No i mamy w końcu grudzień. Ten znienawidzony miesiąc, w którym z jednej strony nie ma za bardzo niczego nowego do słuchania, a z drugiej jest to idealny moment, żeby nadrobić płytowe zaległości z całego roku. Jako, że bawię się w te comiesięczne podsumowania, to oczywiście staram się jak mogę, żeby za każdym razem wyciągnąć dziesięć albumów, które warto sprawdzić. W grudniu zawsze mam z tym problem, bo mało znanych mi kapel wydaje nowe materiały w ostatnim miesiącu roku. W związku z tym muszę grzebać dużo głębiej niż zwykle i sięgać po premierowe wydawnictwa kapel mało znanych, albo debiutujących. W tym roku grudzień był chyba najgorszy od kilku lat, bo długo nie byłem w stanie zebrać 10 ciekawych pozycji płytowych. Fakt, udało mi się sprawdzić sporo albumów, ale przy większości kręciłem nosem, a niektórych nie byłem nawet w stanie dosłuchać do końca (kojarzycie Raven Lord?). Mimo tego, po tej ciężkiej walce w końcu udało mi się wyjść z tego pojedynku z tarczą, a nie na tarczy. Finalnie nawet byłbym w stanie do podstawowej dziesiątki dorzucić jeszcze jedną, czy dwie pozycje. Jednak nie przedłużając zapraszam do mojej topki płyt grudnia 2016.
BTW klikając na tytuły pod okładkami zostaniecie przeniesieni do Spotify lub Bandcamp.
(electro/industrial metal)
Od razu się przyznaję, że nie miałem pojęcia o istnieniu kapeli Circle Of Dust i po płytę "Machines Of Our Disgrace" sięgnąłem tylko dlatego, że została mi polecona przez jednego z czytelników DF na fanpage'u. Pewnie gdybym z tego polecenia nie skorzystał, to teraz bym sobie pluł w brodę. Circle Of Dust kiedyś był kapelą pełną żywych muzyków, którzy nagrywali kolejne płyty utrzymane w klimatach industrialnego metalu/rocka i nie stronili od elektroniki. Ale coś się posypało. Nie chcę wchodzić w historię tej kapeli, ale całkiem niedawno wszelkie prawa do nazwy Circle Of Dust uzyskał muzyk znany jako Klayton (to ten sam, który tworzy projekt Celldweller). W tym momencie Circle Of Dust to projekt jednoosobowy i wcale nie słychać tego na zawartości "Machines Of Our Disgrace". Nowa płyta to przede wszystkim mieszanka electro i industrial metalu, a wszystko to jest podane w bardzo atrakcyjnej formie. I naprawdę nie mam się tutaj do czego przyczepić. Ta płyta to po prostu jazda bez trzymanki na pełnych obrotach. Kompletny materiał składający się na nowy album Circle Of Dust trwa godzinę i dwie minuty, ale w żadnym wypadku tego nie czuć. Jeszcze taka ciekawostka - w jednym numerze gościnnie pojawia się Celldweller (który też aktualnie jest jednoosobowym projektem Klaytona).
(beatdown hardcore)
Moja ulubiona christiancore'owa kapela powróciła z nowym materiałem po dwóch latach. To już trzecia płyta grupy Those Who Fear, która debiutowała w 2013 roku albumem "Unholy Anger". I przyznam, że "State Of Mind" to było jedno z tych wydawnictw, którego byłem pewien. Nie musiałem czekać aż kapela podrzuci jakiś premierowy kawałek, żeby wiedzieć, że chcę mieć tę płytę na półce. To jest dla mnie jedna z tych niewielu grup, których nowe materiały biorę w ciemno. I nie pomyliłem się, bo "State Of Mind" to znowu ten wolny, dudniący i pełen niesamowitej energii hardcore z elementami metalcore'a i deathcore'a. Trzeci raz Those Who Fear wydają płytę z podobnym materiałem, a ja ponownie się tym jaram. I na "State Of Mind" ciągle czuć ten powiew świeżości, muzycy nadal potrafią zaskoczyć mocarnym beatdownem, czy masywnym gitarowym riffem. Nie bez znaczenia jest też udział gości specjalnych, a ich rolę pełnią tutaj wokaliści Garrett Russell (Silent Planet) i Tommy Green (Sleeping Giant). Mam nadzieję, że Those Who Fear przy okazji czwartej płyty nie spuszczą z tonu i ich muzyka nadal będzie tak wypakowana pozytywną energią.
(death metal)
Muszę zaznaczyć, że tak jak listopad należał do black metalu, tak w grudniu dominuje death metal. Po tym jak usłyszałem "Ungodly Forms" jeszcze na początku listopada zastanawiałem się, czy jest to materiał aż tak dobry, żeby przetrwać do grudniowego podsumowania. Dopiero przy kompletowaniu grudniowych premier zdałem sobie sprawę, że nie było szans, żeby coś debiutancki album Sentient Horror było w stanie wyrzucić z dziesiątki. "Ungodly Forms" to pierwszy materiał jaki wydała ta amerykańska death metalowa kapela i jest to bardzo staroszkolne granie w szwedzkim stylu. Z każdego kawałka wyziera dudniące brzmienie przypominające jakąś zatęchłą kryptę, czy inną cmentarną budowlę. Naprawdę nie ma się tutaj do czego przyczepić, bo "Ungodly Forms" nie brzmi jak materiał nagrany przez debiutantów, raczej jakby nad tą płytą pracowali weterani death metalowej sceny. Wielbiciele Entombed, Dismember, czy amerykańskiego Black Breath powinni być zachwyceni.
(death metal)
Jako wielbiciel death metalowej drogi Debauchery bardzo ucieszyłem się z zawartości nowej płyty nieznanej mi dotąd niemieckiej grupy Inquiring Blood. "Morbid Creation" to brzmieniowo dokładnie ta sama szkoła siepanego death metalu, którą w ostatnim czasie reprezentuje Debauchery. Co prawda tutaj jest bardziej dosadnie i ciężej, ale poszczególnym numerom nie można odmówić swoistej przebojowości, która również jest silną stroną death metalowych płyt Debauchery. Za to muzycznie jest prosto, momentami nawet bardzo prosto, ale kto powiedział, że staroszkolny death metal musi być skomplikowany? Wręcz powinien być prosty, walcowaty, hipnotyzujący. I zawartość "Morbid Creation" w pełni realizuje te trzy punkty.
(death metal)
Revel In Flesh to już nie jest taka świeżutka kapela. "Emissary Of All Plagues" to ich czwarte wydawnictwo i już panuje opinia, że jednocześnie najlepsze z dotychczasowych. Co ciekawe kapela istnieje od 2011 roku i jak widać do tej pory wydała całkiem sporo. Nie wiem, jak 2015 rok obył się bez nowego materiału Revel In Flesh. Jednak żarciki na bok, bo "Emissary Of All Plagues" to pełnokrwisty death metal w najlepszej, czyli oldschoolowej formie. I znowu mamy jakby Szwecję, a przecież Revel In Flesh to niemiecka grupa. Co ciekawe na tej płycie nie brakuje naprawdę dobrych gitarowych melodii, które są przecinane mocarnymi, ciężkimi niczym płyta nagrobkowa riffami.
(atmospheric black metal)
Ash Borer są przedstawicielami grania, którego nie brakowało wśród listopadowych premier, natomiast wśród grudniowych nowości nie ma go prawie wcale. Oczywiście chodzi o bardzo dobry black metal, a tutaj raczej o black metal tonący w mrocznym, dusznym i wręcz plugawym (jak u Lovecrafta) klimacie. Nie łatwo jest teraz grać wyróżniający się black metal, bo ostatnio jest jakiś zalew grup eksperymentujących z tym gatunkiem, czy podających go w niespotykanej formie, czy łączących z innymi stylami. Ash Borer nie za bardzo kombinują. Po prostu grają black metal unurzany w mrocznym klimacie. Kompozycje zawarte na "The Irrepassable Gate" są dość obszerne, ale w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że są zbyt długie. Ich obszerność jest w pełni uzasadniona, zresztą słuchając zawartości tego wydawnictwa nie sposób nie odnieść wrażenia, że wszystko jest tutaj na swoim miejscu. Poza tym Ash Borer to doświadczona grupa, która działa na scenie od 2009 roku, a "The Irrepassable Gate" to ich czwarte pełne studyjne wydawnictwo.
(mdm)
Jak kiedyś bardzo lubiłem wszelkiej maści granie w stylu mdm, tak teraz mam lekkie uczulenie na grupy parające się tym stylem. Może to kwestia tego, że jeszcze niedawno grup grających mdm była cała masa, a wszystkie płyty przez nie wydawane brzmiały bliźniaczo podobnie. W takim razie zastosowałem detoks od mdm i starałem się omijać ten gatunek szerokim łukiem. Aż tu nagle trafiam na nową płytę włoskiej grupy Black Therapy. "In the Embrace of Sorrow, I Smile" to mój pierwszy kontakt z twórczością tej kapeli, ale jakże szczęśliwy. Prezentowany przez Włochów mdm nie jest taki schematyczny, jak to zwykle w tym gatunku bywa. Grupa też nie próbuje unowocześniać melodic death metalu (w przeciwieństwie do In Flames), ale poruszając się w jego ramach tworzy klimat podobny do tego, którym operują fińskie formacje Insomnium, czy Omnium Gatherum. Black Theraphy brzmi właśnie jak śródziemnomorski kuzyn wspomnianych kapel.
(avant-garde metal/noise)
Lubicie chaos w muzyce? Ja nie bardzo, ale jeżeli jest dobrze podany to nie będę kręcił nosem. Świetnie słucha mi się tego, co proponuje australijski Portal, czy szwedzka Terra Tenebrosa. Ale te grupy poza niepokojącą muzyką mają jeszcze ten chory image, który sporo im dodaje. Tymczasem Gnaw Their Tongues to projekt jednoosobowy, za którym stoi Maurice de Jong. Taki tam zwykły gość w okularach. A raczej tytan pracy, który udziela się w całej masie przeróżnych projektów muzycznych. W tym roku ewidentnie skupił się na Gnaw Their Tongues, bo "Hymn For The Broken, Swollen And Silent" to drugie tegoroczne wydawnictwo tego projektu (epka "Wenn die leere Seele zur Hölle fährt" pojawiła się w czerwcu). Ciężko jest w jakikolwiek sposób opisać zawartość "Hymn For The Broken, Swollen And Silent". To po prostu kontrolowany chaos. Niepokojący. Odrzucający. Toksyczny. Mimo tego nie sposób się oderwać od tej płyty. Jest w pewien sposób uzależniająca. Ten materiał to mieszanka wszelkiej ekstremy z black metalem na czele. Słuchanie tego albumu nie sprawia przyjemności, ale swojego rodzaju chorą satysfakcję.
(death metal)
Perun to była bardzo dobrze zapowiadająca się kapela, a nagle po roku zmieniła nazwę na Thunderwar. Co prawda dalej grała death metal, ale jakby coś poszło nie tak. W 2013 roku Thunderwar wydali epkę "The Birth of Thunder" i była po prostu dobra, ale nic więcej. Później słuch o grupie zaginął, owszem pojawiała się na mniejszych lub większych koncertach w roli supportu, ale też szału nie było. A tu nagle gruchnęła wiadomość, że Witching Hour Productions wydają pełnoprawny debiut Thunderwar. I prawdę mówiąc nie wiedziałem, czy mam się cieszyć, czy nie. Na szczęście już przy drugim odsłuchu (przy pierwszym nie zaskoczyło tak jak powinno) album wpadł mi w ucho i doszedłem do wniosku, że jednak jest dobrze, albo nawet bardzo dobrze. Co prawda nie jest to Perun, ale jak na Thunderwar moje oczekiwania zostały spełnione. Jest zdecydowanie ciekawiej niż na epce z 2013 roku. "Black Storm" na pewno nie kruszy murów, ale to bardzo dobry death metalowy materiał, który mam nadzieję sprawi, że Thunderwar wreszcie wypłyną na szerokie wody.
(blues/rock)
Przyznam, że nie spodziewałem się, że jeszcze dane mi będzie usłyszeć jakiś nowy materiał Rolling Stones. Grupa działa nieprzerwanie od 1962 roku (to już niemal 55 lat!) i pamiętam jeszcze jak za dzieciaka jarałem się transmisją ich koncertu w Polsce (zdaje się, że to była trasa promująca album "Bridges To Babylon"), a tu po wielu lata kapela nie tylko istnieje, ale wydała też nowy materiał. Co prawda "Blue & Lonesome" to tylko zestaw coverów, ale jest to pierwsze tego typu wydawnictwo Rolling Stones, więc tym bardziej warte odnotowania. Na płycie dominuje bluesowy klimat, ale nie brakuje też rock'n'rollowego zacięcia. Aż dziw bierze, że już 73-letni Mick Jagger nadal ma taką pasję w głosie. "Blue & Lonesome" to z jednej strony masa energii, a z drugiej niesamowity chill, który zapewnia właśnie ten leniwie płynący blues.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz