piątek, 7 października 2022

Przegląd premier płytowych - wrzesień 2022

Wrzesień plecień, bo przeplata, trochę zimy, trochę lata...a może to było z kwietniem? Nieistotne. Smutna prawda jest jednak taka, że lato się skończyło. Kapele zakończyły udział w festiwalach, które już chyba wróciły w pełni, albo są tego bliskie. W związku z tym formacje zaczęły prezentować swoje nowe wydawnictwa lawinowo, jak to bywa zwykle we wrześniu i pewnie podobnie będzie w październiku. Można powiedzieć, że "sezon ogórkowy" w muzyce dobiegł końca, ale problem w tym, że tego "sezonu ogórkowego" w tym roku nie było wcale. Owszem, w letnich miesiącach nie było aż takiego zalewu premier jak we wrześniu (dla przypomnienia - około 250 premier płytowych), ale też nie można było mówić o klęsce nieurodzaju, bo ciekawych premier w czerwcu, lipcu, czy sierpniu wcale nie brakowało. Ale gdy w sierpniu spojrzałem na ilość ciekawie zapowiadających się nowości płytowych to byłem trochę przerażony. Bo jak znaleźć czas na przesłuchanie tego wszystkiego? A przecież wiadomo, że niektóre albumy nie zaskakują po pierwszym odsłuchu, więc trzeba im tego czasu poświęcić nieco więcej, albo jeszcze po jakimś okresie odstawienia spróbować do nich wrócić. Wiedziałem, że wrzesień lekki nie będzie i nie był. Premier było tak dużo, a czasu tak mało - bo doszedł jeszcze długo wyczekiwany urlop - że musiałem zintensyfikować temat podsumowania. I niestety wyłożyłem się kompletnie w temacie selekcji, czego następstwo znajdziecie w poniższym poście, bo podobnie jak w czerwcu znajdziecie krótkie omówienie nie 25, ale 30 płyt. A i tak uważam, że to spory sukces, bo przecież jeszcze przed premierowym piątkiem 30 września miałem wytypowanych około 25 pozycji. Na szczęście wśród dobrze zapowiadających się premier znalazło się też kilka zakalców - chociażby nowy Parkway Drive i Slipknot, ale też masa średniaków, które jednym uchem wpadały i drugim momentalnie wylatywały. Kilka premier zostało też przesuniętych na późniejsze okresy, większość na październik. We wrześniu było czego słuchać i w czym wybierać. Jak już wspomniałem tym razem zapraszam na wycieczkę po 30 nowościach płytowych, które według mnie najbardziej wyróżniały się spośród wrześniowych nowości płytowych.



Aeternam - Heir Of The Rising Sun
(symphonic metal/progressive metal/melodic death metal)
Premiera: 02.09.2022

Aeternam poznałem już przy okazji ich debiutanckiego albumu "Disciples of the Unseen" (2010), nie był on może doskonały (ale jak na debiut mocno się wyróżniał), ale kapela dobrze rokowała. Połączenie melodic death metalu z arabskim folkiem - no co tu może się nie udać? I kapela z jednej strony od lat trzyma się tego stylu, ale ciągle dokłada do tego coś nowego. Zdecydowanie największe wrażenie z dyskografii kapeli zrobił na mnie wydany w 2017 roku materiał zatytułowany "Ruins of Empires", natomiast obok wydanego w 2020 roku "Al Qassam" przeszedłem jakoś obojętnie (koniecznie muszę do niego wrócić). W tym roku grupa zaprezentowała "Heir of the Rising Sun", który jest ich piątym albumem studyjnym. I mam wrażenie, że brzmienie tej formacji mocno złagodniało. Zawartość tego albumu trochę kojarzy mi się z lekko dociążonym Amaseffer (bardzo polecam płytę "Exodus: Slaves For Life"). Więcej tutaj miejsca dla symfonicznego metalu zmieszanego z arabskim folkiem niż dla melodic death metal...ale czy to jest zarzut? W żadnym wypadku. "Heir Of The Rising Sun" słucha się niezwykle dobrze i prawdę mówiąc wcale nie tęsknię za ostrzej grającym Aeternam. Nowy materiał jest bardzo klimatyczny, pełen błyskawicznie wpadających w ucho melodii i ten arabski folk robi tutaj naprawdę różnicę.

An Abstract Illusion - Woe
(progressive melodic death metal)
Premiera: 09.09.2022

An Abstract Illusion to jeszcze w miarę świeża kapela. Formacja powstała w 2007 roku, ale debiutancki materiał zatytułowany "Illuminate the Path" zaprezentowała światu dopiero w 2016 roku (wcześniej wydali jeszcze epkę). Niestety nie natknąłem się wcześniej na twórczość tej kapeli, więc odpalając "Woe" nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać. I gdy tylko spojrzałem na listę utworów od razu pokręciłem głową z dezaprobatą - 7 kawałków, a czas trwania albumu to niemal równo 60 minut. Ale pod odpaleniu moje negatywne nastawienie do tego wydawnictwa momentalnie zmieniło się o 180 stopni (nie, nie o 360). Zawartość tego albumu to absolutna rewelacja. Szwedzi pokusili się o niezłą mieszankę stylistyczną, bo chociaż wiodącym gatunkiem jest melodic death metal, to sporo jest tutaj elementów znanych z progressywnego metalu, czy nawet rocka, nie brakuje elementów, które jednoznacznie kojarzą się z twórczością Devina Townsenda. I mimo tego, że kawałki są długie i bardzo rozbudowane, to są pełne atrakcyjnych melodii, zmian klimatu, tempa i stylistyki. To tak jakby każdy z tych numerów był odrębnym albumem, tyle się w nich dzieje. A mimo tego słuchając "Woe" nie czuję się tym wszystkim przytłoczony. Gdybym miał porównać ten materiał do jakiegoś innego wydawnictwa w tym gatunku, to byłby to Countless Skies "Glow" (2020) - choć tyle samo elementów ile łączy te dwa albumy to tyle samo je dzieli. Drugi album An Abstract Illusion to absolutna rewelacja i jedna najlepszych płyt tego roku.

Autopsy - Morbidity Triumphant
(death metal)
Premiera: 30.09.2022

Jeżeli słuchacie death metalu nie od dzisiaj to na pewno nie raz natknęliście się na muzykę Autopsy. To amerykańska kapela, która absolutny klasy tego gatunku i tego im w żadnym wypadku nie odmawiam, ale nigdy nie znajdowali się w mojej topce death metalowych kapel. We wrześniu pojawił się ich dziewiąty studyjny materiał. Płyta zatytułowana "Morbidity Triumphant" to typowe wydawnictwo Autopsy, tzn. niezbyt skomplikowany death metal niekiedy wchodzący w klimaty doom metalu. Autopsy zawsze grali dość prosto, ale gatunek, w którym się obracają nigdy nie wymagał od nich przekraczania granic tej stylistyki, czy szukania nowych dróg. Można powiedzieć, że to jedna ze stałych muzyki metalowej - Autopsy zawsze brzmi jak Autopsy. I tak też jest właśnie na nowej płycie. "Morbidity Triumphant" to po prostu bardzo dobry death metalowy materiał. Choć z drugiej strony jest doskonałym przykładem amerykańskiej szkoły death metalu, z którą zawsze miałem pewne problemy (uczulam zwłaszcza wielbicieli szwedzkiej szkoły). Fani tej Autopsy będą na pewno zachwyceni, natomiast jeżeli ktoś nie był przekonany do tej pory do twórczości tej amerykańskiej kapeli, to raczej nie zmieni swojego podejścia za sprawą tego albumu.

Behemoth - Opvs Contra Natvram
(blackened death metal)
Premiera: 16.09.2022

"I Loved You at Your Darkest" pojawił się w 2018 roku, czyli cztery lata temu, a ja nadal nie czuję potrzeby wracać do tego albumu. Przesłuchałem go kilka razy zaraz po premierze...i już więcej go nie odpalałem. Nie wiem, co z nim jest nie tak, ale może to kwestia tego, że był następcą doskonałego "The Satanist" (2014) i po prostu wypadał przy nim bardzo blado. Do "Opvs Contra Natvram" miałem dość chłodne podejście - kawałki prezentowane przez kapelę przed premierą wypadały raz lepiej, raz gorzej. A raczej: jedne były lepsze, drugie gorsze. Mimo tego poczułem ogromną potrzebę przesłuchania albumu w dniu premiery i doszedłem do wniosku, że może być, bez szału. Po jakimś czasie spojrzałem, jak ten materiał jest oceniany i byłem w szoku, że jest oceniany niżej niż wspomniany "I Loved You at Your Darkest". Nie ma tutaj takich mielizn jak na poprzedniku, owszem, daleko mu do najlepszych wydawnictw Behemotha, ale słychać, że to nadal Behemoth. Kapela na "Opvs Contra Natrvram" nie prezentuje niczego nowego, można powiedzieć, że to po prostu kolejna płyta tej formacji, ale muzycznie nie czuję tutaj żadnego spadku jakości. Może to kwestia tego, że po wydawnictwie z 2018 roku moje oczekiwania odnośnie kolejnych materiałów Behemotha mocno spadły, więc "Opvs Contra Natrvam" mnie nie zawiodło. Ale jednak chcę wierzyć, że to po prostu dobry album z gatunku blackened death metal, a oczekiwania innych słuchaczy były po prostu zbyt wygórowane, a tymczasem kapela wraz ze swoim nowym albumem nie wymyśla prochu na nowo.

Blind Guardian - The God Machine
(power metal)
Premiera: 02.09.2022

Podczas swojej już wieloletniej przygody z metalem miałem mnóstwo podejść do twórczości Blind Guardian i nawet w czasach, gdy słuchałem niemal wyłącznie power metalu to twórczość tej niemieckiej formacji przechodziła jakby obok mnie. Absolutnie nic mi nie wpadało w ucho - obojętnie, którego albumu bym nie próbował, chociaż najwięcej podejść miałem do płyty "Nightfall in Middle-Earth" (1998). I co? I nic. W sensie, że nadal nic z tej płyty nie pamiętam. We wrześniu kapela zaprezentowała swój dwunasty album studyjny, więc uznałem, że to doskonała okazja, żeby podjąć kolejną walkę z ich twórczością. I muszę przyznać, że "The God Machine" wypada bardzo dobrze, chociaż nie potrafią tego materiału odnieść do innych dokonań Blind Guardian...bo najzwyczajniej ich nie pamiętam. Sporo tutaj symfonicznych rozwiązań i chórków, które bardziej kojarzą mi się z symfonicznym metalem niż z heavy, czy power metalem. I ja wiem, że Blind Guardian to absolutny klasyk jeżeli chodzi o power metal i pewnie powinienem rozpływać się nad "The God Machine", ale jakoś nie potrafię. Bardzo przyjemnie mi się go słucha, ale nie słyszę tutaj niczego nowego, wręcz mam wrażenie, że fani Blind Guardian znajdą tutaj sporo smaczków, odniesień, itp. Natomiast dla mnie do po prostu bardzo dobry power metalowy album nie stroniący od orkiestracji, czy chórków.

Bloodbath - Survival Of The Sickest
(death metal)
Premiera: 09.09.2022
Spotify

Ostatnim wydawnictwem Bloodbath, do którego bardzo lubię wracać jest album "The Arrow of Satan Is Drawn" (2018)...i jak się okazuje nic później nie wydali. Jakoś nie mogę się przyzwyczaić do tego, że są death metalowe projekty, które nie wydają nowych albumów tak często jak projekty, w których bierze udział Rogga Johansson. Bloodbath trzymając się swojej regularności (w ostatnim czasie) zaprezentowali nowy materiał cztery lata po poprzednim, czyli właśnie po "The Arrow of Satan Is Drawn". I myślę, że jeżeli ktoś świadomie sięgnął po album "Survival of the Sickest" nie czuł się zaskoczony podczas jego odsłuchu, bo Bloodbath znowu dostarczyli świetny death metalowy materiał. I chociaż w tym roku w tym gatunku jest ostra konkurencja, to mam wrażenie, że nowa pozycja w dyskografii Bloodbath plasuje się w ścisłej czołówce. Zawsze jakoś lżej mi się na sercu robi, gdyby słucham tego wydawnictwa, jak i wcześniejszych płyt Szwedów, bo ich twórczość jest dowodem na to, że są na metalowej scenie formacje, które po prostu trzymają bardzo wysoki poziom i ani myślą obniżać loty. 

Crippled Black Phoenix - Banefyre
(post-rock/progressive rock)
Premiera: 09.09.2022

Przyznaje się od razu, że po ogromnym jaraniu się albumem "Bronze" (2016) jakoś niespecjalnie interesowałem się kolejnymi wydawnictwami Crippled Black Phoenix. Tak, jakby tamten album w zupełności mi wystarczył i nie potrzebowałem niczego więcej. A w międzyczasie formacja wydała cztery kolejne płyty w latach 2018-2020, z czego trzy pojawiły się w 2020 (no dobra, tak naprawdę jedną płytę i dwie epki). I w końcu grupa zaprezentowała swój dwunasty album, płyta zatytułowana "Banefyre" pojawiła się 9 września 2022 roku. Trochę czasu mi zajęło zanim się za nią zabrałem, a co mnie od niej odciągało? Fakt, że całość trwa 97 minut. Serio, aż 97 minut! (no dobra, to czas trwania z bonusowym kawałkiem) I chociaż chciałbym napisać, że tego czasu się nie odczuwa, to nie mogę tego zrobić. Głównie dlatego, że o ile pierwsza połowa albumu snuje się dość powoli, ale jednak jest to bardzo przyjemne granie, tak im dalej w las tym kompozycje bardziej zaczynają nużyć. Dlatego najlepszym sposobem na podejście do tej płyty jest odpalenie jej na dwa razy. "Banfyre" to naprawdę dobry materiał, ale jednocześnie za długim. Jeżeli lubicie post-rocka/progressive rocka, to odpalając najnowszy materiał Crippled Black Phoenix możecie przygotować się na prawdziwą ucztę. Płyty tej brytyjskiej formacji nigdy nie były jednowymiarowe, więc i przy "Banefyre" możecie się spodziewać sporo mieszania i łączenia z różnymi gatunkami. Ostatnio tak dużo czasu przy jednej płycie spędziłem przy okazji Cultes Des Ghoules "Coven, or Evil Ways Instead of Love" (2016), które absolutnie uwielbiam. Kto wie, czy z najnowszym wydawnictwem Crippled Black Phoenix nie skończy się tak samo? Na pewno jest to materiał, do którego lubię wracać...mimo tego, że przesłuchanie całości trwa wieczność.

Defacing God - The Resurrection Of Lilith
(melodic death metal/symphonic black metal)
Premiera: 02.09.2022

Po usłyszeniu numeru "The End Of Time", który był drugim singlem promującym debiutancki album Defacing God szybko zapamiętałem nazwę kapeli i zaznaczyłem w kalendarzu, kiedy ma się pojawić "The Resurrection Of Lilith". Powód był bardzo prosty - kawałek momentalnie wpadł mi w ucho. W tym jednym tylko numerze słyszałem echa takich grup jak dawne Arch Enemy, Dimmu Borgir ze środkowego okresu, Carach Angren i klimat rodem z Cradle Of Filth. Ale najwięcej było Dimmu Borgir, za którego twórczością już zacząłem nieco tęsknić, bo od ostatniego dobrego albumu, czyli "In Sorte Diaboli" minęło już 15 lat. Ale wracając do Defacing God, zaraz po kilkukrotnym przesłuchaniu "The Resurrection Of Lilith" wiedziałem, że muszę mieć ten album. Nie ma tutaj ani jednego słabego, czy średniego numeru. Materiał od pierwszej do ostatniej sekundy brzmi monumentalnie, na co na pewno spory wpływ mają odpowiednio zastosowane symfoniczne zagrywki. Gdyby ta duńska formacja zaczynała swoją karierę pod koniec lat 90-tych to aktualnie nazywałoby się ich klasykami symfonicznego black metalu. Natomiast aktualnie mają szansę się przyczynić do odrodzenia się tego gatunku, który już niestety od kilku lat jest martwy i nic ciekawego się w nim nie dzieje....a raczej nie działo, bo przecież właśnie pojawił się album "The Resurrection Of Lilith". Dla mnie jedna z największych rewelacji tego roku.

Electric Callboy - Tekkno
(trancecore)
Premiera: 16.09.2022

Nie chce mi się nawet pisać ile czasu czekałem, aż w końcu Eskimo Callboy...to znaczy Electric Callboy wydadzą nowy album (kapela w 2022 roku zmieniła nazwę na Electric Callboy). Do czasu, gdy usłyszałem "Hypa Hypa" nie było mi po drodze z ich muzyką. Ale po tym, jak usłyszałem te wszystkie wersje wspomnianego numeru, gdzie widać było, że kapela po prostu doskonale się bawi zmieniło się moje podejście do ich twórczości. Kolejne single łykałem niczym młody pelikan. "We Got The Moves"? Doskonałe. "Pump It"? Świetne. "Spaceman"? No ok, ale tym razem bez szału. "Hurrikan"? Znowu wyczuwam dobrą zabawę! Czekałem aż kapela w końcu zaprezentuje pełny materiał z nowym wokalistą Nico. I w końcu się doczekałem, bo chociaż "Tekkno" zaliczył lekką obsuwę, to nareszcie się pojawił. I muszę przyznać, że to wydawnictwo dość nierówne. Obok świetnych imprezowych trancecore'owych hitów pojawiają się kawałki, które mógłbym określić jako "takie sobie". No i gdzie jest "Hypa Hypa"? Rozumiem, że (wówczas jeszcze) Eskimo Callboy wydali epkę z różnymi wersjami tego numeru, ale dlaczego zabrakło dla niego miejsca na "Tekkno"? Kompletnie tego nie rozumiem. Najnowsze wydawnictw Electric Callboy to po prostu imprezowy trancecore w najczystszej postaci i chociaż moje oczekiwania nie zostały spełnione w pełni, to i tak materiał wypada najlepiej z dotychczasowego dorobku formacji.

Fallujah - Empyrean
(progressive death metal/technical death metal)
Premiera: 09.09.2022

Nadal pamiętam swój pierwszy kontakt z muzyką kapeli Fallujah i jak bardzo epka "Leper Colony" (2009) nie zrobiła na mnie wrażenia, natomiast drugi kontakt, który nastąpił za sprawą płyty "The Harvest Wombs" (2011) to już zupełnie inna sprawa. Nadal uważam, że właśnie debiutancki materiał Amerykanów jest najlepszym wydawnictwem z ich dorobku. Głównie dlatego, że wówczas może w jeszcze nieco bardziej zbrutalizowanej formie, ale ustalili swoje brzmienie, którego trzymają się do dzisiaj. Odpalając "Empyrean", czyli już piąty studyjny materiał kapeli z San Francisco od razu poczułem się jak w domu, a wszystko to za sprawą bardzo charakterystycznego brzmienia gitary. I chociaż Fallujah przeszli dość wyboistą drogę poszukując swojego stylu (chociaż według mnie mieli go już na debiucie) to ich muzyka jest na tyle charakterystyczna, że ciężko ich pomylić z inną formacją grającą death metal. I chociaż w swojej historii próbowali się sprawdzić w ambientowych klimatach, czy w łączeniu death metalu z post-metalem i progressive metalem, to cieszę się, że przynajmniej na ten moment skończyli eksperymentować. Na nowym materiale kapela jakby chciała nawiązać do swoich początków. Tak, na początku grali deathcore, ale w swojej technicznej odmianie i posiadający masę świetnych gitarowych melodii. I chociaż "Empyrean" jest łagodniejszy, to nadal muzycy stawiają mocny nacisk na ciekawe melodie gitarowe. Dzięki temu piąty album Amerykanów powinien zarówno spodobać się wielbicielom technicznego death metalu, jak i fanom nieco lżejszego, ale klimatycznego grania ze sporą dawką wpadających w ucho gitarowych melodii.

Gaerea - Mirage
(atmospheric black metal)
Premiera: 23.09.2022

Ostatnio w obozie portugalskiej kapeli Gaerea zawrzało, ale tutaj nie znajdziecie o tym informacji (poszukajcie w sieci, to na pewno na coś traficie). Gaerea to jedna z tych młodych formacji, które szturmem wbiły się na scenę metalową i z każdym wydawnictwem udowadniają, że nie przypadkiem są na ustach wszystkich fanów ciężkiego grania. Grupa zadebiutowała w 2018 roku płytą "Unsettling Whispers", ale to materiał "Limbo" z 2020 roku sprawił, że o Portugalczykach zrobiło się naprawdę głośno. Najprościej muzykę Gaerea określić jako atmospheric black metal, ewentualnie black metal z elementami post-metalu. "Mirage" jest trzecią płytą w dorobku tej formacji i nikogo chyba nie zdziwiło, że ten materiał uderza niczym ciężki podbródkowy . Dotychczasowe płyty tej portugalskiej grupy nie były ani lekkie, ani przyjemne. I podobnie jest na "Mirage". Od pierwszego kawałka grupa uderza całą kawalkadą dźwięków, jakby próbując z pełną mocą uderzyć w słuchacza. Z jednej strony black metal pełną gębę, ale z drugiej jakże odmienny od zimnego black metalu ze Skandynawii. Gaerea mimo swojej agresji potrafi tworzyć świetne linie melodyczne, czego całą masę dowodów znajdziemy właśnie na ich najnowszym wydawnictwie. Nie wie, jakie będą dalsze losy tej formacji, ale oby wszystko skończyło się dobrze i oby kapela dalej zadziwiała słuchaczy swoją muzyką.

Hegemone - Voyance 
(atmospheric black metal/post-metal/sludge)
Premiera: 15.09.2022

Widząc nowość od kapeli Hegemone zacząłem się zastanawiać, czy jak na pewno nie miałem już do czynienia z ich twórczością. I okazało się, że jednak miałem, a nawet zdarzyło mi się być na ich koncercie (a konkretnie w 2018 roku klub Chmury/Warszawa, gdy formacja supportowała Ghost Bath). Ale jak się okazuje niewiele z tej przygody pamiętam...no było to w końcu kilka lat temu. Hegemone to kapela z Poznania i "Voyance" to ich trzeci studyjny materiał. Zaraz po odpaleniu ich nowego albumu błyskawicznie dałem się wciągnąć w jego klimat. Przede wszystkim Hegemone doskonale operują klimatem, ten jest na najnowszym wydawnictwie gęsty niczym cmentarna mgła w ciepły jesienny wieczór. Mieszanka atmospheric black metalu z post-metalem i sludgem w przypadku tej formacji okazała się strzałem w 10. Do tego formacja potrafi nie tylko doskonale tworzyć atmosferę, ale też serwować bardzo przyjemne dla ucha gitarowe melodie, które leniwie snują się w tle ustępując nieco miejsca wokalowi i perkusji. Momentami czułem tu styl podobny do twórczości Harakiri For The Sky. "Voyance" to zdecydowanie album wielokrotnego użytku, na którym Poznaniacy czarują swoją muzyką i błyskawicznie wciągają słuchacza w pełen mroku i tajemniczości świat. No cóż, pozostaje mi teraz obserwować, czy kapela nie rusza w jakąś trasę po Polsce...o, a gdyby tak zrobili wspólną trasę z Dormant Oreal, ależ to by była niesamowita sztuka!

House Of Lords - Saints And Sinners
(aor/hard rock)
Premiera: 16.09.2022

Od dawna noszę się z zamiarem przebicia się przez całą dyskografię kapeli House Of Lords i oto nadarzyła się chyba najlepsza sposobność ku temu, gdyż Amerykanie wydali trzynasty materiał studyjny. House Of Lords to hard rockowa/aor-owa formacja działająca od 1987 roku, choć z przerwą w latach 1993-2000. I to właśnie po 2000 roku grupa dostała skrzydeł wydając 10 płyt w ciągu 18 lat. I jeżeli szukacie kapeli grającej bardzo przebojowego hard rocka to właśnie ją znaleźliście. "Saints And Sinners" sprawia wrażenie albumu będącego zbiorem najlepszych kawałków z dorobku kapeli. Ale sprawdzałem, jest to materiał w 100% premierowy i nadal ciężko mi w to uwierzyć, bo każdy z zawartych tutaj kawałków brzmi jak doskonale skrojony hard rockowy przebój, który w latach 80-tych byłby wyśpiewany na wszystkich stadionach świata. Właśnie tak brzmi muzyka House Of Lords (przynajmniej na tej płycie) - energicznie, melodyjnie, przyjemnie dla ucha i niesamowicie przebojowo. Czy wspominałem, że na tej płycie znajdziecie całą masę przebojów? Nie? Na co jeszcze czekacie? Odpalajcie płytę i wtórujcie wokaliście w refrenach...a ja lecę nadrabiać dyskografię House Of Lords.

Imperium - Ex Mortis Gloria
(technical death metal)
Premiera: 02.09.2022

Uwielbiam metalowe kapele sięgające po tematykę Starożytnego Rzymu, chociaż nie jest ich aż tak dużo, jednak więcej kapel sięga po arabskie lub egipskie klimaty. Zachęcony tematyką, którą przecież bardzo dobrze eksploatuje zarówno Ex Deo oraz Ade, sięgnąłem po nowy materiał Imperium. "Ex Mortis Gloria" to trzeci studyjny materiał tej brytyjskiej formacji. I muszę przyznać, że pierwszy odsłuch nie był zbyt pozytywny. O ile w twórczości Ex Deo, czy Ade ten klimat Starożytnego Rzymu jest niemal namacalny, tak w przypadku Imperium nie ma tego zbyt wiele. Stylistycznie ten materiał kojarzy mi się z graniem Nile, którego płyty bardzo lubię, ale jednak, żeby posłuchać muzyki inspirowanej około-egipskimi klimatami to sięgam prędzej po płyty Scarab lub Maat, ewentualnie Melechesh (no tym bliżej do Mezopotamii). "Ex Mortis Gloria" to bardzo dobry materiał z gatunku techniczny death metal, który przyciąga Starożytnym Rzymem i ten owszem, jest obecny jak najbardziej w tekstach, natomiast brakuje mi tego Starożytnego Rzymu w muzyce. Co to oznacza? Że sięgając po ten materiał chciałem usłyszeć mocno inspirowany Imperium Rzymskim, a zostałem dla technicznego death metalu. Czyli rozczarowanie dość szybko minęło, bo "Ex Mortis Gloria" to świetny, bardzo agresywny i dobrze wyprodukowany materiał, który gniecie od pierwszej do ostatniej sekundy.

King Buffalo - Regenerator
(psychodelic rock/heavy psych/stoner rock)
Premiera: 02.09.2022

Gdy pierwszy raz usłyszałem album "The Burden of Restlessness" (2021) moja głowa eksplodowała. King Buffalo nagrali materiał, który w 100% spasował się z moimi oczekiwaniami albumu z gatunku psychodelic rock/heavy psych. I chociaż wydany jeszcze tego samego roku "Acheron" już tak na mnie nie działał, to zacząłem odgrzebywać ich wcześniejsze dokonania i tym roku King Buffalo stała się dla mnie jedną z najważniejszych kapel. Szkoda tylko, że koncertowali w Europie tuż przed wydaniem "Regenerator", bo piąty studyjny materiał Amerykanów okazał się być rewelacyjny. A przyznam, że trochę się tej płyty obawiałem, bo łatwo strącić zbyt wysoko zawieszoną poprzeczkę, ale tym wydawnictwem podnieśli poprzeczkę jeszcze wyżej. "Regenerator" to materiał kompletny, może nie ma tutaj tylu energicznych kompozycji, co na "The Burden Of Restlessness", ale za to jest więcej hipnotycznych riffów i psychodelicznego klimatu. Ten album po prostu wciąga niczym czarna dziura. Zaraza po premierze słuchałem głównie jego, bo próbując sięgnąć po inną muzykę odbijałem się od niej i myślałem tylko o tym, kiedy znowu wskoczę do muzycznego świata King Buffalo.

Mad Max - Wings Of Time
(hard rock)
Premiera: 02.09.2022

Mad Max to żywa legenda hard rocka. Formacja gra od 1981 roku i na swoim koncie ma już 14 wydawnictw (włącznie z najnowszym). I można by powiedzieć, że jak na 40 lat działalności to sporo, ale jednak nie tyle, ile można by się spodziewać. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że grupa była nieaktywna w latach 1989-1999. Aktualnie z oryginalnego składu pozostał tylko gitarzysta Jürgen Breforth, natomiast album "Wings Of Time" to pierwszy materiał z nowym wokalistą Julianem Rolingerem...i w moich uszach jest to zmiana na lepsze. Sporo ostatnio wydawnictw doświadczonych hard rockowych formacji - przypomnę tylko Scorpions, Def Leppard, Michael Schenker Group, czy też House Of Lords (również z nowym albumem we wrześniu). I prawdę mówiąc te wymienione kapele wcale nie wypadają, jakby odcinały kupony od dawnej popularności, wręcz brzmią zaskakująco świeżo. I podobnie jest z najnowszym materiałem Mad Max. To bardzo przyjemny i błyskawicznie wpadający w ucho hard rock, pełen łatwo przyswajalnych melodii i przebojowych refrenów. "Wings Of Time" to prawdziwa kopalnia potencjalnych hard rockowych hitów. Z lekkiego, staroszkolnego grania jest to jedna lepszych pozycji w tym roku.

Megadeth - The Sick, The Dying... And The Dead!
(heavy metal/thrash metal)
Premiera: 02.09.2022

Pamiętacie jak Dave Mustaine był w szeregach Metalliki? Nie? Ja też nie, bo grał tam tylko na demówce "No Life 'til Leather". A później w roku, w którym Metallica zaprezentowała swój debiutancki materiał "Kill 'Em All" (1983), zresztą nad którym Mustaine pracował, założył swój projekt o nazwie Megadeth. Przez wiele lat absolutny thrash metalowy klasyk, który powoli kroczył coraz bardziej w kierunku heavy metalu. "The Sick, The Dying...And The Dead!" to szesnasty materiał studyjny formacji dowodzonej przez Dave'a Mustaine'a. I przyznam, że bardziej spodziewałem się heavy metalu, a dostałem jednak wydawnictwo zdominowane przez thrash metal z dużą dawką heavy metalu. Bardzo lubię album "Dystopia" (2016), na którym znaleźć można zarówno sporo thrash metalu, jak i heavy metalu (jednak tego drugiego mam wrażenie, że jest trochę więcej). I odpalając najnowszy materiał, na który trzeba było czekać aż 6 lat spodziewałem się czegoś podobnego. I pierwszy odsłuch był odrobinę rozczarowujący, ale im więcej obcowałem z tym materiałem tym lepiej zacząłem go odbierać. "The Sick, The Dying...and The Dead!" to materiał dość nierówny, bo obok naprawdę dobry i szybko wpadających w ucho kompozycji trafiają się prawdziwe zakalce (jak np. "Célebutante" - muzycznie daje radę, ale tekstowo...heh...już nie bardzo). Pewnie jeżeli lubicie Megadeth to już przyzwyczailiście się do tego, że wydawnictwa Dave'a są dość nierówne. I nowemu albumowi daleko do jego najlepszych wydawnictw, ale też daleko do tych najsłabszych, można powiedzieć, że to album środka. BTW fajnie, że do jego z numerów Mustaine zaprosił Ice-T.

Miss May I - Curse Of Existence
(melodic metalcore)
Premiera: 02.09.2022

Bardzo lubię kapelę Miss May I, chociaż zdaję sobie sprawę, że ich dyskografia jest dość nierówna. Dobrze zaczęli albumem "Apologies Are for the Weak" (2009), a później coś się popsuło. I naprawiło się z wielki przytupem przy okazji płyty "Deathless" (2015), która była piątym wydawnictwem Amerykanów. Dlaczego z przytupem? Bo o ile dobrze wspominałem debiutancki materiał Miss May I, to nie spodziewałem się po nich tak energetycznego, ciężkiego i zarazem bardzo przybojowego albumu, jakim okazał się "Deathless" (nawet trafił u mnie na podium najlepszych płyt core'owych 2015 roku i znalazł się w top 10 najlepszych płyt 2015 roku). Wydany dwa lata później "Shadows Inside" już tak mnie nie zszokował, a wręcz początkowo trochę odrzucał, ale po krótkiej przerwie zaskoczył i często do niego wracałem. I strasznie długo trzeba było czekać na jego następcę, bo "Curse Of Existence" pojawił się po 5 latach, dla metalcore'a to niemal wieczność. Na szczęście w przypadku nowej płyty Miss May I nie ma mowy o zawodzie. Od razu słychać, że to dokładnie ta sama kapela, która najwyraźniej przy okazji płyty "Deathless" zaczęła dojrzewać i "Curse Of Existence" to bardzo kompetentny metalcore. Wszystko się tutaj zgadza, są beatdowny, są melodie gitarowe, jest dobre mieszanie się screamów i czystych wokali, kawałki mają odpowiednią dawkę energii i przebojowości. Z jednej strony to nadal Miss May I, a z drugiej słuchać, że kapela nadal się rozwija i prezentuje coraz lepiej z płyty na płytę. Oby tylko nie kazali czekać na sukcesora "Curse Of Existence" aż 5 lat.

Oceans Ate Alaska - Disparity
(metalcore/djent)
Premiera: 01.09.2022

Oceans Ate Alaska to brytyjska formacja grająca mieszankę metalcore'a i djentu, ale w swojej przeszłości nie stronili od post-hardcore'u i progresywnych rozwiązań. Pamiętam ich jeszcze z debiutanckiego materiału "Lost Isles" (2015), gdzie kapela mieszała metalcore z post-hardcorem i wychodziło im to bardzo dobrze. Kawałki nie sprawiały wrażenia zbyt miękkich, ani przesadnie agresywnych. I czy to na żywo, czy to na płycie czuć było, że grupa ma spory potencjał. Dwa lata później grupa wydała album "Hikari" (2017) i jakby zapadła się pod ziemię. Na początku września 2022 zaprezentowali swój trzeci album. "Disparity" to chyba ich najcięższy materiał, na którym jednak nie stronią od bardziej melodyjnych rozwiązań. Nie wiem, co muzycy Oceans Ate Alaska robili przez te 5 lat, ale jeżeli pracowali nad nowym materiałem, to doskonale to słychać, bo zawartość "Disparity" sprawia wrażenie dobrze przemyślanego wydawnictwa. Sporo tutaj djentów, które jednak nie stanowią kwintesencji kompozycji. Nie brakuje też bardzo dobrych melodii gitarowych, czy czystych wokali, które wypadają nad wyraz pozytywnie. Mam nadzieję, że za sprawą "Disparity" Oceans Ate Alaska przypomni o sobie na core'owej scenie i na swój kolejny album muzycy nie każą czekać kolejnych 5 lat.

Ozzy Osbourne - Patient Number 9
(hard rock/heavy metal)
Premiera: 09.09.2022

Gdyby ktoś mnie zapytał zaraz po premierze "Black Rain" (2007), czy Ozzy powinien dalej nagrywać solowe płyty, to pewnie odpowiedziałbym, że nie. Głównie dlatego, że w tamtym momencie muzycznie Ozzy starał się być jak najbardziej nowoczesny - słychać było to w każdym kawałku. Na "Scream" (2010) słychać to jeszcze bardziej, ale jakoś mniej mi to przeszkadzało. Po długiej przerwie Prince Of Darkness wrócił z albumem "Ordinary Man" (2020), gdzie już było słychać, że to starszy zmęczony pan, który najprawdopodobniej prezentuje swój ostatni pełny materiał. I jestem w stanie zrozumieć narzekania na to wydawnictwo, co nie zmienia tego, że "Ordinary Man" jest dla mnie dobrym albumem. I chyba niewiele osób się spodziewało, że Osbourne pójdzie za ciosem i wyda jeszcze jeden pełen album (kto wie, czy ten jest ostatnim?). "Patient Number 9" to koncept podobny do tego z "Ordinary Man". Nadal słychać, że Ozzy jest starszym jegomościem, który mocno zbliża się do swojej muzycznej emerytury, ale to materiał żywszy niż poprzednik. Tak jakby Ozzy jeszcze wykrzesał z siebie ostatki sił i nagrał ponad godzinny materiał. Owszem, to nie jest zbyt energiczna płyta, przeważają tutaj spokojniejsze kompozycje, w których nie ma miejsca na szaleństwa, ale "Patient Number 9" to dobry hard rock/heavy metal. I cieszę się, że Ozzy nadal nagrywa, chociaż po "Black Rain" liczyłem, że jego muzyczna emerytura jest bliżej niż dalej. Jeżeli Książę Ciemności wpadnie na pomysł, że pojawi się sukcesor "Patient Number 9" to przyjmę taki materiał z otwartymi ramionami.

Sonja - Loud Arriver
(heavy metal)
Premiera: 23.09.2022

Lubicie oldschoolowy heavy metal brzmiący nieco jak Haunt? Jeżeli tak, to nie mogliście lepiej trafić. Amerykańska kapela Sonja to jeszcze dość świeży twór, który został powołany do życia w 2014 roku, ale dopiero wydany we wrześniu "Loud Arriver" jest ich debiutanckim materiałem. Trochę im się zeszło z przygotowywaniem tego materiału, ale to absolutnie jedno z najlepszych wydawnictw w gatunku oldschoolowy heavy metal, jakie pojawiło się w tym roku. Wspominałem, że zawartość "Loud Arriver" brzmi jak Haunt? Frontmanką kapeli Sonja jest Melissa Moore, transpłciowa kobieta, która z formacji Absu (występowała jako Vis Crom). Ale czy to aż tak istotne? Myślę, że dla zawartości tego wydawnictwa nie bardzo, bo muzyka broni się sama. A debiutancki materiał Sonja jest po prostu świetny. Obok oldschoolowego heavy metalu można tutaj trafić również na elementy gotyckiego rocka, ale nie jest on wciskany zbyt nachalnie. Jedynym elementem, na który mógłbym trochę ponarzekać przy okazji tego wydawnictwa jest produkcja, a zwłaszcza kwestie wokalu - ten jest jakby schowany za jakąś mgłą. Być może był to specjalny zabieg, ale dziwnie to brzmi, gdy instrumenty brzmią bardzo przejrzyście, a wokal jest jakby delikatnie zniekształcony. Ale to naprawdę niewielki mankament, na który bardzo łatwo można przymknąć oko, bo jak wspomniałem "Loud Arriver" to świetna dawka melodyjnego, brzmiącego bardzo oldschoolowo heavey metalu (czasami z elementami gothic rocka, a czasami hard rocka).

Stratovarius - Survive
(melodic power metal)
Premiera: 23.09.2022

Od kiedy pamiętam Stratovarius zawsze gdzieś tam był i co ciekawe nie pamiętam momentu, w którym kapela byłaby nieaktywna. Pierwszy raz natknąłem się na ich twórczość w telewizji, już nie pamiętam, która to była stacja muzyczna, ale usłyszałem numer "I Walk To My Own Song" i totalnie oszalałem na punkcie tego numeru, a później jakoś udało mi się dogrzebać do niektórych z ich płyt, co jeszcze w okolicach 2003 roku nie było aż tak powszechne. Moja późniejsza przygoda z muzyką tej fińskiej formacji była niczym sinusoida, chociaż o ile dobrze pamiętam, to częściej na ich płyty narzekałem niż się nimi cieszyłem - dlaczego? Bo przecież żadna nie dorównywała dwuczęściowemu albumowi "Elements". Niedawno pojawił się szesnasty studyjny album Finów i aż ciężko uwierzyć, że przez te 33 lata od debiutanckiego "Fright Night" (1989) wydali aż tyle studyjnych płyt. Płyta "Survive" to świetny power metalowy materiał pełen melodyjnego grania, do jakiego przyzwyczaili nas muzycy Stratovarius. Timo Kotipelto jest w doskonałej formie wokalnej (a kiedyś nie był?). Słuchając tej płyty mam wrażenie, że już mam daleko za sobą narzekania na późniejszą twórczość Stratovarius, tym wydawnictwem kapela ponownie udowadnia, że mimo braku Timo Tolkkiego...no dobra, Timo odszedł z kapeli 14 lat temu. "Survive" to świetny materiał z gatunku melodic power metal, jeżeli tęsknicie za czasami, gdy takie granie na topie (pierwsze lata XXI wieku), to łapcie się czym prędzej za ten materiał. Sporo tutaj hiciorów, co w sumie nikogo nie powinno dziwić, bo Stratovarius zawsze stał przebojami i melodiami.

Stray From The Path - Euthanasia
(rapcore/metalcore)
Premiera: 09.09.2022

We wrześniu swoją premierę miał dziesiąty studyjny materiał amerykańskiej kapeli Stray From The Path. Moża powiedzieć, że to kapela rapcore'owa, która powstała w samym szczycie popularności takiego grania, a raczej szczycie popularności nu-metalu, czyli w 2001 roku. Chociaż w swoich początkach stylistycznie zdecydowanie było im bliżej do metalcore'a niż do nu-metalu, to przez lata muzyka Stray From The Path ewoluowała. Ich twórczość towarzyszy mi dopiero od 2013 roku, kiedy to usłyszałem album "Anonymous" i mocno ciągnęło mnie do ich mieszanki metalcore/rapcore, ale dość szybko mi przeszło. Pamiętam jeszcze, że dość mocno katowałem album "Subliminal Criminals" (2015), ale późniejsze płyty z pełną premedytacją odpuszczałem. Można powiedzieć, że odpalenie płyty "Euthanasia" to taki "powrót na stare śmieci". I faktycznie odpalając ten materiał poczułem się jak niemal 10 lat temu, gdy odpalałem "Anonymous". Stray From The Path niewiele zmienili w swojej muzyce od tamtej pory, nadal pierwsze skrzypce ich twórczości gra rapcore wspierający się na filarach z metalcore'owych rozwiązań. Sporo tutaj energicznych numerów, w sumie wszystkie numery to bomby energetyczne, nie znajdziecie tutaj zamulaczy. Jeżeli z pewnym rozrzewnieniem wspominacie muzykę gitarową z rapowanymi wokalami to odpalając "Euthanasia" poczujecie się jak w domu. Jasne, zdaję sobie sprawę z tego, że to nie materiał dla każdego...ale tak jest chyba z każdą płytą. Dla mnie ten materiał to jak wehikuł czasu, działający wstecz, ale tylko o kilka lat.

Strigoi - Viscera
(death metal/death doom metal)
Premiera: 30.09.2022

Był taki moment, w którym dwóch muzyków kapeli Paradise Lost próbowało swoich sił z death metalem. Gitarzysta Gregor Mackintosh współtworzył formację Vallenfyre, w której również udzielał się wokalnie od 2011 do 2018 roku (kapela wydała trzy pełne płyty). Natomiast jego kolega wokalista Nick Holmes dołączył do wspomnianej już w tym zestawieniu Bloodbath w 2014 roku i nadal jest w jej szeregach. Mackintosh po rozwiązaniu Vallenfyre powołał wraz z Chrisem Casketem do życia formację Strigoi. Grupa zadebiutowała w 2019 roku albumem "Abandon All Faith", który był dobry, ale to jednak nie było Vallenfyre. I to był chyba jedyny zarzut jaki można było mieć do tego wydawnictwa. Debiutancki materiał Strigoi był po prostu dobry. Natomiast wydany trzy lata później "Viscera" sprawia wrażenie wydawnictwa bardziej dopracowanego, bardziej klimatycznego. Może to kwestia tego, że na nowym wydawnictwie bardziej uwydatniły się doom metalowe elementy, które idealnie uzupełniają się z surowym death metalem granym przez formację. Nadal uważam, że Strigoi to nie jest Vallenfyre...może dlatego, że to po prostu inna kapela, którą łączy tylko i wyłącznie postać Gregora Mackintosha. "Viscera" to materiał gniotący, klimatyczny i bardzo duszny. I jest to kolejny materiał, który każe mi zadać pytanie - dlaczego Mackintosh tak długo wzbraniał się przed death metalem?

Sumerlands - Dreamkiller
(heavy metal)
Premiera: 16.09.2022
Spotify

Fanom oldschoolowego heavy metalu chyba kapeli Sumerlands przedstawiać nie muszę. Mimo tego, że grupa nie ma zbyt bogatego dorobku - zaledwie debiutancki materiał "Sumerlands" wydany w 2016 roku - to już zyskała znaczący status na heavy metalowej scenie. Grupa wręcz szturmem wbiła się na scenę za sprawą świetnego debiutu i można powiedzieć, że wszyscy czekali aż grupa podejmie się tzw. testu drugiej płyty, na której sporo młodych formacji "koncertowo" się wykłada. I długo trzeba było czekać, bo Amerykanie kazali swoim fanom czekać na następcę "Sumerlands" aż 6 lat. Ale w końcu pojawił się długo wyczekiwany "Dreamkiller", i jak wypada jego zawartość? Jeżeli myślicie, że kapela sama podstawiła sobie nogę i wywaliła się na...twarz, to oczywiście jesteście w błędzie. Sumerlands zdali test drugiej płyty z oceną celującą. "Dreamkiller" to świetny następca swojego doskonałego poprzednika. Nie ma w sumie za bardzo o czym pisać w temacie tej płyty, bo wszystko się tutaj udało...jedyne, na co można trochę ponarzekać to dziwny miks wokalu, w tym temacie jest trochę podobnie jak w przypadku wymienionego w tym zestawieniu debiutu grupy Sonja. Momentami wokal brzmi jakby był dodatkowo "przesiewany" (?!) cyfrowo. Ale to tylko jeden mały mankament, który nijak nie uderza w jakość tego wydawnictwa. Mamy tutaj nie tylko odnośniki do staroszkolnego heavy metalu, ale też hard rockową balladę, która momentami wchodzi w aor-owe klimaty rodem z lat 80-tych, mam tu na myśli numer "Night Ride". Nie ma co dalej się zastanawiać, trzeba odpalić "Dreamkiller".

The Devil Wears Prada - Color Decay
(metalcore/post-hardcore)
Premiera: 16.09.2022

Mój ostatni dłuższy kontakt z twórczością The Devil Wears Prada miał miejsce przy okazji albumu "Dead Throne" (2011), a później jakoś nasze drogi się rozeszły. W tym roku kapela zaprezentowała swój ósmy studyjny materiał i jako, że to premiera to trochę od niechcenia, ale zdecydowałem się z nim zapoznać. Nie powiem, że przy pierwszym odsłuchu "Color Decay" zbierałem szczękę z podłogi, bo aż tak ogromnego wrażenia nowa płyta The Devil Wears Prada na mnie nie zrobiła, ale na pewno zachęciła do ponownego odpalenia, a później kolejnego i kolejnego. Z jednej strony formacja nie prezentuje na "Color Decay" niczego szczególnie nowego, czy świeżego, ale w doskonały sposób łączy metalcore'owe pateny z melodyjnymi rozwiązaniami znanymi z post-hardcore'a. Ostre wokale Mike'a świetnie uzupełniają się z melodyjnymi wokalami Jeremy'ego. I słuchając zawartości tej płyty miałem wrażenie, że ostrych wokali i tych czystych jest tak pół na pół, czy to przeszkadza? W żadnym wypadku, materiał zyskuje dzięki temu na przebojowości, ale też przez cały "Color Decay" przewija się spora nutka melancholii. Te zmiany klimatów są na tym wydawnictwie bardzo wyraźne i może to właśnie jego największa zaleta, ta różnorodność, która zachęca do częstych powrotów do tej płyty.

The Necromancers - Where The Void Rose
(heavy psych/stoner rock/hard rock)
Premiera: 16.09.2022

Gdyby ktoś mnie zapytał jaką muzykę gra kapela The Necromancers, to przed przesłuchaniem albumu "Where The Void Rose" powiedziałbym, że pewnie jakiś horror punk, albo surf rock o horror punk zahaczający. Tymczasem francuska formacja o wspomnianej nazwie gra stoner rocka mieszając go z różnymi gatunkami. Raz z doom metalem, raz z hard rockiem, a raz nieco odsuwając stoner rocka na bok, żeby przykryć go za pomocą heavy psych. "Where The Void Rose" to trzecie wydawnictwo studyjne tej grupy i jednocześnie pierwsze z jakim mam styczność. Z jednej strony trochę się wzbraniałem przed tym albumem widząc przy nim łatkę doom metal, ale gdy zobaczyłem heavy psych i hard rock wiedziałem, że nie może być źle. I już przy pierwszym nowa płyta The Necromancers mnie do siebie przekonała. To dość krótki materiał, bo trwający zaledwie 38 minut, ale jak na gatunki, w jakich obraca się ta grupa jego zawartość jest niezwykle energiczna. Słychać od razu, że grupa wyciąga z tych gatunków wszystko, co najlepsze. Chociaż z drugiej strony spodziewałem się po "Where The Void Rose" nieco bardziej psychodelicznego materiału, bo heavy psych jednak do czegoś zobowiązuje, ale ten hipnotyczny klimat trochę by się kłócił z hard rockową energią. Otóż Francuzi zdecydowanie bardziej postawili na energię i przebojowość niż na psychodeliczne klimaty. Bardzo dobry materiał, wręcz błyskawicznie wpadający w ucho.

The Soft Moon - Exister
(darkwave/post-industrial)
Premiera: 23.09.2022

Nie wiem, jak to się stało, że sięgając po "Exister" byłem przekonany, że usłyszę post-punk. Owszem, The Soft Moon przez różne serwisy (w tym Spotify) był mi polecany, gdy słuchałem kapel grających mieszankę post-punka i darkwave, ale jakoś wbiłem sobie do głowy, że grupa grająca głównie w tym pierwszy stylu. I prawdę mówiąc nigdy się też z tego powodu nie mogłem do ich twórczości przekonać, bo oczekiwałem post-punku, a dostawałem, coś zupełnie innego. Za The Soft Moon stoi jeden człowiek, Luis Vasquez, który jest odpowiedzialny za wszystko na płytach tego projektu. I we wrześniu muzyk zaprezentował swój szósty pełny materiał studyjny, album zatytułowany "Exister" to przede wszystkim wydawnictwo zdominowane przez darkwave ze sporą dawką elektroniki/industrialu. Zawartość najnowszej płyty The Soft Moon szybko wpada w ucho i prawdę mówiąc słyszę tutaj pewne echa post-punka, nie za dużo, ale jednak. "Exister" to dobra płyta, która trochę mi uświadomiła, że już trochę tęsknię za Drab Majesty ("Modern Mirror" wyszedł trzy lata temu, więc może już czas na następcę?!).

Valborg - Der Alte
(doom metal/industrial metal/noise rock/avantgarde metal)
Premiera: 09.09.2022

Valborg to bardzo specyficzna kapela, której muzyka bardzo szybko odsiewa, ale równie mocno przyciąga. W ich sidła zacząłem wpadać w okolicy 2010 roku, kiedy to wydali "Crown of Sorrow", który to materiał kompletnie mnie nie przekonywał...ale miał zapadającą w pamięć okładkę. Pierwszym albumem Valborg, który został ze mną na dłużej był "Endstrand" (2017) a potem nadszedł "Zentrum" (2019), który uwielbiam. W tym roku kapela zaprezentowała swój 8 materiał studyjny i nie musiałem się do niego długo przekonywać. Jest coś kwadratowego w muzyce tej niemieckiej formacji, ta kanciastość i surowość jest wręcz hipnotyzująca. Stylistycznie bardzo ciężko jest jednoznacznie określi gdzie stoi Valborg. Słuchając "Der Alte" mam wrażenie, że oni chcą grać jakąś chorą mieszankę gatunkową. Sporo tutaj doom metalowego klimatu, ale muzycy mocno ciągną w stronę industrial metalu, a jednocześnie uderzają w klimaty noise rocka czasami serwując bardzo drażniące uszy dźwięki. Mam wrażenie, że na "Der Alte" jest jeszcze więcej mieszania niż na poprzednich albumach, a jednocześnie trzeba pamiętać, że granie Valborg jest bardzo kanciaste i raczej pozbawione typowych melodii. Jeżeli lubicie awangardowy metal, to Valborg powinien się znajdować w kręgu waszych zainteresowań.

Wolfheart - King Of The North
(melodic death metal)
Premiera: 16.09.2022

Jeżeli nie stronicie od melodic death metalu, to na pewno nie raz natknęliście się na muzykę Wolfheart. Mimo tego, że ja przez długi czas na mdm byłem obrażony (bo przecież wszystkie te płyty brzmią tak samo i nic ciekawego w tym temacie już nie da się wydać) to twórczość Wolfheart zacząłem poznawać dość wcześnie, bo od albumu "Tyhjyys" (2017), który był trzecim pełnym wydawnictwem grupy. I nadal pamiętam jak duże wrażenie ten materiał na mnie zrobił...co jednak nie przekuło się na długą przyjaźń z twórczością tej grupy. Ich kolejne płyty sprawdzałem, ale nie zostawały już ze mną dłużej. We wrześniu Wolheart zaprezentowali swój szósty studyjny materiał. Pod odpaleniu "King Of The North" ponownie odkryłem, że melodic death metal ma jeszcze sporo do zaoferowania i naprawdę istnieją ciekawe wydawnictwa z tego gatunku. No dobra, na oczy w tym temacie przejrzałem już jakiś czas temu - zresztą to też widać po tych miesięcznych podsumowaniach, jednak dość łatwo trafić w nich na płyty z gatunku mdm. I prawdę mówiąc widzą w zapowiedziach na wrzesień nowy materiał Wolfheart byłem nieco podekscytowany, bo przypomniałem sobie świetny "Tyhjyys" i liczyłem na równie energiczny, agresywny, ale też nie pozbawiony melodii materiał. I "King Of The North" w pełni moje oczekiwania spełnił. I chociaż w formule Wolfheart nastąpiły pewne zmiany, np. słychać sporo elementów symfonicznych, to nadal jest to ta sama formacja, co na albumie "Tyhjyys". Mam wrażenie, że jest trochę mniej agresywnie, ale za to jest więcej melodii i klimat zrobił się jakby nieco lżejszy. Ale Wolfheart to formacja, która zawsze dostarcza świetne melodic death metalowe wydawnictwa i "King Of The North" w 100% to potwierdza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz