wtorek, 3 stycznia 2017

Podsumowanie 2016 - rozczarowania

Muzyczne podsumowanie minionego roku jak zwykle rozpoczynam od rozczarowań. I tak jak w latach poprzednich nie znajdziecie tutaj wydawnictw debiutantów, czy kapel anonimowych, które egzystują w muzycznym podziemiu. Oczywiście wybór tych dziesięciu albumów jest kwestią subiektywną i ta sama zasada dotyczy każdego zestawienia znajdującego się na DF. W kwestii muzycznych rozczarowań rok 2016 niczym specjalnie nie różnił się od lat poprzednich, nawet mam wrażenie, że był pod tym względem trochę łagodniejszy. Jednak nie miałem specjalnych problemów z wyborem płyt do tego zestawienia. Zapraszam do rzucenia okiem na 10 płyt wydanych w 2016 roku, które najbardziej rozminęły się z moimi oczekiwaniami.


01. Orphaned Land / Amaseffer - Kna'an

Ależ ja czekałem na ten album. Czekałem na niego tak bardzo, że gdy został wydany w sierpniu to kompletnie o nim zapomniałem i pierwszy raz usłyszałem go gdzieś w okolicach października (naprawdę bardzo na niego czekałem). Dziwiło mnie, że materiał przeszedł kompletnie bez echa, a przecież stoją za nim dwie świetne izraelskie grupy grające bardzo nieszablonowy metal. Formacje Orphaned Land i Amaseffer połączyły siły, żeby wydać wspólny album. Co mogło wyjść z takiej współpracy? Chyba największa muzyczna nuda w 2016 roku. Nie umiem inaczej określić zawartości "Kna'an". Początek wydawnictwa sprawia wrażenie niekończącego się intro, a dalej nic się nie zmienia. Przez całe to wydawnictwo miałem wrażenie, że słucham bardzo długiego intro. Zero energii, zero pomysłu, same balladowe kompozycje pozbawione jakiekolwiek iskry. Do tego sporo utworów jest okraszonych koszmarnymi partiami wokalnymi, które najzwyczajniej w świecie ranią uszy. I słuchając "Kna'an" wielokrotnie zastanawiałem się, czy ktokolwiek słuchał tego materiału przed jego wydaniem? Mam wrażenie, że nie. Nieustannie czekam na drugi album Amaseffer.

02. And Then She Came - And Then She Came

Krypteria to był przyjemnie grający zespół. Było przebojowo, trochę gotycko, ale przede wszystkim nie można było narzekać na nudę. Nie mam pojęcia jak to się stało, że działalność Krypterii została zawieszona, a zamiast niej powstał dziwny twór o nazwie And Then She Came. W każdym razie w skład nowej grupy wchodzi aż trzech z czterech muzyków tworzących niegdyś Krypterię, zespół uzupełnia gitarzysta Olli Singer. Sięgając po debiutancki "And Then She Came" liczyłem na tę samą przebojowość i lekkość, a co dostałem? Jakąś dziwaczną hybrydę alternatywnego metalu, industrialu i heavy metalu. Niestety coś nie wyszło. Zawarte na tym albumie kawałki brzmią jakby były wykrawane z taniego plastiku, wokal Ji-In Cho często bywa najsłabszym elementem poszczególnych kompozycji. Czy da się słuchać "And Then She Came"? Pewnie, że się da, ale po co?

03. Gojira - Magma

Uwielbiam Gojirę. Praktycznie każde z ich dotychczasowych wydawnictw rozkładało mnie na łopatki już przy pierwszym odsłuchu (może poza "The Way Of All Flesh"). Jednocześnie każdy z albumów był inny, a jednak już po pierwszych dźwiękach wiedziałem, że to Gojira. Przy "Magma" coś się zepsuło. Wielokrotnie próbowałem podchodzić do tej płyty i ani razu nie odczułem zainteresowania. Owszem, chwilowy zachwyt pojawiał się (i nadal się pojawia) kiedy z głośników dobiegają kawałki "Stranded" i "Magma". Niestety to tylko dwie kompozycje na dziesięć znajdujących się na płycie. Na pewno na ocenę albumu "Magma" rzutuje bardzo dobry poprzednik w postaci "L'enfant Sauvage". Mam nadzieje, że to tylko takie lekkie potknięcie Gojiry i już następna płyta będzie totalną miazgą.

04. Rob Zombie - The Electric Warlock Acid Witch Satanic Orgy Celebration Dispenser

Przy okazji najnowszej płyty Roba brałem poprawkę na to, że "Venomous Rat Regeneration Vendor" też nie wpadła mi w ucho przy pierwszym odsłuchu. Dlatego dałem "The Electric Warlock Acid Witch Satanic Orgy Celebration Dispenser" lekki kredyt zaufania. Jednak wracając do tego materiału zdałem sobie sprawę, że 99% pomysłów na ten album wyczerpało się już przy wymyślaniu tytułu. Każdy kolejny numer tworzący najnowsze "dzieło" Roba to jakby wiercenie dziury w brzuchu. Słychać, że kreatywność tego muzyka była chyba obecna na planie filmu "31", a po studio nagraniowym pałętały się tylko jakieś resztki, które nie wystarczyły na nagranie dobrej płyty. Gdzie się podział Rob Zombie z czasów "Hellbilly Deluxe"? Chyba trzeba rozpocząć poszukiwania, może odnajdzie się przy okazji kolejnego wydawnictwa.

05. The 69 Eyes - Universal Monsters

Każde nowe wydawnictwo Helsińskich Wampirów witam z dużym entuzjazmem. Tym bardziej, że ich ostatnie albumy szybko wpadały mi w ucho i często gościły w moim odtwarzaczu. W ich dyskografii jest zaledwie kilka zakalców, które omijam. Jednym z nich jest "Paris Kills" z 2002 roku. Album na wskroś przesiąknięty gotyckim rockiem i pozbawionych rock'n'rollowego zacięcia. Niestety "Universal Monsters" zdaje się nawiązywać do wspomnianego materiału. Jest tutaj masa gotyckiego grania, trochę rock'n'rolla, ale zdecydowanie za mało. Gdzieś zagubił się sztandarowy goth'n'roll. "Universal Monsters" wypakowany jest nudnymi numerami, wśród których gubią się prawdziwe perełki (np. "Dolce Vita", czy "Miss Pastis"). To jednak zdecydowanie za mało, jak na tak doświadczoną kapelę (w 2020 roku stuknie im 30 lat działalności). RECENZJA

06. Upon A Burning Body - Straight From The Barrio

Kiedy usłyszałem numer "B.M.F." myślałem, że Upon A Burning Body powalczą nie tylko o podium wśród najlepszych płyt października, ale w ogóle wśród core'owych wydawnictw 2016 roku. Okazało się, że ten kawałek jest tylko beką z twórczości grupy Attila. "Straight From The Barrio" to dziwne wydawnictwo. Już naprawdę nie pamiętam, czy tak było na poprzedniej płycie, ale tutaj pojawia się sporo melodyjnych wokali w refrenach, a towarzyszy temu również mocne złagodzenie muzyki. Same kompozycje pozostawiają sporo do życzenia, a najzwyczajniej w świecie nic z nich nie zostaje w głowie. Póki co "Straight From The Barrio" wypada najsłabiej z całej dyskografii Upon A Burning Body, która zresztą nie obfituje w niesamowite wydawnictwa.

07. Pain - Coming Home

Pewnie moje oczekiwania odnośnie nowego albumu Pain byłyby dużo niższe, gdyby nie płyta "Skills In Pills", gdzie Peter Tägtgren połączył siły z Tillem Lindemannem. Myśląc o Pain mam w pamięci przede wszystkim świetny "Psalms of Extinction", czy bardzo dobry "Cynic Paradise". Dlatego mimo lekkiego potknięcia przy "You Only Live Twice" liczyłem na to, że po wspomnianym "Skills In Pills" Peter będzie w stanie wyczarować dobry materiał pod szyldem swojego solowego projektu. "Coming Home" jednak rozczarował mnie momentalnie i z każdym kolejnym kawałkiem stawał się coraz bardziej irytujący. Sama zawartość tego wydawnictwa sprawia wrażenie, jakby Tägtgren zjadał własny ogon nie potrafiąc zaoferować niczego nowego. Oczywiście "Coming Home" nie przekreśla w moich oczach projektu Pain, ale mam nadzieję, że Peter przy okazji kolejnego wydawnictwa zreflektuje się i zaprezentuje coś przynajmniej na miarę "Cynic Paradise".

08. Chelsea Grin - Self Inflicted

Chyba czas najwyższy przyzwyczaić się do tego, że Chelsea Grin to formacja, która nie potrafi wydać dwóch dobrych albumów po sobie. Zawsze po dobrym (albo chociażby przyzwoitym) wydawnictwie muszą wypuścić jakiegoś szrota, którego nie da się przesłuchać za jednym przysiadem. Prawie 10 lat temu zasłuchiwałem się w epce "Chelsea Grin", a tymczasem w 2016 premierę miał już czwarty studyjny album tej kapeli. Po naprawdę udanym "Ashes To Ashes" mój apetyt na twórczość Chelsea Grin urósł. W lipcu 2016 roku swoją premierę miał album "Self Inflicted", który jest kwintesencją core'owej bylejakości. Zawarty na tej płycie materiał to absolutny standard deathcore'a. Nie ma tutaj żadnych wyróżników, żaden kawałek nie wpada w ucho - a raczej wszystko wpada jednym uchem, ale drugim wypada. Próbowałem mocować się z "Self Inflicted", ale w przypadku tak bezbarwnego i nijakiego materiału musiałem polec, nie było innej możliwości. Lepiej zostać przy "Ashes To Ashes".

09. Crisix - From Blue to Black

Mój pierwszy kontakt z twórczością hiszpańskiej grypy Cirisx nastąpił przy okazji ich debiutanckiego albumu wydanego w 2011 roku. "The Menace" momentalnie sprawił, że szybki, energiczny, nie pozbawiony specyficznej przebojowości i dość techniczny thrash metal prezentowany przez Crisix momentalnie mnie zainteresował. Po świetnym debiucie przyszła pora nieco słabszy drugi album, ale mimo tego grupa przeszła trudny test drugiej płyty. W tym roku jakby znikąd pojawił się "From Blue To Black", który kompletnie mnie nie przekonał. Ten nowy materiał brzmi jakby Hiszpanie chcieli równać do standardów grup z tzw. nowej fali thrashu. Nie ma tutaj niczego specjalnego, wszystko brzmi dokładnie tak samo, jak na całej masie innych thrashowych wydawnictw młodych zespołów. Zmarnowany potencjał? Może nie do końca, ale na pewno słabszy moment dla Crisix.

10. The Agonist - Five

W 2014 roku nastąpiła znacząca zmiana dla kapel The Agonist i Arch Enemy. Z tej pierwszej do drugiej powędrowała wokalistka Alissa White-Gluz, która świetnie pasowała do repertuaru The Agonist, ale kompletnie mi nie pasuje do twórczości Arch Enemy (ciągle tęsknię za Angelą Gossow). Natomiast w tym czasie szeregi The Agonist zasiliła Vicky Psarakis, która przy albumie "Eye Of Providence" okazała się strzałem w 10. Materiał był lżejszy, ale też bardziej przebojowy i po prostu przyjemny w odsłuchu. Tak bardzo zachęcony wspomnianym albumem wyczekiwałem jego następcy, który pojawił się już po roku. Niestety "Five" to zbiór 13 nudnych kompozycji, które zostały pozbawione przebojowości swojego poprzednika. Ani to metalcore, ani mdm. Muzyka The Agonist zamieniła się w jakiś dziwny twór pozbawiony własnej tożsamości. O ile Vicky świetnie odnalazła się w repertuarze zawartym na "Eye Of Providence", tak na "Five" sprawia wrażenie zagubionej i jej partie wokalne wypadają (najłagodniej pisząc) nieciekawie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz