środa, 8 marca 2017

Uwielbiam płyty, których nikt nie lubi (cz. 1)

Tytuł tego tekstu praktycznie mówi sam za siebie, ale żeby była pełna jasność - jest to swojego rodzaju uogólnienie. W tym nieregularnym cyklu będę się starał pokrótce prezentować wydawnictwa, które są nisko oceniane przez słuchaczy, ale w moim prywatnym rankingu znajdują się wysoko. Jako źródła "powszechnej" oceny konkretnego tytułu będę posiłkował się danymi zawartymi na serwisie Rate Your Music. W każdym odcinku postaram się wyciągnąć pięć albumów, do których będę się odnosił. Nie znajdą się tutaj wydawnictwa powszechnie uważane za słabe, które ja również uznaję za niewarte uwagi.

Zdecydowałem, że zacznę od gatunku, w którym czuję się najsłabiej, czyli od thrash metalu. Chociaż gdyby ktoś jakieś 10 lat temu zapytał mnie o ulubione gatunki metalu, to pewnie jednym pierwszych, które bym wymienił byłby właśnie thrash. Wszystko to głównie za sprawą Kreatora i płyty "Outcast" (1997). Już nie pamiętam dokładnie, jak zaczęła się moja przygoda z twórczością tej kapeli, ale na pewno pierwszym numerem, który dosłownie mną pozamiatał i w sumie robi to do teraz był "Phobia". Zupełnie przypadkiem tak się złożyło, że to kawałek, który znalazł się na albumie "Outcast". I prawdę mówiąc zasłuchując się w tej płycie od lat byłem przekonany, że to jedno z bardziej cenionych wydawnictw tej niemieckiej żywej legendy thrash metalu. Tymczasem okazuje się, że jest to jeden z najniżej ocenianych materiałów na serwisie Rate Your Music (dalej będę używał skrótu RYM). Aż ciężko mi w to uwierzyć, bo ten album ma w sobie wszystko to, czego spodziewałbym się po wydawnictwie Kreatora. Mamy tutaj kilka absolutnych hiciorów na czele z "Phobia", "Leave This World Behind", "Forever", czy "Nonconformist". Jednak kocham ten album przede wszystkim za niesamowity "Black Sunrise". Jasne, jest tutaj kilka wypełniaczy, które spokojnie można by wyciąć z tego albumu, ale całościowo niczego bym "Outcast" nie zarzucał. Nadal myśląc o albumach Kreatora "Outcast" jest pierwszym wydawnictwem, które wpada mi do głowy...chociaż według RYM jedynym studyjnym albumem niżej ocenianym jest "Endorama", który to miał swoją premierę dwa lata później.


O ile do Kreatora przekonałem się szybko i praktycznie po usłyszeniu jednego kawałka zapałałem ogromną chęcią, żeby sięgnąć po cały album, tak w przypadku Slayera było zupełnie inaczej. Do twórczości tej grupy bardzo długo nie byłem w stanie się przekonać. Żadne "Reign In Blood", czy inne "Seasons In The Abyss" do mnie nie trafiały. I w końcu zdecydowałem, że skoro nie potrafię się przekonać do Slayera słuchając ich najwyżej cenionych płyt to może spróbuję czegoś z dołu drabinki. I fakt po latach wydany w 2006 roku album "Christ Illusion" zyskał na znaczeniu, ale chwilę po premierze dość powszechnie był mieszany z błotem i stawiany był na równi z najsłabszymi dokonaniami tej grupy. Tym bardziej, że pojawił się na półkach sklepowych aż 5 lat po wydaniu "God Hates Us All". Wiadomo, że oczekiwania fanów po takim czasie pewnie oscylowały w okolicach tych najlepszych wydawnictw. Tymczasem panowie ze Slayera wydali materiał niebezpiecznie kroczący w kierunku groove metalu, rażący prostotą i uderzający w kontrowersje (tak jakby to one miały przyciągnąć fanów). Jednak pomijając te aspekty, bo też nie przykładem do nich wielkiej wagi, momentalnie wszedłem w świat tej mocnej, ciężkiej i wściekłej muzyki Slayera. Z jednej strony podobnej, a z drugiej bardzo różnej od tego, co prezentowali muzycy Kreatora. I jasne, wówczas rozumiałem dlaczego fani Slayera nie nosili kapeli na rękach za to wydawnictwo - było po prostu inne niż to, do czego byli przyzwyczajeni. Ale cieszę się, że z czasem wielbiciele thrashu zaczęli postrzegać "Christ Illusion", jako jeden z jaśniejszych punktów dyskografii Slayera.


Żeby na chwilę porzucić thrash (ale jeszcze będę musiał do niego wrócić, ale to już w kolejnej odsłonie) przejdę w nieco cięższe klimaty. Francuska grupa Massacra szybko odnalazła się na scenie death metalowej prezentując naprawdę wysoki poziom już przy okazji swojego debiutanckiego materiału "Final Holocast" z 1990 roku. Po trzech death metalowych wydawnictwach muzycy postanowili zaszaleć i wszystkich zaskoczyli nagrywając album "Sick". Jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki brzmienie kapeli się zmieniało, grupa uderzyła też w zupełnie inną stylistyką. Spora część fanów nie potrafiła się z tym pogodzić, wszak na wydanym w 1994 roku albumie Francuzi zdecydowali się grać mieszankę groove metalu, thrashu i death metalu. Co prawda groove metalu już w 1990 roku stał się rozpoznawalnym i cenionym gatunkiem, a wszystko to za sprawą "Cowboys From Hell" Pantery (dla nich był to wręcz kamień milowy), to jednak panowie z Massacra nagle rzucili się na głęboką wodę. Sporo zaryzykowali i spotkali się z falą krytyki. Jednak słuchając albumu "Sick" szybko można dojść do wniosku, że ta krytyka w żadnym razie im się nie należała. Po wydaniu trzech naprawdę dobrych albumów utrzymanych w klimatach oldschoolowego death metalu muzycy zdecydowali się spróbować czegoś nowego, co okazało się być świeże i pełne energii. Po prostu czuć, że Francuzi świetnie się bawili nagrywając "Sick". Szkoda, że przy okazji kolejnego albumu grupa całkowicie porzuciła swoją przeszłość i nagrała kompletnie nijaki "Humanize Human" już doszczętnie zdominowany przez groove metal, ale też nudny i ciężki do przesłuchania za jednym przysiadem.


Thin Lizzy to jedna z tych kapel, których po prostu nie da się nie lubić. Ta rockowa formacja powstała w 1970 roku w Dublinie może poszczycić się naprawdę bogatą dyskografią, chociaż ich charyzmatyczny lider Phil Lynott zmarł w 1986 roku. Ostatnim studyjnym albumem Thin Lizzy był wydany w 1983 roku "Thunder And Lightning", jednak nie będę pisał o tym wydawnictwie, ale o jednej z wczesnych płyt tej irlandzkiej grupy. "Night Life" jest czwartym w kolejności albumem Thin Lizzy, wówczas grupa jeszcze eksplorowała lżejsze klimaty będące mieszanką rocka i bluesa. Materiał wydany w 1974 roku był końcem pewnej epoki i początkiem kolejnej. Patrząc na wcześniejsze wydawnictwa Thin Lizzy "Night Life" mógł poszczycić się naprawdę przebojowymi numerami, chociaż pozostającymi w bardzo lekkim klimacie. Na tym właśnie albumie znalazły się takie niezapomniane kompozycje jak "Still in Love With You", "Frankie Carroll", "She Knows", "Sha-La-La", "Philomena", czy wreszcie momentalnie wpadający w ucho i bardzo "chillujący" tytułowy "Night Life". Mimo takiego zestawu hitów album wydany w 1974 roku ciągle znajduje się nisko w dyskografii tej irlandzkiej legendy rocka. Oczywiście trzeba też wziąć poprawkę na to, że wśród dokonań Thin Lizzy znajdują się takie wspaniałości jak "Jailbreak" (1976), "Bad Reputation" (1977), "Johnny The Fox" (1976), "Fighting" (1975), "Renegade" (1981), "Black Rose: A Rock Legend" (1980), czy "Thunder And Lightning" (1983). I warto też zwrócić uwagę na fakt, że Thin Lizzy to prawdziwy fenomen - w ciągu 12 lat grupa wydała dokładnie 12 albumów studyjnych.


I na koniec tego odcinka album, który nawet jakiś czas temu recenzowałem, czyli póki co ostatnie wydawnictwo death metalowej kapeli Morbid Angel. "Illud Divinum Insanus" wydany w 2011 roku zajmuje zaszczytne ostatnie miejsce w dyskografii Morbid Angel według użytkowników RYM z oceną 1,62/5 (jasne, niżej znajduje się album z remiksami, ale nie biorę pod uwagę tego typu płyt). W muzyce metalowej i rockowej co jakiś czas pojawia się niezwykle kontrowersyjny materiał, który nie tyle dzieli fanów danej kapeli, co wręcz powoduje gigantyczną falę hejtu i mało kto w ogóle stara się tej płyty bronić. Z czymś takim w 2011 roku spotkała amerykańska grupa Morbid Angel, która po 25 latach grania death metalu zdecydowała się nagrać album industrial death metalu, w sumie to bardziej industrial metalowy. I nie wiem, czy grupa dowodzona przez Trey'a Azagthotha zdawała sobie sprawę z faktu, że w death metalowym światku muzyka industrialna nie cieszy się szczególną estymą, a może wiedzieli i liczyli na to, że kontrowersyjne podejście do tematu przyczyni się do fali hejtu, którą można również odebrać jako darmową kampanię marketingową (w myśl zasady "nieważne jak mówią, byle mówili"). I jasne, rozumiem zagorzałych fanów Morbid Angel, wszak na następcę wydanego w 2003 roku "Heretic" musieli czekać aż 8 lat, a dostali "Illud Divinum Insanus", czyli materiał, którego na pewno się nie spodziewali (w negatywnym znaczeniu). I nie chcę tutaj pisać, że jest fajnie, gdy kapela eksperymentuje, bo w świetle mojej niedawnej recenzji najnowszej płyty Suicide Silence wyszedłbym na hipokrytę. Chociaż nie, napiszę, że dobrze jest gdy kapela eksperymentuje, szuka nowych rozwiązań, ale ważne, żeby wiedziała co robi, dlaczego to robi i o ile wychodzi jej to dobrze. I tak według mnie jest właśnie z "Illud Divinum Insanus".


CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz