czwartek, 25 listopada 2010

Relacja - SNM #26 - Volbeat, The Bullet Monk (Warszawa, Progresja) - 26.02.2010


SNM #26 - Volbeat, The Bullet Monks (Warszawa, Progresja) - 26.02.2010

Od razu na początku pojawił się problem - albo ja byłem źle poinformowany, albo czegoś nie doczytałem. Koncert miał się zacząć w okolicach 19, a tymczasem dopiero gdzieś o 20:30 wyszli goście z Bullet Monks (niby na forum Progresji widniało info o tym, że wpuszczają od 19, ale koncert zaczyna się o 20:30). W sumie dali czadu. Początek może mieli nie najlepszy, bo widać, że mało kto potrudził się przed koncertem, żeby posłuchać ich albumu. No, ale nieważne. W końcu pojawiło się kilka osób, które zachowywały się jak na jakimś hardcore'owym koncercie. A Bullet Monks na scenie wylewali z siebie siódme poty popijając przy tym Żywca. Zagrali oczywiście nowy kawałek, który zaprezentował się naprawdę nieźle. Wydaje mi się, że ten band ma przed sobą świetlaną przyszłość. Zespół miał dobry kontakt z publicznością - zresztą na każdym kroku podkreślali, jak to dobrze wrócić do Warszawy na koncert (poprzednio grali w listopadzie 2009).



Na Volbeat trzeba było trochę poczekać - w centrum uwagi był techniczny, który testował każdy z trzech mikrofonów wydając śmieszne dźwięki. W pewnym momencie miałem wrażenie, że techniczni chcą podusić widownie puszczając coraz więcej dymu na scenę. Volbeat wyszedł zaraz po intro "End Of The Road". I zaczęła się prawdziwa moc - stałem niemalże pod samą sceną, więc załapałem się na młyn. Przez cztery kawałki trochę się sponiewierałem i ledwo łapiąc dech uszedłem kawałek od młyna i potrząsając głową czekałem na nowy przypływ sił - coby wrócić do młyna. Miałem wrażenie, że Volbeat na tym koncercie skupił się przede wszystkim na kawałkach z ostatniego albumu - z początku nawet lecieli chyba zgodnie z tracklistą ostatniego LP (jak się jednak okazuje band czerpał z albumów mniej więcej po równo). Jak tylko pojawiły się pierwsze nuty "Radio Girl" publika oszalała i wszyscy, którzy przyszli na koncert, a nie pooglądać muzyków, ruszyli do przodu. To się kurwa nazywa szaleństwo. Udało mi się przy okazji tego berserku zderzyć się z kimś głowami. Kolejne kawałki znowu odpoczywałem, a kiedy Michael zaczął gadkę o Johnnym Cashu już wiedziałem, że koniec odpoczynku i znowu trzeba będzie się rzucić do przodu. Zagrali oczywiście "Sad Man's Tongue". Znowu była rzeźnia. Niestety po tym kawałku musiałem skoczyć po wodę, bo nie chciałem paść gdzieś pod sceną. Później spod baru szybki powrót pod scenę – zwłaszcza, że wokalista zaczął nawoływać do „wall of death”. Michael Poulsen miał świetny kontakt z publicznością - zresztą już na samym początku podskoczył do ludzi po barierkami, żeby poprzybijać "piątki". Drugi gitarzysta i basista spisywali się świetnie - widać, że ten band to sami wymiatacze i showmani. Nie zabrakło oczywiście solówki perkusisty - Jon Larsen schowany nieco z tyłu mógł wreszcie zabłysnąć. Volbeat zagrali również numer z nadchodzącej płyty - ale jakiś taki niespecjalny, może po prostu te, które grali z trzech albumów były takie zajebiste, że ten nowy wypadł raczej słabo. W każdym razie raczej rewelacji nie było. Przyjemną niespodzianką był cover "Angelfuck" (dla przypomnienia - oryginalna wersja należy do Misfits). Jeszcze po kilku kawałkach band postanowił się pożegnać "The Garden's Tale" - na wokalu Michaela wspomagał Thomas Bredahl (gitarzysta Volbeat). Ale oczywiście na tym koncert się nie zakończył - band wyszedł na tzw. encore, czyli pisząc po polsku - bis. Zagrali między innymi "I Only Wanna Be With You".

Koncert świetny i bardzo męczący (fizycznie). Zmordowany obkupiłem się jeszcze w merchu - bo ktoś sobie wymyślił, że album Bullet Monks można kupić dopiero po koncercie. Ludzi na koncercie było mnóstwo - Progresja była wypełniona po brzegi - poprzednio ten klub tak zapełniony widziałem przy okazji koncertu Dimmu Borgir/Amon Amarth - nawet na Kreatorze nie było tylu ludzi. Trafiła się też grupa ludzi z Danii, z którymi Michael ze sceny zamienił słówko po duńsku. Rzucając zaraz do publiczności, że pewnie nikt nie wiedział co przed chwilą powiedział. Kolejny świetny koncert pod szyldem Show No Mercy. Kto nie był niech teraz żałuje. I szkoda, że Volbeat nie zabrał ze sobą w trasę innego rock'n'rollowego duńskiego zespołu - Pilgrimz (album mają świetny, ale na koncertach podobno od energii aż kipi). No cóż, może następnym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz