środa, 29 grudnia 2021

Droga do podsumowania 2021 (odc. 151-156)

Zapraszam na 31 i zarazem ostatni odcinek cyklu "Droga do podsumowa 2021". Wyjątkowo poniżej znajdziecie sześć wydawnictw, z którymi warto się zapoznać przed zabraniem się za tworzeniem swojej topki. Jak zwykle przy każdym z albumów znajdziecie krótką notką, klip i link do Spotify.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 151:

Dream Theater - A View From the Top of the World
(progressive metal)

Jeżeli jesteście na DF nie od wczoraj to pewnie wiecie, że nigdy nie było mi po drodze z twórczością Dream Theater. I mimo tego, że zdarzało mi się słuchać ich płyt i z tego co pamiętam, to nawet mi się pasowały. Jednak nigdy więcej do nich nie wracałem. Jest coś takiego w tej kapeli, że mnie po prostu od niej odrzuca, chociaż doceniam ich ogromny wkład w scenę progressive metalową. Tyle się naczytałem dobrych opinii o nowej płycie Dream Theater, że w końcu zdecydowałem się sięgnąć po "A View From the Top of the World". Jest to piętnasty studyjny album tej amerykańskiej grupy, który swoją premierę miał 22 października. Jako, że nie jestem wielkim fanem Dream Theater to ciężko mi porównać ten materiał do wcześniejszych, ale mogę go ocenić jako kompletnie odrębny byt. Gdy tylko spojrzałem na listę kawałków znajdujących się na tym albumie to dostałem zawrotów głowy - utwór tytułowy trwa ponad 20 minut! I już widziałem oczami wyobraźni jak ciężko mi się tego materiału słucha. Ale gdy odpaliłem okazało się, że zawartość "A View From the Top of the World" nie powodowała żadnego bólu, wręcz czułem odprężenie płynące z każdego zawartego tu numeru. James LaBrie jest świetnym wokalistą, doskonale wpasowuje się w pracę instrumentalistów, którzy jednak odwalają tutaj najwięcej roboty. Chociaż momentami za duży tutaj udział mają partie klawiszowe, zdarza się, że wręcz wysuwają się trochę za bardzo na przód i przykrywają całą resztę. Ale to element, na który spokojnie mogłem przymknąć oko, bo jednak bez klawiszy ten materiał byłby wybrakowany. W kawałkach takich jak chociażby "Sleeping Giant" słychać, że muzycy doskonale się bawią grając - najbardziej jest to zauważalne w solówkach. "A View From the Top of the World" to bardzo dobry album, który był w stanie zainteresować mnie, czyli chyba jednego z największych malkontentów w temacie twórczości Dream Theater. Różnorodność utworów, świetny klimat i jakaś taka niezwykła lekkość płynąca z tego albumu. Prawdę mówiąc słuchające tej płyty kompletnie nie udało mi się odczuć, że te utwory są tak długie - nawet w przypadku trwającego 20 minut kawałka tytułowego. Kto wie? Może ten materiał trochę odmieni moje podejście do twórczości Dream Theater?



Droga do podsumowania 2021 - odc. 152:

Manimal - Armageddon
(heavy metal)

Pamiętam jeszcze debiutancki album szwedzkiej kapeli Manimal, który przypadł na 2009 rok. "The Darkest Room" to był dość dziwny materiał, chociaż idealnie wpisujący się w ówczesną modę, gdzie kapele grające tzw. modern metal pojawiały się niczym grzyby po deszczu. W większości przypadku termin ten był nadużywany i mam wrażenie, że określanie tak debiutanckiego albumu Manimal jest również pewnym nadużyciem. Ale prawdą jest, że kapela przez lata nieco zmieniła swój styl. "Armageddon" to czwarte studyjne wydawnictwo tej kapeli. Single zapowiadające tę płytę sugerowały, że podobnie jak przypadku "Purgatorio" (2018) dostaniemy album brzmiący bardzo w stylu Judas Priest. I prawdę mówiąc bardzo liczyłem na to wydawnictwo i szkoda, że premiera czwartej płyty Manimal została przesunięta na 3 grudnia, bo to już moment, w którym wiele redakcji muzycznych ma wypracowane swoje topki i "Armageddon" może zostać niesłusznie pominięty. Nowy materiał Manimal to chyba najlepszy album Judas Priest od lat - przynajmniej od czasu "Angel of Retribution" (2005)(jakoś nie mogę się przekonać do "Firepower" (2018)). I nie jest to żadna obelga względem twórczości Manimal, bo nie chodzi tutaj o to, że Szwedzi kopiują Judas Priest, oni grają po prostu jakby byli dużo młodszymi bliźniakami swoich starszych brytyjskich kolegów po fachu. "Armageddon" przebija również tegoroczny debiutancki materiał projektu K.K. Downinga, chociaż to również bardzo dobra płyta. Ale na nowym albumie Manimal mamy 110% Judas Priest. No ok, Samuel Nyman ma jednak zupełnie inny wokal niż Rob Halford, ale muzycznie wszystko się zgadza. Jeżeli tęsknicie za Judas Priest to koniecznie odpalcie nowy album Manimal, ta kapela jest po prostu niesamowita.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 153:

Silent Planet - Iridescent
(progressive metalcore/djent/post-hardcore)

Bardzo czekałem na nową płytę kapeli Silent Planet. Kolejne single udostępniane przez tę metalcore'ową formację wręcz mnie drażniły, bo nie pojawiały się żadne konkrety odnośnie premiery następcy "When The End Began" (2018). A warto wspomnieć, że pierwsze single zaczęły się pojawiać już na początku 2020 roku. W końcu czwarty studyjny album Amerykanów pojawił się 12 listopada 2021 roku. "Iridescent" to chyba na ten moment najlepsze i jednocześnie najdojrzalsze wydawnictwo Silent Planet. To materiał, który aż kipi od zawartych w nim emocji. Wokalista Garrett Russell jak zawsze serwuje doskonałe liryki pełne skrajności. "Iridescent" to wręcz duchowe przeżycie, chociaż nigdy bym nie przypuszczał, że takie emocje będzie potrafił we mnie wzbudzić materiał utrzymany w core'owej stylistyce. Przeważnie wydawnictwa z tego nurtu idealnie nadają się do robienia młynu pod sceną, ewentualnie do odpalenia podczas treningu na siłowni. Tymczasem Silent Planet serwują prawdzią emocjonalną bombę bez popadania w emo tony. Niesamowity album, który momentalnie wpada w ucho, ale pierwszy odbiór może być nieco mylny. Polecam dać się wciągnąć zawartości tej płyty, na pewno nie pożałujecie.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 154:

Funeral Mist - Deiform
(black metal)

17 grudnia swoją premierę miał album, którego chyba nikt poza Aurochem i jego najbliższym otoczeniem się nie spodziewał. Nie było wielkiego wyczekiwania na czwarty studyjny materiał Funeral Mist, bo sama zapowiedź pojawiła się na nagle i niespodziewanie na jakieś kilka dni przed premierą (albo nawet później). Każdy kto jest zaznajomiony z twórczością Funeral Mist i Marduk (gdzie Arioch od 2004 roku jest wokalistą) ten zapewne zauważył, że "Salvation" (2003) oraz "Maranatha" (2008) były materiałami zupełnie innymi niż "Hekatomb" (2018). Ten ostatni materiał miał już w sobie coś z twórczości Marduka, czuć było podobny klimat. Poza tym album był dużo krótszy niż wspomniane dwa pierwsze wydawnictwa Funeral Mist, brakowało na nim również utworów monumentalnych, w których klimat był ważniejszy od black metalowych standardów. I można powiedzieć, że wielbiciele "Salvation" i "Maranatha" mogli czuć się rozczarowani zawartością "Hekatomb". Mimo tego, że to nadal Arioch, to jednak jakby nieco inny. Przy okazji premiery "Deiform" nie było za bardzo czasu na przewidywania, bo jak już wspomniałem album pojawił się nagle i niespodziewanie. Najnowsze wydawnictwo jest mniej ekspresowe niż "Hekatomb". Jest tutaj jakby więcej przestrzeni, momentów, w których Arioch zwalnia i pozwala słuchaczowi nieco odetchnąć. Chociaż nadal brakuje mi tych ambientowych wstawek, których było sporo na "Salvation" i "Maranatha". Trzeba jednak zawsze brać poprawkę na to, że od premiery drugiego albumu Funeral Mist minęło już 13 lat, więc ciężko oczekiwać, żeby Arioch zaserwował materiał w podobnym stylu. "Deiform" czaruje tak bardzo jak tylko black metal potrafi, wokalnie jest świetnie, ale Arioch nigdy w tej materii nie zawodził. Trochę brakuje mi tutaj tej grozy, w którą opływały dwie pierwsze płyty (ale też kwestia ambientowych wstawek). Najnowszy materiał Funeral Mist nie jest jak "Salvation" i "Maranatha", nie jest to też powtórka z "Hekatomb" (i dobrze, jeden taki album wystarczy), to zupełnie nowa odsłona solowego projektu Ariocha, ale jednocześnie dbająca o to, żeby nie być samotną wyspą w dyskografii. To nadal Funeral Mist, ale jednak inne niż dotychczasowe dokonania tego projektu.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 155:

Exodus - Persona Non Grata
(thrash metal)

Minęło trochę czasu od ostatniego wydawnictwa Exodus, konkretnie 7 lat od premiery "Blood In, Blood Out" (2014). Absolutnie nic nie pamiętam z tego albumu. I może ta kilkuletnia przerwa była potrzebna muzykom Exodus, bo jednak czuć było z ich wydawnictw syndrom wypalenia. Ich ostatnim naprawdę mocnym albumem był "Tempo of the Damned" (2004). Od tamtej pory kapela trochę się miota wydając raz lepsze, raz gorsze materiały, ale nigdy nie podchodzące bliżej do wspomnianego "Tempo of the Damned". I w sumie nie liczę na to, że jeszcze uda się Exodus przebić wspomniany materiał. Single zapowiadające ich jedenasty studyjny materiał robiły pewną nadzieję na lepszą płytę, ale z utworami promującymi jest często tak, że mogą być najlepszymi kompozycjami na nowej płycie. 19 listopada pojawił się "Persona Non Grata" i nie będę kłamał - trochę czasu mi zajęło zanim po niego sięgnąłem. Miałem trochę inne, bardziej priorytetowe albumy do sprawdzenia (chociażby The Darkness, Thy Worshiper, Eldritch, Volumes, itd.) i dopiero po nich przyszedł czas na Exodus. Pierwszy kontakt z "Persona Non Grata" nie był najlepszy, ten album wręcz mi się dłużył, chociaż całość zamyka się w 60 minutach. Dopiero drugie podejście do nowego materiału Exodus było in plus. "Persona Non Grata" wręcz niczym najlepszy materiał Amerykanów od 2004 roku, czyli od wspomnianego wcześniej "Tempo of the Damned". Czuć tutaj dobrze wyważony miks świeżości w thrash metalu i oldschoolowego grania. Steve "Zetro" Souza jest w doskonałej formie, jego skrzekliwe wokale już dawno nie brzmiały tak dobrze. Do tego dorzućmy jeszcze świetną pracę gitarzystów, którzy serwują wpadające w ucho riffy, ale też nie stronią od przyjemnych melodii. I prawdę mówiąc nie wiem, jak to się działo, że przy pierwszym odsłuchu ten materiał mnie zmęczył i wynudził. Kawałki zawarte na "Persona Non Grata" mkną do przodu i tylko czasami zwalniają, ale nigdy się nie zatrzymują. Warto było czekać to siedem lat na nowy materiał Exodus, w końcu otrzymaliśmy sensownego następcę "Tempo of the Damned".



Droga do podsumowania 2021 - odc. 156:

The Crown - Royal Destroyer
(melodic death/thrash metal)

Mam wrażenie, że szwedzka kapela The Crown jest często marginalizowana. Nawet jeżeli się myśli death/thrash metalowej scenie, to The Crown być może gdzieś się przewinie, ale jednak dość rzadko. I kompletnie tego nie rozumiem, bo to formacja, która (poza nielicznymi wpadkami) zawsze dostarcza bardzo dobre materiały. Muzycy zaczynali pod szyldem Crown Of Thorns w 1990 roku (wydali dwie płyty studyjne), a w 1998 roku zmienili się w The Crown. W tym roku kapela zaprezentowała swój jedenasty studyjny materiał. "Royal Destroyer" od razu wpada w ucho, jest tutaj cała masa świetnych melodii gitarowych sąsiadujących z agresywnymi riffami i ostrymi wokalami. Kawałki wypełniające to wydawnictwo są utrzymane w większości w szybkim tempie, a mimo tego nie można odmówić instrumentalistom prawdziwego kunsztu. Te gitary, ależ one mielą! No cudo. Pod tym względem moim ulubionym numerem jest "Full Metal Justice". I za każdym razem kiedy słucham "Royal Destroyer" to spoglądam na odtwarzacz, żeby sprawdzić cóż to za świetny numer leci - za każdym razem wyświetlacz pokazuje, że to właśnie "Full Metal Justice". Jedenasty album The Crown to prawdziwa bomba energetyczna, pełna doskonałych gitarowych melodii, ciężaru i agresji. Jedno z najlepszych wydawnictw w dyskografii tej kapeli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz