poniedziałek, 22 listopada 2021

Droga do podsumowania 2021 (odc. 66-70)

Chciałbym napisać, że jestem już na półmetku "Drogi do podsumowania 2021", ale jednak z początkowych 140 albumów do przypomnienia zrobiła się nieco dłuższa lista - głównie dochodzą nowe premiery, które pojawiają się od czasu opublikowania pierwszego odcinka. Tymczasem łapcie kolejną piątkę składającą się na 14 odcinek cyklu. Jak zwykle w poście znajdziecie krótkie notki o pięciu albumach, linki do Spotify oraz klipy.


Droga do podsumowania 2021 - odc. 66:

Angels & Airwaves - Lifeforms
(alternative rock/synthpop/pop rock)

Tom DeLonge doskonale wiedział kiedy opuścić szeregi Blink-182 i skupić się na działalności Angels and Airwaves. "California" oraz "Nine" to zdecydowanie najsłabsze wydawnictwa Blink-182, tak, jakby Mark Hoppus i spółka nie mieli pomysłu na dalszą działalność kapeli. Tymczasem Angels & Airwaves dowodzone przez Toma DeLonge'a przeżywa swoją drugą młodość. Wydany w 2014 roku "The Dream Walker" był absolutnie najlepszych z dotychczasowych wydań tej kapeli, wręcz był wielkim przedsięwzięciem, bo przecież "The Dream Walker" był nie tylko wydawnictwem muzyczny, ale też filmem animowanym. Na szósty studyjny materiał Angels & Airwaves trzeba było czekać aż 6 lat i było warto. "Lifeforms" miał swoją premierę 24 września 2021 roku i jest prawdziwą kopalnią hitów. Nowa płyta AVA to mieszanka pop rocka, alternatywnego rocka i synthpopu. Jeżeli mieliście do tej pory do czynienia z solową twórczością Toma, to nie będziecie zawiedzeni tym materiałem. Wszak są tutaj wszystkie elementy, które doskonale sprawdzały się na dotychczasowych albumach AVA. Tom DeLonge za sprawą "Lifeforms" pokazuje, że ma jeszcze sporo do powiedzenia (nie tylko na temat ufo i spisków, ale też w temacie muzyki). Z szóstego albumu AVA po prostu czuć radość z grania, może właśnie tak powstają przeboje, które zostają na długo w głowie.




Droga do podsumowania 2021 - odc. 67:

Lantlôs - Wildhund
(progressive metal/post-metal/shoegaze)

Miałem wrażenie, że nie tak dawno wspominałem tutaj o piątym studyjnym albumie niemieckiej grupy Lantlos, ale okazuje się, że było to dobrych kilka miesięcy temu. W końcu premiera "Wildhund" miała miejsce 30 lipca, a słuchając go muszę przyznać, że lato to nie jest dobry moment na słuchanie takiego materiału. Naprawdę nie ma lepszego okresu na słuchanie mieszanki post-metalu i shoegaze niż jesień. Dlatego właśnie teraz "Wildhund" brzmi najlepiej, najłatwiej wejść w klimat tego wydawnictwa, gdy za oknem panuje szarówka, a jedna deszczowa chmura goni drugą. Co ciekawe dotychczasowe płyty Lantlos mnie nudziły, chociaż zamykały się w czasie do 40 minut, a tegoroczne wydawnictwo trwa ponad 50 minut! To wręcz skandal, że te 30 minutowe płyty strasznie mi się dłużyły, a 51-minutowe wydawnictwo mija niemal błyskawicznie. Na "Wildhund" nie ma już niemal śladu black metalu. Najwyraźniej Markus Siegenhort odpowiadający samodzielnie za to wydawnictwo (na perkusji wspiera go Felix Wylezik) zdecydował się podążyć inną ścieżką, a ta okazała się trafiona w 100%. Tak, to kolejna jesienno-zimowa płyta w tym cyklu, jednocześnie kolejna, która ukazała się w nieodpowiednim momencie/porze roku.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 68:

VCTMS - Vol. IV Numb the Ache
(metalcore/nu-metal)

VCTMS to z jednej strony młoda kapela, bo tworzą ją młodzi ludzie, ale z drugiej strony to formacja, która debiutowała w 2014, a w tym roku wydali swój czwarty album studyjny. "Vol. IV Numb the Ache" to wydawać by się mogło krótkie wydawnictwo, bo po odpaleniu kawałki mkną jeden po drugim i nagle okazuje się, że to już koniec i trzeba odpalać od nowa. Jednak "Vol. IV Numb the Ache" trwa niemal 40 minut. Utwory są różnorodne, od szybkich, energicznych utworów utrzymanych w stylistyce hardcore/punk, poprzez deathcoreopodobne kompozycje z wręcz doomowym tempem, kawałki, w których czuć post-hardcore, aż po utwory będące mieszanką metalcore'a i nowoczesnego nu-metalu. Zawartość "Vol. IV Numb the Ache" to przede wszystkim czysta energia, nie tylko różnorodność.


Droga do podsumowania 2021 - odc. 69:

Times of Grace - Songs of Loss and Separation
(melodic metalcore/alternative metal)

Pierwszy album Times of Grace miał ogromną przewagę nad drugim. Powodów jest sporo - Adam pisał "The Hymn of a Broken Man" będąc dosłownie złamanym człowiekiem, a raczej połamanym człowiekiem (leżał ze złamaną nogą), ludzie tęsknili za Jessem Leachem (wówczas byłym wokalistą Killswitch Engage). Wydany w 2011 roku "The Hymn of a Broken Man" był po prostu błyskawicznym hitem. I prawdę mówiąc nie wiem skąd się wziął pomysł, żeby dziesięć lat później Adam Dutkiewicz i Jesse Leach znowu odpalili markę Times Of Grace i zaprezentowali światu nowy materiał. Z jednej strony bardzo mnie to cieszyło, bo pierwszy album mieliłem w nieskończoność, więc chciałbym dostać więcej takiego materiału. Ale z drugiej strony teraz Jesse jest w Killswitch Engage, więc jeżeli chcę posłuchać muzyki Dutkiewicza i wokali Jessego Leacha to po prostu odpalam, którąś z ostatnich płyt KsE. "Songs of Loss and Separation" swoją premierę miał 16 lipca 2021 roku. Tym razem Adam i Jesse wydali album adresowany do wszystkich, którzy ciężko radzą sobie z aktualną sytuacją na świecie. Można powiedzieć, że to sprawny marketing, ale jednak wierzę w to, że Adam i Jesse po prostu czuli potrzebę nagrania tego albumu. Mój pierwszy kontakt z "Songs of Loss and Separation" nie był zbyt szczęśliwy. Płyta mi się dłużyła i jak najszybciej chciałem złapać się za jakieś inne wydawnictwo (a muszę przyznać, że niewiele było ciekawych premier 16 lipca - końcu sezon ogórkowy w pełni). Jednak z czasem ten materiał zaczął do mnie trafiać. To album zdecydowanie spokojniejszy i może trochę mniej emocjonalny niż "The Hymn of a Broken Man"...i przede wszystkim mniej zaskakujący. Ale hej! To przecież nadal Adam Dutkiewicz i Jesse Leach łączący siły (poza KsE) i pokazujący smutniejszą stronę swojej duszy. "Songs of Loss and Separation" to po prostu dobry album wydany w idealnym czasie. Z jednej strony smutny, a z drugiej podnoszący na duchu. Czyli jest właśnie taki, jaki powinien być...chociaż nie jest pierwszym albumem Times Of Grace, bo przecież być nim nie może.



Droga do podsumowania 2021 - odc. 70:

Gost - Rites of Love and Reverence
(darkwave/darksynth)

Gdyby ktoś mnie zapytał kilka lat temu kto jest moim ulubionym twórcą w szeroko pojmowanym synthwave to musiałbym się chwilę zastanowić, ale jednak wybrałbym Gost. Nic dziwnego, wówczas często na słuchawkach miałem świetną epkę "Skull" (2013), płytę "Behemoth" (2015), czy "Non Paradisi" (2016). Oczywiście wspomniane płyty Gosta był poprzeplatane hitowymi albumami Perturtbatora, ale to temat na inny posty. W późniejszych latach odpowiedzialny za Gost muzyk James Lollar zdecydował się pójść w zaskakującym dla mnie kierunku. Dziwny "Possessor"  (2018) kompletnie do mnie nie trafił, a black metalowy "Valediction" był po prostu słaby. I dowiedziawszy się o tym, że na horyzoncie pojawia się "Rites of Love and Reverence" nie wiedziałem czego się spodziewać. Na szczęście już pierwsze kawałki publikowane przez Jamesa okazały się być utrzymane bardziej w klimacie pierwszych płyt (chociaż z wokalami) niż do tych późniejszych eksperymentalnych. Całe wydawnictwo okazało się być bardzo dobre, kawałki są nie tylko energiczne, ale też mają świetny klimat. Wokal Jamesa idealnie wplata się w elektroniczną muzykę, która zdecydowanie rządzi na piątym albumie Gosta. Słychać, że James Lollar doskonale czuje się w takich darkwave'owych klimatach z okultystycznym klimatem. Całe szczęście, że tym razem nie dostaliśmy eksperymentów, a dobrze przemyślane i doskonale skrojony materiał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz