środa, 22 grudnia 2021

Droga do podsumowania 2021 (odc. 121-125)

Zapraszam na kolejną odsłonę "Drogi do podsumowania 2021", to już 25 odcinek, co oznacza, że powoli, ale jednak zbliżamy się do końca tego cyklu. Poniżej znajdziecie kolejnych pięć albumów z 2021 opatrzonych krótkimi komentarzami, klipem oraz linkiem do Spotify. Oczywiście zachęcam nie tylko do rzucenia okiem, ale też nadrabiania muzycznych zaległości.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 121:

Drott - Orcus
(progressive rock/post-rock/post-metal)

Drott to niezwykły projekt, za który odpowiadają Arve Isdal (Enslaved), Ivar Thormodsæter (Ulver) oraz Matias Monsen. Kapela została uformowana w 2020 roku, a 24 września tego roku zaprezentowała swój debiutancki pełny materiał zatytułowany "Orcus". Od czasu premiery tego wydawnictwa ciągle dręczyło mnie przekonanie, że poświęciłem za mało czasu tej płycie. I faktycznie tak było. Dopiero niedawno ponownie sięgnąłem po ten materiał i tak, jest to wydawnictwo, które powinno zachwycić fanów progresywnego grania. Na "Orcus" usłyszeć można głównie progressive oraz post-rocka, ale też trafić można nieco mocniejsze elementy post-metalu. Cały materiał zamyka się 40 minutacha, ale to zdecydowanie wystarcza doświadczonym muzykom, żeby zaczarować słuchacza. Wprowadzić go w senny, ale jakże piękny świat klimatycznej muzyki rockowej. Fani Ensalved, czy Ulver nie znajdą tutaj nawet śladów swoich ulubionych kapel, bo Arve i Ivar do spółki z Matiasem prezentują tutaj zupełnie inną muzykę. "Orcus" to materiał głównie instrumentalny, chociaż gdzieniegdzie pojawiają się jakieś niewieście zawodzenia, ale są to momenty nieliczne. Jaki jest "Orcus"? Magiczny, przyciągający i kojący.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 122:

Volbeat - Servant of the Mind
(heavy/groove metal/rock'n'roll)

Volbeat to kapela, którą uwielbiam od ich pierwszego albumu, czyli "The Strength / The Sound / The Songs" wydanego w 2005 roku. Duńczycy łączący w swojej muzyce heavy metal, groove metal i rock'n'roll już od 20 lat działają aktywnie na scenie, a 3 grudnia zaprezentowali swój ósmy studyjny materiał. I przyznam szczerze, że o ile singlowe kawałki przekonywały mnie do tego, że kapela wróci na prawidłowe tory, tak doświadczenie wyciągnięte z ich poprzednich płyt mówiło coś zupełnie innego. Powiedzmy sobie szczerze, muzyka prezentowana przez Volbeat opiera się w dużej mierze na przebojowości, dopiero później przychodzi ciężar, który sprawia, że ich twórczość jest atrakcyjniejsza. I właśnie dlatego najwyżej oceniane są ich pierwszy trzy płyty - ja dorzucam jeszcze lżejszy, ale bardzo hiciarski "Outlaw Gentlemen & Shady Ladies" (2013). Oczywiście nie można też pominąć faktu, że Duńczycy poruszają się w bardzo specyficznej stylistyce, która zbyt mocno eksploatowana w końcu zaczyna nudzić i wręcz drażnić. I mam wrażenie, że właśnie to zaczęło się dziać niedługo po wydaniu "Guitar Gangsters & Cadillac Blood" (2008). Jakoś nie mogę się przekonać do "Beyond Hell / Above Heaven" (2010) i nadal omijam ten materiał. Na ostatnich albumach Volbeat czuć było, że muzycy sami są już zmęczeni graniem w kółko tego samego. Ale niektóre wybiegi na dwóch ostatnich płytach nie wychodziły na dobre. I nagle pojawia się "Servant Of The Mind", album na wskroś volbeatowy. I chociaż zabierałem się do słuchania tej płyty z kwaśną miną, to szybko moje odczucia względem zawartości tego albumu zaczęły się zmieniać. Wow, Volbeat wrócili! Mimo tego, że panowie nadal grają swoje, bez specjalnych udziwnień to robią to rewelacyjnie! Aż przypominają mi się pierwsze wydawnictwa Volbeat, gdzie kapela zaczynała od ciężkiego brzmienia, a później szukała przebojowości - nie na odwrót. Zawartość "Servant Of The Mind" to hit na hicie (i tutaj ponownie przychodzą na myśl starsze płyty Duńczyków). I mimo tego, że cały album to aż 13 kompozycji dających łącznie 61 minut muzyki to kompletnie nie zauważa się tego czasu. Płyta przelatuje błyskawicznie zostawiając w głowie masę przebojów, chwytliwych melodii, wpadających w ucho refrenów. Volbeat wrócili! Długo trzeba było na to czekać, ale naprawdę warto, bo "Servant Of The Mind" to świetny materiał od początku do samego końca.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 123:

Our Hollow, Our Home - Burn in the Flood
(melodic metalcore)

Nadal uważam, że debiutancki album Our Hollow, Our Home to jedno z najlepszych wydawnictw z gatunku melodic metalcore w ostatnich latach. Albumem "Hartsick" (2017) ta brytyjska kapela bardzo wysoko zawiesiła sobie poprzeczkę. I dlatego też ciężko mi było polubić się z "In Moment / / In Memory" (2018). Być może był to dobry materiał, ale nie byłem w stanie go słuchać nie porównując go ze świetnym "Hartsick". W przypadku wydanego w tym roku "Burn in the Flood" było trochę łatwiej. Wszak kapela debiutowała 4 lata temu, więc trochę zatarła się pamięć o pierwszej płycie Our Hollow, Our Home, poza tym było trochę więcej oddechu pomiędzy drugim, a trzecim wydawnictwem (3 lata). O ile w przypadku "Hartsick" mogłem mówić, że ta płyta przypomina wydawnictwa We Came As Romans, tak na "Burn in the Flood" już podobieństw takich wielkich nie ma. Owszem sporą część wydawnictwa zajmują melodyjne elementy, nie tylko chodzi o muzykę, ale też wokale, które momentami wpadają w popowe rejestry. Ale ostrzejsze partie "Burn in the Flood" to zupełnie inna bajka niż wcześniej. Brytyjczycy mocno podostrzyli agresywne partie - zarówno wokalnie, jak i brzmieniowo. To też sprawia, że nowy materiał ma bardzo wysoki współczynnik przebojowości, ale też nie stroni od core'owej agresji. Z jednej strony te elementy doskonale ze sobą kontrastują, a z drugiej wręcz idealnie się przenikają i uzupełniają. O ile kiedyś takie zabiegi mi przeszkadzały, bo wówczas zespoły łączyły te elementy ze sobą dość nieporadnie - tak jakby oddzielały je grubą kreską. Natomiast Our Hollow, Our Home potrafią pogodzić przebojowość i ciężar, czego dowody można bez problemu znaleźć na "Burn in the Flood".



Droga do podsumowania 2021 - odc. 124:

Archspire - Bleed The Future
(technical death metal)

Nie ma lepszej muzyki do wchodzenia po schodach niż Archspire "Relentless Mutation" (2017). Nie ma wtedy możliwości, że będziemy się ślimaczyć wspinając się do góry, no bo jak? Trzeba iść do rytmu, który jest wybijany przez muzyków. Wówczas nie ma problemu z wdrapaniem się nawet na najwyższe piętro drapacza chmur. Uwielbiam "Relentless Mutation", to materiał, który momentalnie wbił mi się do głowy. Szybkość, precyzja i energia zamknięta w tych zaledwie siedmiu kawałkach sprawiały, że nie dało się przejść obok tego wydawnictwa obojętnie. I co mogła zrobić kanadyjska kapela na swoim kolejnym albumie? Można powiedzieć, że wydany w tym roku materiał zatytułowany "Bleed The Future" to ciąg dalszy wydawnictwa sprzed czterech lat. Znowu dostaliśmy zabójczo szybki i techniczny death metal podany w bardzo atrakcyjnej formie. Jednak trzeba też zwrócić uwagę na to, że muzyka Archspire nie jest pozbawiona melodii - to naprawdę niezły wyczyn, żeby komponować muzykę przypominającą momentami serię z karabinu, ale nie zrezygnować z melodyjności. Nie mam pojęcia jak perkusista Spencer Prewett to robi, ale to przecież głównie jego rola w tym błyskawicznym wybijaniu rytmu. Gość jest niczym maszyna. Jeżeli byliście zachwyceni "Relentless Mutation" to "Bleed The Future" też powinno przypaść wam do gustu. Archspire byli najszybszą death metalową kapelą i nadal nią są, ich pozycja nie jest nawet w najmniejszym stopniu zagrożona.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 125:

The Darkness - Motorheart
(hard rock/glam rock)

Zawsze bardzo lubiłem twórczość The Darkness. Chociaż pierwszy raz, gdy na MTV, czy innym kanale muzycznym zobaczyłem klip do "I Believe in a Thing Called Love" uważałem, że jest wręcz żenujący. Do tego ten wokal Justina Hawkinsa - falset? No dramat. Jak się jednak okazało niewiele minęło czasu do momentu, w którym kompletnie przepadłem w odmęty "Permission to Land" (2003). Później była druga płyta, czyli "One Way Ticket to Hell... and Back" (2005), niestety już zdecydowanie słabsza, ale i tak w okolicach premiery jarałem się tym materiałem strasznie (miała swoje momenty). I niedługo później grupa zakończyła swoją działność...żeby wznowić ją w 2011. Po dwóch bardzo dobrych płytach - "Hot Cakes" (2012) oraz "Last Of Our Kind" (2015) - nastąpiła jakaś dziwna zapaść twórcza kapeli. Bo nie wiem jak inaczej można nazwać albumy "Pinewood Smile" (2017) i "Easter Is Cancelled" (2019). Ten drugi materiał był odrobinę lepszy od pochodzącego z 2017 roku, ale nadal pozostawiał wiele do życzenia i raczej nie zachęcał do powrotów. Nic nie zapowiadało tego, że kapela w końcu wróci na prawidłowe tory...aż tu nagle pojawił się numer "Motorheart" zapowiadający siódmy materiał brytyjskiej kapeli. Z jednej strony spoko kawałek, bardzo w stylu The Darkness, a z drugiej strony coś mnie ostrzegało, że to tylko singiel, cała płyta może być na poziomie dwóch poprzedników (czyli słaba). Ale później przyszedł czas na "Nobody Can See Me Cry", a niedługo później wyposażony w świetny klip "Jussy's Girl", a na koniec jeszcze "It's Love, Jim", który momentalnie skojarzył mi się z "Nothing's Gonna Stop Us" (pierwszy kawałek zapowiadający album "Hot Cakes"). I pomyślałem sobie wówczas, że nawet jeżeli pozostałe utwory na płycie będą słabe to przecież zawsze będą te cztery, które szybko wpadły mi w ucho, czyli już nie będzie tragedii. 19 listopada 2021 roku swoją premierę miał album "Motorheart", czyli siódme studyjne wydawnictwo The Darkness - w tym dniu nie istniały dla mnie inne płyty...w kolejnych dniach również. Muszę przyznać, że ten materiał bardzo mnie zaskoczył, bo jednak mimo tego, że od czasu koncertu w warszawskim klubie Palladium (2013 rok) jestem fanboyem The Darkness, to nie wierzyłem w to, że kapela się podniesie. "Motorheart" ma wszystko. Jest po brzegi wypchany przebojami, Justin Hawkins jest w fenomenalnej formie, instrumentaliści sprawiają się doskonale, kompozycje błyskawicznie wpadają w ucho. Za każdym razem kiedy słucham tego albumu mam wrażenie, że każdy z zawartych tu utworów jest moim ulubionym z "Motorheart". Czy to najlepsza płyta The Darkness? Zapewne nie, bo ciężko jest przegonić ideał taki jak "Permission to Land", chociaż "Hot Cakes", "Last Of Our Kind" i "Motorheart" są naprawdę blisko. Faktem jest jednak to, że najnowsza płyta Brytyjczyków jest jedną z tych, od których nie umiem się uwolnić i pewnie już na stałę zagości w moim odtwarzaczu...a już rozglądam się gorączkowo za rozszerzoną wersją tego albumu na CD (bo nie wyobrażam sobie wycięcia któregokolwiek kawałka z wersji rozszerzonej, która jest na Spotify).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz