich dyskografii nie ma nawet najmniejszej wpadki (chociaż nie słyszałem pierwszej epki). Albumy są równe jakby komponowali je "przy linijce". Ale wracając do podsumowania "Chargepoint" - dotychczasowych fanów zadowoli, nowych na pewno przysporzy. Nie można obok tego wydawnictwa przejść obojętnie - bardzo dobre kompozycje, niezwykłe partie gitarowe i zapadające w pamięć wokale Kitty - tak to dostajemy na każdym albumie Decadence, nie inaczej jest w tym przypadku. Cóż mogę napisać, polecam i liczę na to, że promując nowy materiał Decadence nie zapomną o swoim niedalekim sąsiedzie - Polsce.

Ocena: 10/10

sobota, 7 listopada 2009

Shadow Reichenstein - Werewolf Order (2005)

Shadow Reichenstein - Werewolf Order

Rok wydania: 2005
Gatunek: horror punk/gothic rock
Kraj: USA

Tracklista:
01. Borgo Pass
02. Dracula
03. Werewolf Order
04. It's Halloween
05. Walkin' The Dead
06. Tombstone... Call From The Grave
07. Be My Victim
08. It's Too Late
09. Bela Was A Junkie
10. In Search Of Loose Dirt
11. Concrete Shoes

Shadow Reichenstein to kapela, która nawiedza mnie od jakiegoś czas na allegro - zawsze kiedy poszukiwałem jakichś albumów Misfits to pojawiał się album Teksańczyków. W końcu postanowiłem sprawdzić co takiego łączy te dwie kapele. Może okładka nie jest zbyt zachęcająca - minimalizm i prostota biją po oczach. Na szczęście tytuły utworów utrzymane w bardzo dobrym tonie horrorpunkowych kapel - miałem tylko jedną nadzieję, że nie będzie to kolejny zespół próbujący być Misfits.

wtorek, 3 listopada 2009

The Poodles - Clash Of The Elements (2009)

The Poodles - Clash Of The Elements

Data wydania: 20.05.2009
Gatunek: hard'n'heavy
Kraj: Szwecja

Tracklista:
01. Too Much Of Everything
02. Caroline
03. Like No Tomorrow
04. One Out Of Ten
05. I Rule The Night
06. Give Me A Sign
07. Sweet Enemy
08. 7 Days & 7 Nights
09. Pilot Of The Storm
10. Can’t Let You Go
11. Don't Rescue Me
12. Heart Of Gold
13. Dream To Follow
14. Wings Of Destiny


Na nowy album The Poodles trzeba było czekać dwa lata. Ale czy ktoś czekał? Ci, którzy śledzili zmiany składu w HammerFall pewnie chociaż trochę zainteresowali się co gra zespół, którego liderem jest Jakob Samuelsson. Sprawcą tego był "transfer" dotychczasowego gitarzysty The Poodles Pontusa Norgrena do formacji Oscara Dronjaka. Jego miejsce zajął Henrik Bergqvist, który jak słychać na albumie "Clash Of The Elements" sprawnie wprowadził się do zespołu i wlał w muzykę The Poodles trochę świeżej krwi, ale o tym w dalszej części.