Do końca roku coraz bliżej, więc czasu na wspominanie wydawnych w 2021 roku coraz mniej. Poniżej znajdziecie kolejną piątkę, która na pewno przyda się przy tworzeniu waszych topek podsumowujących rok. Czy mogę powiedzieć, że to już półmetek cyklu "Droga do podsumowania 2021"? Prawie...
Droga do podsumowania 2021 - odc. 76:
Ex Deo - The Thirteen Years of Nero
(symphonic death metal)
Uwielbiam Ex Deo od momentu, kiedy usłyszałem album "Caligvla" (2012), w debiutanckim "Romulus" (2009) czegoś mi brakowało i do tej pory nie przekonałem się do tego wydawnictwa. Ale "Caligvla" oraz "The Immortal Wars" (2017) należą do grona moich ulubionych wydawnictw death metalowych. Na "The Thirteen Years of Nero" trzeba było długo czekać, bo aż cztery lata. Ale należy też pamiętać, że muzycy Ex Deo mają też swoje obowiązki w kapeli Kataklysm (no przynajmniej 3 z 5), która to formacja w czasie nieobecności Ex Deo wydała dwa albumy ("Meditations" w 2018 i "Unconquered" w 2020). Ale w końcu przyszedł czas na czwarty studyjny album Ex Deo, "The Thirteen Years of Nero" pojawił się 27 sierpnia. I początkowo nie byłem z niego zadowolony. Po świetnym "The Immortal Wars" kapela jakby poszła w nieco innym kierunku. Kawałki są jakby bardziej przystępne, nie robiły też aż takiego wrażenia jak monumentalne kompozycje z dwóch poprzednich krążków. A przecież postać Nerona wcale nie jest mnie interesująca niż Hannibal, czy Kaligula. Do wgryzienia się w ten album potrzebowałem kilku solidnych odsłuchów, ale w końcu zaskoczyła. Jest coś niesamowitego w muzyce Ex Deo, podobnie jak u ich włoskich kuzynów z Ade (death metalowa kapela opierająca swoje teksty o tematykę Starożytnego Rzymu). Jednak Kanadyjczycy swoją muzykę wspierają mocnymi akcentami symfonicznymi, co momentami sprawia, że monumentalność kompozycji sięga niemal zenitu. Oczywiście takie zagrania to niekiedy balansowanie na granicy przerysowania, ale również na "The Thirteen Years of Nero" udaje się Ex Deo uniknąć pułapki stworzenia autoparodii. Czwarta płyta kanadyjskiej formacji odstaje trochę od dwóch doskonałych poprzedników, ale naprawdę niewiele jej brakuje, żeby im dorównać. Na pewno jeżeli lubicie rzymskie klimaty w metalowej muzyce, to musicie dać szansę "The Thirteen Years of Nero".
Droga do podsumowania 2021 - odc. 77:
Love and Death - Perfectly Preserved
(nu-metal/alternative metal)
Nigdy nie byłem fanem Korna i pewnie nigdy już nie będę. Owszem, niektóre kawałki wpadły mi w ucho, ale z ogromnym oporem przychodziło mi słuchanie całych płyt tej formacji. Jednak do solowej twórczości Briana "Heada" Welcha zawsze miałem jakąś niewytłumaczalną słabość. Bardzo lubię debiutancki album Love and Death, czyli "Between Here & Lost" (2013) i żałowałem, że Head nie kontynuuje solowej kariery. W 2013 roku wrócił do szeregów Korn, z którym pomiędzy 2013 a 2021 wydał trzy albumy. Jednak w końcu przyszedł czas na to, żeby przypomnieć fanom o istnieniu projektu Love And Death, który przecież nigdy nie został zawieszony, czy rozwiązany. Na "Perfectly Preserved" trzeba było czekaż aż 8 lat, ale było warto, bo Head z kumplami nie zawodzą. Wręcz słuchając drugiego albumu Love And Death mam wrażenie, jakby dla Heada czas się zatrzymał. Styl Heada kompletnie się nie zmienił, kawałki nadal charakteryzuje nu-metalowa stylistyka podana w przebojowy i przystępny sposób. Można wręcz powiedzieć, że "Perfectly Preserved" to materiał dużo łatwiej przyswajalny niż ostatnie dokonania Korna. Mam wręcz wrażenie jakby Head marnował się w swojej macierzystej formacji. Jednak z drugiej strony należy pamiętać, że na "Perfectly Preserved" fani czekali aż osiem lat. Na szczęście Head zaserwował dobrze skrojony materiał, który nie tylko zadowolił dotychczasowych fanów, ale na pewno też pozwolił przyciągnąć nowych.
Droga do podsumowania 2021 - odc. 78:
Cannibal Corpse - Violence Unimagined
(death metal)
Wow, to już piętnasty studyjny materiał Cannibal Corpse! Ta death metalowa legenda jest aktywna na scenie już od ponad 30 lat i niemal zawsze dowozi. Wydany 16 kwietnia "Violence Unimagined" z miejsca stał się klasykiem death metalu. Wszystko jest na tym albumie na swoim miejscu - jest ciężko, jest agresywnie, ale jakby mniej "przebojowo" niż na "A Skeletal Domain" (2014) czy "Torture" (2012). Niby to nadal tylko (albo aż!) Cannibal Corpse, więc wiadomo, czego można się po nich spodziewać, ale słuchając ich najnowszego materiału nie miałem wrażenia, że po tych trzydziestu latach na scenie brakuje im pomysłów. Wręcz przeciwnie, czuję na "Violence Unimagined" pewien powiew świeżości, chociaż grupa nie kombinuje na siłę, nie próbuje się wyróżnić. Zresztą Cannibal Corpse już nie muszą nawet podejmować prób wyróżnienia się na scenie death metalowej, to przychodzi im samoistnie. Naprawdę nie da się słuchać death metalu i nie zauważyć ich najnowszego albumu. Jedna z najlepszych death metalowych pozycji tego roku. "Violence Unimagined" to po prostu klasa sama w sobie.
Droga do podsumowania 2021 - odc. 79:
Age of Woe - Envenom
(crust/melodic death metal)
Szwedzka kapela Age of Woe zaprezentowała swój trzeci studyjny album 26 lutego . "Envenom" to materiał, w którym crust nierozerwalnie został połączony z melodic death metalem. I można by pomyśleć, że z takiego miksu wyjdzie zabójczo szybki album, który zamknie się w kilku minutach. I właśnie tutaj wchodzi zaskoczenie, które zaserwowali muzycy Age Of Woe. Tempo utworów zawartych na "Envenom" dużo bardziej kojarzy mi się z doom metalowymi wydawnictwami. Utwory są przesiąknięte crustową stylistyką, ale mkną w raczej wolnym tempie. Nie jest to wydawnictwo, które momentalnie wpada w ucho. Wszak nie podejrzewałbym Age Of Woe o próby grania przebojowo, czy chwytliwie. Jest wręcz szorstko, brzmienie jest typowo szwedzkie, chociaż nie brakuje melodii gitarowych, które momentami wybijają się ponad dudniące brzmienie. Age Of Woe zaserwowali na wskroś szwedzką płytę, chociaż nie mówimy o czystym mdm pochodzącym ze szkoły goteborskiej. "Envenom" to świetny przykład jak można połączyć mdm z crustem i nie mknąć na złamanie karku.
Droga do podsumowania 2021 - odc. 80:
Gary Numan - Intruder
(industrial rock)
Bardzo późno dałem się wciągnąć w twórczość Gary Numan, bo dopiero przy okazji premiery wydawnictwa "Splinter (Songs from a Broken Mind)" (2013) i dopiero wtedy zacząłem przebijać się przez jego dyskografię - zarówno solową, jak i Tubeway Army. Styl Gary'ego jest absolutnie unikalny i naprawdę nie da się go pomylić z innym muzykiem. Z uwagi na to, że poznałem twórczość Numana przy okazji albumu z 2013 roku to mam do niego słabość i chociażbym nie chciał, to każde z jego wydawnictw staram się odnosić właśnie do "Splinter". O ile wydany w 2017 roku "Savage (Songs from a Broken World)" w pełni spełnił moje oczekiwania, to z "Intruder" od początku miałem lekki problem. Single odsłaniające po kawałku premierowy materiał były dobre, ale no właśnie tylko dobre. Kiedy już "Intruder" pojawił się w pełnej krasie czułem lekkie rozczarowanie. To nie był tak bombastyczny album jak "Splinter", ani też bomastyczno-klimatyczny jak "Savage". Wręcz słuchając najnowszej płyty Numana mam wrażenie, jakby stylistycznie chciał ciągnąć do dwóch ostatnich wydawnictw, ale struktura bardziej przypomina jego dokonania z końcówki XX wieku i początku XXI. Kawałki mają w sobie niewielką nutkę przebojowości, a główny nacisk został położony na klimat, atmosferę tego wydawnictwa. To oczywiście też sprawia, że nie tak łatwo wgryźć się w "Intruder". Trzeba poświęcić mu nieco więcej czasu, żeby zaskoczył. I chociaż najnowszy materiał Numana nie zaskoczył tak jak "Splinter", czy "Savage" to lubię do niego wracać i ciągle próbuję się do niego ostatecznie przekonać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz