Półmetek cyklu "Droga do podsumowania 2021" już od jakiegoś czasu za nami, a przed nami 19 odcinek, w którym znajdziecie kolejnych 5 albumów z mijającego roku opatrzonych krótszymi, bądź dłuższymi notkami. Oczywiście przy każdym albumie znajdziecie klip, który może dodatkowo zachęci was do sięgnięcia po dany album. I jak zwykle link do Spotify, więc nie musicie się męczyć z szukaniem danego wydawnictwa na serwisie streamingowym.
Droga do podsumowania 2021 - odc. 91:
Perturbator - Lustful Sacraments
(darkwave/synthwave/gothic rock)
Siedem lat temu Perturbator wydał swój album "Dangerous Days", który wyniósł tego muzyka grającego synthwave na sam szczyt. Czy nadużyciem by było, gdybym napisał, że to właśnie James Kent był głównym motorem napędowym wzrostu popularności muzyki synthwave to kilka lat temu? Myślę, że nie. Wówczas synthwave wrócił na salony, a raczej na sceny klubów muzycznych i festiwali. Pamiętam, gdy Perturbator, Gost i Dan Terminus w 2016 roku zagrali koncert w warszawskim klubie Hydrozagadka. Napisać, że klub pękał w szwach, a ludzie podczas koncertu czuli się jak w ekstazie to jakby nic nie napisać. Później koncerty Jamesa Kenta odbywały się już tylko w dużo większych klubach i przy jeszcze większej publiczności. Wydany w 2016 roku "The Uncanny Valley", który był czwartym pełnym materiałem Perturbatora powrórzył sukces "Dangerous Days". Podobnie zresztą było z epką "New Model" (2017)...i od tamtego momentu Perturbator jakby zapadł się pod ziemię. Owszem, publikował remiksy, grał koncerty, ale tak jak wszyscy czekałem na nowy materiał Mistrza synthwave'ów. I wreszcie w 2021 roku pojawił się singiel "Excess", który sugerował, że James Kent chce połączyć na swoim najnowszym wydawnictwie synthwave z post-punkiem. Nie mogłem oczekiwać lepszej zapowiedzi. Zresztą sam kawałek "Excess" katowałem bez przerwy. I w końcu nadszedł 25 czerwca, kiedy to swoją premierę miał "Lustful Sacraments". Nie mogę powiedzieć, że od razu polubiłem się z zawartością piątej płyty Perturbatora. Wręcz miałem wrażenie, że Kent trochę przekombinował i zaserwował materiał bardzo niespójny, jakby zbierał pomysły przez kilka lat i wszystkie chciał zaprezentować na tym właśnie wydawnictwie. No i gdzie ten obiecany post-punk? Owszem znalazły się tutaj numery nawiązujące do tego gatunku, ale jakoś ich mało. I słuchając n-ty raz zawartości "Lustful Sacraments" ciągle mam wrażenie, że jest tutaj wszystkiego za dużo, a za mało Perturbatora. Za mało Perturbatora w Perturbatorze. Za to dostajemy mieszankę mrocznego synthwave'u z gotyckim rockiem. Jest to dobry materiał, ale gdybym usłyszał go nie wiedząc, że to nowa płyta Perturbatora to nigdy bym nie zgadł, że za tym albumem stoi James Kent. "Lustful Sacraments" jest albumem innym niż dotychczasowe wydawnictwa tego muzyka, nie wpada w ucho tak szybko jak "Dangerous Days", czy "The Uncanny Valley". Wymaga zdecydowanie więcej czasu i więcej odsłuchów, żeby się do niego przekonać. Odbieram ten materiał jako eksperymentalny i mimo tego, że lubię do niego wracać, to chciałbym, żeby Perturbator podążył ścieżką Gosta - czyli po eksperymentach jednak powrócił do swojego dobrze znanego stylu. Jeżeli już osłuchały wam się "Dangerous Days", "The Uncanny Valley", czy nawet "Terror 404" i "I Am The Night" to polecam odpalić "Lustful Sacraments". Na pewno nie pożałujecie, a zaskakujących momentów na pewno nie zabraknie.
Droga do podsumowania 2021 - odc. 92:
Rivers of Nihil - The Work
(progressive metal/technical death metal)
Nigdy nie byłem wielkim fanem Rivers of Nihil, ale jestem absolutnym fanem wokalu Jake Dieffenbach. O ile na płytach jego wokal brzmi bardzo dobrzy, o tyle na żywo wypada wręcz fenomenalnie. Jego growle brzmią monumentalnie i jestem pewnien, że dałyby radę skruszyć mury. Rivers Of Nihil to przedstawieciele nurtu technicznego death metalu, jednak zupełnie innego niż ten prezentowany przez Archspire. Wydawnictwa Rivers Of Nihil zawsze były rozbudowane, dominowały kompozycje utrzymane w wolnym tempie. I przy okazji czwartego wydawnictwa studyjnego Amerykanie zdecydowali się trochę poeksperymentować. Wydany 24 września "The Work" nie jest podobny do żadnego z dotychczasowych wydawnictw tej grupy. To przede wszystkich progressive metalowy materiał, który został tylko okraszony death metalowymi elementami. Niech będzie, że to progressive death metal. Oczywiście tego typu krok podjęty przez Rivers Of Nihil nie do końca spotkał się z akceptacją fanów ich muzyki. Jednak mieszanka, którą zaprezentowali wypada naprawdę ciekawie i jestem pewien, że zawartość "The Work" zachęci nową rzeszę słuchaczy do sprawdzenia twórczości Rivers Of Nihil. Zresztą czyste wokale, za które odpowiada występujący gościnnie w kapeli James Dorton (Black Crown Initiate) wypadają świetnie. Za pozostałe czyste wokale odpowiadają Jared Klein (perkusista) oraz Adam Biggs (basista). "The Work" to bardzo ciekawy krok poczyniony przez muzyków Rivers Of Nihil. No i saksofon, jego udział daje dobre efekty i dodatkowo uatrakcyjnia ten album. Materiał jest różnorodny, a mimo tego szybko wpada w ucho. Świetna pozycja dla fanów death metalu szukających w tej muzyce czegoś więcej niż dusznego, ciężkiego klimatu i gniotątych partii gitarowych.
Droga do podsumowania 2021 - odc. 93:
Iron Maiden - Senjutsu
(progressive metal/heavy metal)
Gdyby ktoś mnie zapytał po premierze "The Final Frontier", czy chciałbym, żeby Iron Maiden dalej nagrywali nowe płyty, to pewnie wówczas powiedziałbym, że nie. I oczywiście byłbym w błędzie, bo o ile wspomniany materiał z 2010 roku mnie rozczarował i nadal się do niego nie przekonałem, tak "The Book of Souls" (2015) bardzo cenię i lubię do niego wracać. Choć początkowo miałem problem z tym wydawnictwem. Podobnie było z "Senjutsu". 17 studyjny album tej żywej legendy heavy metalu miał swoją premierę 3 września 2021 roku. I mimo tego, że próbowałem się nie ekscytować tą premierą, to nie do końca mi to wychodziło. Śledziłem każdą wzmiankę o nadchodzących singlach, sprawdzałem odbiór przedpremierowych kawałków w sieci, itp. I czekałem, bardzo czekałem na ten 17 materiał Steve'a Harrisa i jego kompanów. Mimo tego nie miałem wielkich oczekiwań, po prostu chciałem, żeby Iron Maiden wydali godnego następcę "The Book of Souls" (wspominałem już, że bardzo cenię ten album?). I w końcu się ukazał - materiał zajmujący dwie płyty i trwający 82 minuty (czyli dłuższy od "The Final Frontier", ale krótszy aż o 10 minut od "The Book of Souls"). I od razu w sieci zawrzało, że nudy, że nic ciekawego, że heavy metalowe dziadki nagrały emerycki materiał. Tak, nie jest to wydawnictwo porywające od pierwszego odsłuchu. Głównie dlatego, że Steve Harris już od przynajmniej kilku materiałów stawia na komponowanie długich, progresywnych utworów. Stąd na "Senjutsu" znaleźć można tylko 10 utworów, ale czas trwania tego wydawnictwa to 82 minuty. Przy czym należy zauważyć, ż nie ma tu tak długaśnego kawałka "Empire of the Clouds" znany z "The Books of Soul", który trwał aż 18 minut! Dopiero po kilku odsłuchach przekonałem się do zawartości nowego albumu Iron Maiden. Głównie dlatego, że mimo tych progresywnych długich kompozycji nadal czuję, że to Iron Maiden, które uwielbiałem i uwielbiam nadal. Nie są to już młodziki, które podają szybki i kąśliwy heavy metal z punkowym pazurem, jak to było za czasów Paula Di'Anno. Nie jest to też materiał z początków, czy też późniejszych lat Bruce'a w szeregach Iron Maiden, ani nie jest to posępna ekipa z Blazem w składzie (swoją drogą sprawdźcie koniecznie tegoroczny solowy album Blaze'a). Ale to Iron Maiden dojrzałe, uderzające w zupełnie inne tony. Jeżeli jesteście zaznajomeni z dotychczasową twórczością Brytyjczyków to nie powinno być dla was niespodzianką, że Steve Harris w pewnym momencie zasmakował w komponowaniu długich utworów pełnych progresywnych rozwiązań. Wreszcie przy okazji "The Final Frontier" ziścił swój plan i teraz się go trzyma. Przed premierą "Senjutsu" zdawałem sobie sprawę, że nie dostanę wydawnictwa pełnego energicznych, przebojowych kompozycji. Dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem - czyli długi heavy/progressive metalowy materiał, do którego chcę wracać i pewnie będę go odpalał podobnie często jak "The Book of Souls".
Droga do podsumowania 2021 - odc. 94:
My Eyes Fall Victim - Raise the Black Flag
(metalcore/post-hardcore)
Mimo tego, że album "Raise The Black Flag" jest trzecim studyjnym wydawnictwem kapeli My Eyes Fall Victim to był jednocześnie moim pierwszym kontaktem z twórczością tej formacji. Mimo niezbyt zachęcającej, bo bardzo ascetycznej okładki coś mnie skłoniło, żeby sięgnąć po ten album. "Raise The Black Flag" miał swoją premierę 23 lipca i już pierwszy odsłuch sprawił, że po tym jak ucichły dźwięki "Introduction to the End" zdecydowałem się go odpalić ponownie. Z jednej strony jest to po prostu kolejny metalcore'owy materiał, w którego dźwiękach zamknięte zostały spore pokłady energii, ale nie brakuje tutaj również przebojowości, która kojarzy mi się z najlepszymi latami grupy A Day To Remember. Jasne, poza cięższymi i drapieżnymi fragmentami można tutaj trafić na te bardziej melodyjne, przebojowe, ale jednocześnie nie rażące. O ile oczywiście macie tolerancję na melodyjne wokale. Może to właśnie ten kontrast sprawił, że odbieram trzeci album My Eyes Fall Victim jako materiał nie tylko atrakcyjny dla ucha, ale też zachęcający do powrotów.
Droga do podsumowania 2021 - odc. 95:
The Ugly Kings - Strange, Strange Times
(stoner rock/heavy metal/hard rock)
Już nie pamiętam jak to się stało, że trafiłem na twórczość The Ugly Kings. Kilka lat temu sporo słuchałem ich płyty "Darkness Is My Home" (2018), ale gdybym teraz miał powiedzieć jak brzmiała...to nie pamiętam. W głowie została mi tylko nazwa tej australijskiej kapeli, która zaświeciła na czerwono na jakiś czas przed 13 sierpnia, kiedy to do sprzedaży trafiła trzecia płyta tej grupy. Już początek płyty "Strange, Strange Times" niezwykle zachęcający (numer tytułowy robi robotę), a z każdym kolejnym kawałkiem jakby panowie z The Ugly Kings tylko się rozkręcali. I czego my tutaj nie mamy? Jest stoner rock, który wcale nie stanowi głównego członu tego wydawnictwa, doskonale przenika się z nim hard rock i mocno wyczuwalne heavy metalowe ciągoty, które ewidentnie mają instrumentaliści. Jest tutaj też jakaś dawka psychodelicznego klimatu, aplikowana głównie za sprawą elementów stoner rocka, ale wpisuje się to idealnie w stylistykę tego wydawnictwa. "Strange, Strange Times" to materiał bardzo zróżnicowany, na którym można wpaść na kawałek o nieco doomowym tempie, ale za chwilę można wpaść na łatwo wpadający w ucho i mknący do przodu hard rockowy przebój. Przy czym mam wrażenie, że zarówno instrumentaliści, jak i wokalista doskonale czują się w takiej mieszanej stylistyce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz