środa, 29 grudnia 2021

Droga do podsumowania 2021 (odc. 146-150)

Zapraszam na przedostatnią już odsłonę cyklu "Droga do podsumowania 2021". Poniżej znajdziecie kolejną dawkę płyt, które warto sprawdzić przed zabraniem się za tworzenie swojej topki za mijający rok. Oczywiście przy każdym z pięciu albumów znajdziecie krótką notkę, klip i link do Spotify.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 146:

Jarun - Rok spokojnego słońca
(progressive folk metal/black metal)

Bardzo czekałem na nowy materiał kapeli Jarun, w dużej mierze dlatego, że ich poprzedni album zrobił na mnie ogromne wrażenie. Mam oczywiście na myśli "Sporysz" (2017), który mimo tego, że nie zasłuchuję się w pagan metalu to jednak Jarun tym albumem mocno dał mi się we znaki i chociaż nie widać tego w moim podsumowaniu 2017 roku, to jednak ten materiał został ze mną na dłużej niż spora część stawianych wówczas przeze mnie wyżej. "Rok spokojnego słońca" miał swoją premierę 21 maja i mam wrażenie, że kapela nie do końca trafiła z tym terminem, bo jednak zawartości tej płyty (zresztą tak jak całej dyskografii Jarun) lepiej słucha się właśnie w takim momencie jak teraz, czyli kiedy zimowa aura pojawia się na zewnątrz. I cieszę się, że wróciłem do tego albumu w grudniu, a nie, że skreśliłem go bezpowrotnie w jakimś letnim okresie. Wszystkie z zawartych tu utworów lepiej brzmią przy odpowiedniej pogodzie. Zresztą twórczość Jarun nie jest wyjątkowa w tym elemencie, bo np. takiego Les Discrets najlepiej słucha się jesienią, zresztą nie wyobrażam sobie słuchać ich płyt w ciepłe i słoneczne dni, wówczas taki "Septembre et Ses Dernières Pensées" po prostu nie działa i przelatuje bezrefleksyjnie. Natomiast twórczość Jarun najlepiej sprawdza się kiedy na zewnątrz mróz, gęsto sypie śniegiem, a przez chmury wygląda nieśmiało promień słońca. I dlatego też dużo bardziej doceniam "Rok spokojnego słońca" właśnie teraz. Muzycznie jest bardzo dobrze, elementy folkowe, które kapela dorzuca tu i ówdzie uatrakcyjniają ten materiał. Agresywne i cięższe momenty nie sprawiają, że gdzieś rozwiewa się ten zimowy klimat, bo to jednak on gra tutaj pierwsze skrzypce. I kto wie, jak brzmiałby ten album, gdyby kapeli nie udało się zamknąć mroźnej zimy w muzyce? "Rok spokojnego słońca" nie jest jednak tak doskonały jak "Sporysz", ale naprawdę niewiele mu brakuje. Obojętnie, czy jesteście fanami black metalu, progresywnego metalu, czy też lubicie folkowe wstawki, czy też jesteście ich przeciwnikiem, łapcie się za ten album, bo lepszego momentu na odkrywanie "Roku spokojnego słońca" nie będzie.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 147:

Phinehas - The Fire Itself
(christian metalcore)

Nigdy nie było mi po drodze z twórczością Phinehas, czegoś mi zawsze brakowało na ich płytach, więc często moja znajomość z nimi kończyła się na kilku odsłuchach (w najlepszym wypadku). Jednak single zapowiadające materiał "The Fire Itself" sprawiały bardzo dobre wrażenie i zwiastowały wreszcie ciekawy album, który mógłby na dłużej zagościć w moim odtwarzaczu. Piąty studyjny album Phinehas miał swoją premierę 27 sierpnia i zgodnie z moimi przypuszczeniami szybko wpadł mi ucho. Na płycie znajdziecie mieszankę ostrych i bardzo energicznych kawałków metalcore'owych z melodyjnymi elementami. Kapela nie boi się melodyjnych refrenów, więc dorzuca je do ostrzejszych kawałków. A trafiają się tu również spokojniejsze, wręcz balladowe kompozycje takie jak chociażby "The Storm in Me". I prawdę mówiąc taka mieszanka jak najbardziej mi odpowiada. Przez ostatnie lata moja tolerancja na melodyjne elementy w metalcorze znacznie wzrosła, więc może powinienem się przeprosić z dotychczasowymi dokonaniami Phinehas, bo być może tym razem zaskoczą. Ale muszę przyznać, że na "The Fire Itself" nie brakuje agresywnych elementów, czasami muzyka Amerykanów przypomina najlepsze kompozycje nieistniejącej już formacji Onward To Olympas - która również nie bała się mieszać agresywnych numerów z melodyjnymi rozwiązania, poza tym mieli naprawdę dobre wokalistę, który odpowiadał za refreny. Podobnie jest w przypadku Phinehas. Nowy album Amerykanów to chyba jedno z najlepszych metalcore'owych wydawnictw, jakie słyszałem w tym roku.  "The Fire Itself" jak najbardziej polecam, zwłaszcza osobom, które nie stronią od mieszanki muzyki agresywnej i melodyjnej zarazem.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 148:

Cynic - Ascension Codes
(progressive metal/rock)

Nigdy nie przepadałem za Cynic i pewnie zaczęło się to od tego, że kiedyś, dawno, dawno temu sięgnąłem po ich płytę, nie zaskoczyła i zdecydowałem, że nie będę już sprawdzał ich kolejnych wydawnictw. I najprawdopodobniej był to błąd. W tym roku kapela wydała swój czwarty studyjny album. "Ascension Codes" pojawił się 26 listopada i dość długo wzbraniałem się przed tym, żeby go odpalić. Ale naczytałem się w sieci, jak to panowie z Cynic czarują i jak bardzo warto go sprawdzić. Nie miałem wyjścia. "Ascension Codes" to niemal 50 minut magii prosto z kosmosu. Absolutnie nie miałem pojęcia, że ta amerykańska kapela gra progressive metal/rock. Od zawsze ta formacja kojarzyła mi się z przekombinowanym progressive death metal z elementami thrash metalu. Nowy album Cynic kompletnie odczarował dla mnie tej zespół, co oczywiście poskutkuje tym, że będę musiał przyjrzeć się ich dyskografii. A cóż możemy znaleźć na "Ascension Codes"? Aż 18 progresywnych numerów utrzymanych w iście kosmicznym stylu. Połowa z tych kompozycji to około 30 sekundowe instrumentale, natomiast druga połowa to kompletne utwory. Odpalając ten album sądziłem, że szybko go wyłączę, ewentualnie dosłucham do końca w męczarniach. A jednak ta kosmiczna atmosfera serwowana przez Cynic, delikatne partie wokalne idealnie zgrywające się z warstwą instrumentalną tworzą coś niesamowitego. "Ascension Codes" brzmi jak podwóż w głąb otchłani kosmicznej, ale jest to zupełnie inna podróż niż ta, na którą zabrało nas Oranssi Pazuzu. Tutaj przestrzeń kosmiczna jest zaskakująco kojąca i relaksująca.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 149:

Imperialist - Zenith
(black metal)

Debiutancki album amerykańskiej grupy Imperialist był dla mnie dużym wydarzenievm. "Cipher" wydany w 2018 roku to był dla mnie nie tylko najlepszy black metalowy materiał w tamtym czasie, ale również jeden z najlepszych metalowych albumów 2018 roku w ogóle. Na drugi krok Imperialist na szczęście nie trzeba było długo czekać, bo "Zenith" miał swoją premierę 26 listopada 2021 roku. Single zapowiadające nowy materiał były bardzo ciekawe, okładka wręcz czarowała i obiecywała jeszcze ciekawszą podróż niż ta z "Cipher". Jednak pierwszy odsłuch nowej płyty, który zeserwowałem sobie zaraz po premierze szału nie zrobił. Nie było takiego WOW jak w przypadku debiutu. Może też dlatego, że zabrakło tym razem efektu zaskoczenia, mniej więcej wiedziałem, czego mogę się spodziewać po Imperialist. Być może właśnie dlatego "Zenith" nie zwalił mnie z nóg przy pierwszy kontakcie, ale przy drugim też nie było specjalnie pozytywnego odbioru. Dopiero przy kolejnych próbach zacząłem doceniać fakt, że Imperialist nie zaprezentowali na drugim albumie tego samego, czego można było słuchać na "Cipher" - choć to nadal ta sama kapela. Przede wszystkim nowy materiał jest dużo bardziej black metalowy niż debiut, mniej tutaj też melodii, nie ma żadnych death metalowych naleciałości. "Zenith" jest też bardziej brutalny, cięższy i przez to też trudniejszy w odbiorze. "Cipher" miał jednak dość niski próg wejścia jak na black metalowy materiał, miał sporo elementów, którymi kapela czarowała. Tutaj muzycy postawili wszystko na black metal i wyszli na tym całkiem nieźle. Imperialist na swoim drugim albumie zrobili krok do przodu, nie oglądają się na swój debiutancki materiał i starają się dalej budować swoją pozycję na black metalowej scenie. Na pewno takie wydawnictwa jak "Zenith" tylko im w tym pomogą.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 150:

Unleashed - No Sign Of Life
(death metal)

Szwedzka grupa UNLEASHED to już ikona death metalu, więc chyba nikomu nie trzeba ich przedstawiać. Formacja dowodzona przez Johnny'ego Hedlunda w tym roku zaprezentowała swój czternasty materiał studyjny. "No Sign Of Life" miał swoją premierę 12 listopada i po świetnym "The Hunt for White Christ" (2018) (do którego bardzo często wracałem) mocno trzymałem kciuki za Unleashed. Może niekoniecznie, żeby przebili, ale chociażby utrzymali wysoki poziom poprzednika (a raczej poprzedników). I w końcu pojawił się "No Sign Of Life" i już przy pierwszym kontakcie z jego zawartością wiedziałem, że zawodu nie będzie. Nie nazwałbym tego wydawnictwa najlepszym death metalowym albumem roku (to miejsce już jest zajęte), ale spokojnie umieściłbym go w top 10 death metalu 2021. Zawsze doceniałem w twórczości Unleashed ten "wikiński" element, który kapela serwuje na swoich albumach i na najnowszym również jest obecny. Chociaż jest to dość śliska tematyka, bo w bardzo łatwo można w niej wpaść w śmieszność, czy żenadę, na szczęście Unleashed w jakiś magiczny sposób omijają te pułapki i po raz kolejny im się udaje wyjść obronną ręką (w kontrze dodam, że takiemu Amon Amarth wielokrotnie zdażyło się wpaść w te sidła śmieszności). Na "No Sign Of Life" niczego nie brakuje. Widziałem gdzieś w sieci opinię, że na szczęście tytuł nowego albumu Unleashed nijak się ma do jego zawartości - i jak najbardziej się z tym zgadzam, bo kapela żyje i w żadnym wypadku nie przejawia objawów przedśmiertnych, próżno szukać w ich muzyce również objawów wypalenia. Na nowym materiale Szwedów wszystko się zgadza - jest energia, jest odpowiednie tempo utworów, gitary koszą niczym topory podczas bitwy, klimat jest doskonały i kompletnie nie zauważa się tych 40 minut, płyta przelatuje w mgnieniu oka. Unleashed wracają z tarczą po raz kolejny, ciągnąć za sobą worki pełne wojennych zdobyczy i pewnie jeszcze niejednokrotnie będą zwycięsko powracać z bitew.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz