Ghoultown, Miguel & The Living Dead, The Fright (No Mercy, Warszawa) - 27.05.2010
Skład koncertu:
Ghoultown - hellbilly, southern, horrorpunk
Miguel & The Living Dead - psychobilly, horrorpunk
The Fright - deathrock, horrorpunk
Na koncercie wszystkie ekipy dały czadu - może goście z The Fright najmniej, ale to dlatego, że wokalista stylizował się na Danziga, a wyglądał co najwyżej jak Jyrki69 (ruchy sceniczne też miał podobne). The Fright to kapela starająca się grać pod Danzig. No i faktycznie te riffy brzmiały jakby grał je sam John Christ. Bardzo duży minus tej kapeli był taki, że te ich kawałki wszystkie brzmiały bardzo do siebie podobnie. Może ze dwa się wyróżniały, bo były wolniejsze, jeden miał w tytule chyba słówko "phantom". W każdym razie koncert do przeżycia, ale fanem tej kapeli raczej nie będę - chociaż ocenię to dopiero po przesłuchaniu jakiegoś długograja.
Ogólnie The Fright mieli bardzo długi poślizg czasowy - zamiast zacząć grać o 20:30 to wyszli na scenę około 21:30, więc kolejne występy też rozpoczyły się dużo później niż to było pierwotnie zaplanowane. Miguel & The Living Dead długo rozkładali swój sprzęt (bo przecież wszystko trzeba wymienić - od wzmacniaczy, aż po perkusję). No i to całe dodatkowe okablowanie. W każdym razie w końcu wyszli (wcześniej krzątali się gdzieś w okolicach baru) i zniszczyli (dosłownie). Takiego kontaktu z publicznością jaki miał wokalista Miguel & The Living Dead jeszcze nie widziałem. Schodził ze sceny, żeby wpaść w młyn, podawał wszystkim pod sceną mikrofon, żeby mogli wyryczeć refren najbardziej znanych numerów. Tyle ognia, że aż się zdziwiłem. Jak się okazuje Miguel & The Living Dead są już kultowi w warszawskim podziemiu. Przy okazji okazało się, że działalność kapeli była przez jakiś czas zawieszona, bo Nerve69 pojechał "za chlebem" do Anglii. Na szczęście wrócił i mam nadzieję, że będą nagrywać coś nowego. Poza tym kapela wzbogaciła się o nowego perkusistę (nie wiem, czy na stałę, czy tylko na wypożyczenie), został nim perkusista De Tazsos. Koncert w każdym razie wypaśny, na koniec panowie zagrali cover Siekiera "Bez końca". Goście z Miguel & The Living Dead zagrali wszystkie swoje największe hity z dwóch albumów - nie zabrakło oczywiście "Postacard From The Other Side", "Killer Klowns From The Outer Space", "Dead Train", "Graveyard Lovesong", "Alarm!!!", "Dark Prałat" (ten numer otwierał ich występ), "Batcave" i oczywiście "Witchcraft Specimen". Ogólnie grali tylko około godziny, bo perkusista nie zdążył się nauczyć wszystkich kawałków ;-) W każdym razie Miguel & The Living Dead zagrali jak prawdziwa gwiazda wieczoru i rozgrzali publiczność do czerwoności. I jeszcze taka ciekawostka - wszystkie te śpiewy małych dzieci na albumie "Postcard From The Other Side" są autorstwa Nerve69... kto by się spodziewał ;-)
Później znowu dłuuuga przerwa, bo panowie z Ghoultown zaczęli znosić cały swój amerykański sprzęt. Występ gwiazdy wieczoru rozpoczął się dopiero około 00:40. Masakra, biorąc pod uwagę to, że cała impreza miała się rozpocząć o 20:30. W każdym razie po tych wszystkich rozgrzewkach, niekończącemu stojeniu gitar wreszcie wreszcie się zaczęło. Mnie Ghoultown średnio kręci, bo według mnie powinni do swojej muzyki dorzucić chociażby odrobinę psychobilly. A tak brzmią jakby chcieli się czymś wyróżniać, ale tego klimatu "spagetti westernu" u nich niewiele. Wszyscy oczywiście ubrani w kowbojskie stroje, 5-osoby skład Ghoultown rozpoczął koncert. Grali całkiem nieźle, publika się włączała, zwłaszcza goście z Miguel & The Living Dead. Od samego początku problemy z gitarą miał Jake Middlefinger - a to mu się pasek zerwał, a to coś nie łączyło. W każdym razie musiał w czasie występu wymieniać gitarę. Ale nie rzutowało to jakoś specjalnie na cały występ Ghoultown. Kapela zagrała naprawdę świetnie - zapewne wszystkie swoje największe hity z tych mi znanych były na pewno "Mistress Of The Dark" i "Killer In Texas" (tutaj śpiewali wraz z publicznością, na scenę wskoczył Slavik (wokalista Miguel & The Living Dead), jak i Nerve69, a za nimi jeszcze kilka osób, które stały pod samą sceną. Kapela jeszcze ze znanych mi numerów zagrała jeszcze cover Misfits "London Dungeon" - fajnie, że zrobili to w swoim stylu, ale odarli ten kawałek z całej magii. W każdym razie koncert Ghoultown na bardzo duży plus. Wszystko zakończyło w okolicach godziny 2.
Szkoda, że frekwencja nie dopisała, bo w klubie było mało ludzi. Kiedy zaczęli grać Miguel & The Living Dead myślałem, że klub się jako tako zapełnił, ale okazało się, że po prostu ludzie, którzy do tej pory stali z tyłu przesunęli się trochę do przodu. I wielka szkoda, że nie było merchu Miguela. Mam nadzieję, że podobne imprezy jeszcze będą w najbliższej przyszłości, bo ten koncert był świetny :-) Kto nie był niech żałuje.
Ghoultown - hellbilly, southern, horrorpunk
Miguel & The Living Dead - psychobilly, horrorpunk
The Fright - deathrock, horrorpunk
Na koncercie wszystkie ekipy dały czadu - może goście z The Fright najmniej, ale to dlatego, że wokalista stylizował się na Danziga, a wyglądał co najwyżej jak Jyrki69 (ruchy sceniczne też miał podobne). The Fright to kapela starająca się grać pod Danzig. No i faktycznie te riffy brzmiały jakby grał je sam John Christ. Bardzo duży minus tej kapeli był taki, że te ich kawałki wszystkie brzmiały bardzo do siebie podobnie. Może ze dwa się wyróżniały, bo były wolniejsze, jeden miał w tytule chyba słówko "phantom". W każdym razie koncert do przeżycia, ale fanem tej kapeli raczej nie będę - chociaż ocenię to dopiero po przesłuchaniu jakiegoś długograja.
Ogólnie The Fright mieli bardzo długi poślizg czasowy - zamiast zacząć grać o 20:30 to wyszli na scenę około 21:30, więc kolejne występy też rozpoczyły się dużo później niż to było pierwotnie zaplanowane. Miguel & The Living Dead długo rozkładali swój sprzęt (bo przecież wszystko trzeba wymienić - od wzmacniaczy, aż po perkusję). No i to całe dodatkowe okablowanie. W każdym razie w końcu wyszli (wcześniej krzątali się gdzieś w okolicach baru) i zniszczyli (dosłownie). Takiego kontaktu z publicznością jaki miał wokalista Miguel & The Living Dead jeszcze nie widziałem. Schodził ze sceny, żeby wpaść w młyn, podawał wszystkim pod sceną mikrofon, żeby mogli wyryczeć refren najbardziej znanych numerów. Tyle ognia, że aż się zdziwiłem. Jak się okazuje Miguel & The Living Dead są już kultowi w warszawskim podziemiu. Przy okazji okazało się, że działalność kapeli była przez jakiś czas zawieszona, bo Nerve69 pojechał "za chlebem" do Anglii. Na szczęście wrócił i mam nadzieję, że będą nagrywać coś nowego. Poza tym kapela wzbogaciła się o nowego perkusistę (nie wiem, czy na stałę, czy tylko na wypożyczenie), został nim perkusista De Tazsos. Koncert w każdym razie wypaśny, na koniec panowie zagrali cover Siekiera "Bez końca". Goście z Miguel & The Living Dead zagrali wszystkie swoje największe hity z dwóch albumów - nie zabrakło oczywiście "Postacard From The Other Side", "Killer Klowns From The Outer Space", "Dead Train", "Graveyard Lovesong", "Alarm!!!", "Dark Prałat" (ten numer otwierał ich występ), "Batcave" i oczywiście "Witchcraft Specimen". Ogólnie grali tylko około godziny, bo perkusista nie zdążył się nauczyć wszystkich kawałków ;-) W każdym razie Miguel & The Living Dead zagrali jak prawdziwa gwiazda wieczoru i rozgrzali publiczność do czerwoności. I jeszcze taka ciekawostka - wszystkie te śpiewy małych dzieci na albumie "Postcard From The Other Side" są autorstwa Nerve69... kto by się spodziewał ;-)
Później znowu dłuuuga przerwa, bo panowie z Ghoultown zaczęli znosić cały swój amerykański sprzęt. Występ gwiazdy wieczoru rozpoczął się dopiero około 00:40. Masakra, biorąc pod uwagę to, że cała impreza miała się rozpocząć o 20:30. W każdym razie po tych wszystkich rozgrzewkach, niekończącemu stojeniu gitar wreszcie wreszcie się zaczęło. Mnie Ghoultown średnio kręci, bo według mnie powinni do swojej muzyki dorzucić chociażby odrobinę psychobilly. A tak brzmią jakby chcieli się czymś wyróżniać, ale tego klimatu "spagetti westernu" u nich niewiele. Wszyscy oczywiście ubrani w kowbojskie stroje, 5-osoby skład Ghoultown rozpoczął koncert. Grali całkiem nieźle, publika się włączała, zwłaszcza goście z Miguel & The Living Dead. Od samego początku problemy z gitarą miał Jake Middlefinger - a to mu się pasek zerwał, a to coś nie łączyło. W każdym razie musiał w czasie występu wymieniać gitarę. Ale nie rzutowało to jakoś specjalnie na cały występ Ghoultown. Kapela zagrała naprawdę świetnie - zapewne wszystkie swoje największe hity z tych mi znanych były na pewno "Mistress Of The Dark" i "Killer In Texas" (tutaj śpiewali wraz z publicznością, na scenę wskoczył Slavik (wokalista Miguel & The Living Dead), jak i Nerve69, a za nimi jeszcze kilka osób, które stały pod samą sceną. Kapela jeszcze ze znanych mi numerów zagrała jeszcze cover Misfits "London Dungeon" - fajnie, że zrobili to w swoim stylu, ale odarli ten kawałek z całej magii. W każdym razie koncert Ghoultown na bardzo duży plus. Wszystko zakończyło w okolicach godziny 2.
Szkoda, że frekwencja nie dopisała, bo w klubie było mało ludzi. Kiedy zaczęli grać Miguel & The Living Dead myślałem, że klub się jako tako zapełnił, ale okazało się, że po prostu ludzie, którzy do tej pory stali z tyłu przesunęli się trochę do przodu. I wielka szkoda, że nie było merchu Miguela. Mam nadzieję, że podobne imprezy jeszcze będą w najbliższej przyszłości, bo ten koncert był świetny :-) Kto nie był niech żałuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz