poniedziałek, 15 lutego 2016

Podsumowanie miesiąca - styczeń 2016

Co roku mam takie przekonanie, że pierwszy miesiąc danego roku w muzyce jest prognostykiem na to, jaki będzie cały rok. I kiedy byłem gdzieś w połowie odsłuchiwania styczniowych nowości byłem trochę załamany, bo w uszy nie rzuciło mi się nic specjalnego. Miałem wręcz wrażenie, że każdy album jest tak zachowawczy, żeby tylko nie przedobrzyć, żeby zbytnio nie zaszaleć. Na szczęście im dalej w las tym ten obraz coraz bardziej się rozjaśniał i w końcu udało mi się znaleźć sporo świetnych i bardzo dobrych wydawnictw, które pewnie będą mi towarzyszyły nie tylko w 2016 roku, ale i w kolejnych latach.

To jak zwykle zacznę od rozczarowań. Na pierwszy rzut idzie nowy materiał Ost+Front. Ta niemiecka kapela specjalizująca się w graniu neue deutsche harte chyba nigdy jeszcze nie wydała albumu, który byłyby dobry w całości. Zawsze coś musi być nie tak, przeważnie początek miażdży energią, a później wszystko zaczyna się momentalnie rozmywać i nuda wieje z każdej strony. Tak samo jest i tym razem, albo nawet gorzej. Na "Ultra" ciężko mi znaleźć te pozytywne elementy, które udawało mi się znajdować na dotychczasowych wydawnictwach Ost+Front. Polecam omijać szerokim łukiem. Do rozczarowań mógłbym dodać też Dream Theater, ale nie powinienem, bo pewnie nigdy nie przesłucham "The Astonishing" w całości. Album trwający 130 minut to zdecydowanie ponad moje siły. Próbowałem podejść do tego materiału, ale wysiadłem kompletnie kilku kompozycjach, a przecież na "The Astonishing" jest ich aż 34! To materiał tylko dla najbardziej oddanych fanów tej formacji, ja nie mam tu czego szukać. Tak sobie wypada nowy materiał niemieckiej grupy Brainstorm, mam wrażenie to jedno z ich najsłabszych wydawnictw. O ile "Firesoul" z 2014 roku po jakimś czasie zaskoczył, tak tutaj nie jestem w stanie znaleźć jakichś elementów, które mogłyby mnie przekonać do nowego materiału.

Zdecydowanie więcej było wydawnictw, które nie znalazły się moim top 10, ale warto o nich wspomnieć, żeby gdzieś nie umknęły. Jeżeli jest się wielbicielem thrashu to w żądnym wypadku nie powinno się pominąć nowego materiału Exumer. Na "The Raging Tides" tłuką niczym Slayer za swoich najlepszych lat i naprawdę nie jest to zarzut, a wręcz pochwała. W styczniu swój nowy album wydała też kapela Lionheart, która nie ma w zwyczaju serwować słabych płyt. "Love Don't Live Here" to kolejne dobre wydawnictwo tej grupy, chociaż dość dalekie od ich najlepszych dokonań. Fani mieszanki stoner rocka i psychodelicznego rocka koniecznie powinni sprawdzić nowy materiał kapeli Witchcraft. Co prawda muzycy nie odkrywają tutaj niczego nowego, ale serwują przyjemną dla ucha muzykę i nie nudzą nawet w swoich najdłuższych kompozycjach. Bardzo dobrze zadebiutowała christian hardcore'owa kapela Take Heart. Z początku czułem się wręcz porażonych ich wydawnictwem "Family Affair", ale z czasem emocje jednak opadły. Bardzo pozytywnie zaskoczyła hardcore/punkowa kapela Ignite, która po 10 latach wydała nowy materiał ("Our Darkest Days" pojawił się w maju 2006 roku). Na żywo ta formacja kompletnie mnie nie zainteresowała, ale materiał z nowej płyty jak najbardziej mi odpowiada. Co do nowego albumu Włochów z Hell In The Club miałem spore oczekiwania, które budowałem głównie na fundamentach "Devil On My Shoulder", bardzo frywolnego i równie przebojowego hard rockowego wydawnictwa. Jednak "Shadow of the Monster" nie do końca spełnił moje (muszę przyznać) dość wygórowane oczekiwania, ale jest to materiał o wiele lepszy niż debiutancki "Let the Games Begin".

01. Bury Tomorrow - Earthbound

Nigdy nie dane mi było specjalnie wciągnąć się w twórczość Bury Tomorrow i muszę przyznać, że znajomość z ich wcześniejszymi wydawnictwami za każdym razem kończyła się po jednym odsłuchu. Jako, że nie mam w zwyczaju katować się płytami do momentu aż mi się spodobają, to po prostu do nich nie wracałem. "Earthbound" przesłuchałem od niechcenia i przy pierwszym obrocie wpadło jednym uchem i drugim wyleciało. Mimo tego postanowiłem po kilku dniach wrócić do tej płyty i zostałem dosłownie zmiażdżony. "Earthbound" to jeden z najlepszych albumu w kategorii melodic metalcore jaki w życiu słyszałem. Nie brakuje tu typowego dla core'owej muzyki pierdolnięcia, ale jest też cała masa melodii, nawet są śpiewane refreny, które momentalnie wpadają w ucho zamiast odrzucać. Jak dla mnie absolutna rewelacja i największe zaskoczenie w tym zestawieniu.

02. Abbath - Abbath

Jak tylko usłyszałem, że Abbath na dobre rozstał się z Immortal i planuje solowe wydawnictwo to byłem trochę zaniepokojony. Ale szybko przypomniałem sobie, jak to było Gaahlem, jego formacją God Seed i ostatnimi wydawnictwami Gorgoroth (dla tych, którzy niewiedzą - God Seed wydało świetny album, a Gorgoroth upadł bardzo nisko i dopiero zaczyna się podnosić). W przypadku Abbatha jest bardzo podobnie, chociaż nie da się ukryć, że jego solowy album brzmi bardzo podobnie do "All Shall Fall" Immortal. Niektóre riffy brzmią jakby zostały wręcz skopiowane z tamtego wydawnictwa. Co tu dużo gadać? Abbath lipy nie odstawił i zaserwował kawał mięsistego black metalu z domieszką black'n'rolla. W żadnym razie nie jest to wydawnictwo dla wielbicieli garażowego raw black metalu.

03. Hexvessel - When We Are Death

Całkiem niedawno, bo zaledwie w zeszłym roku, Kvohst wraz z Grave Pleasures wydał debiutancki album "Dreamcrash", a na początek 2016 zapowiadana była premiera trzeciego pełnego materiału Hexvessel. I trochę obawiałem się, że to będzie słaba płyta sklecona na szybko. Okazało się, że Kvohst nie rozdrabnia się, ale świetnie panuje nad projektami, w których uczestniczy. "When We Are Death" to świetny dark folkowy album z psychodelicznym klimatem, ale dużo łatwiejszy w odbiorze niż niektóre z wcześniejszych wydawnictw Hexvessel (i tu mam na myśli zarówno pełne płyty, jak i epkę). Kapela tym razem zaserwowała materiał dużo przystępniejszy, bo składają się na niego krótsze kompozycje, które wpadają w ucho. Co prawda jakościowo jest trochę słabiej niż na "No Holier Temple", ale nieznacznie. "When We Are Death" to 10 wysmakowanych kompozycji utrzymanych w psychodelicznym klimacie.

04. Bolu2 Death - Dualitas

Do tej pory nie słyszałem nawet o takiej kapeli jak Bolu2 Death. I podejrzewam, że nie jestem jedyny. Ta hiszpańska formacja gra od 2008 roku, a zadebiutowała w 2011 albumem "Aviate". "Dualitas" to ich trzecie pełne studyjne wydawnictwo. No dobra, ale co mnie urzekło w zawartości tej płyty? No cóż, Bolu2 Death tłuką mieszankę nu-metalu i metalcore'a, wspierają się też elektroniką. Wszystko to mieszają w taki sposób, że wychodzi z tego prawdziwie wybuchowa mieszanka pełna nieskrępowanej energii. Prawdziwa petarda, która momentami może przypominać brzmienie Emmure, czyli można z tego wywnioskować, że na "Dualitas" nie uświadczy się skomplikowanego grania. Ale jak widać można grać prosto, ale powalać energią i pomysłowością.

05. Cauldron - In Ruin

Po naprawdę udanym debiucie Kanadyjczycy z Cauldron zaserwowali dwa przyzwoite wydawnictwa, które jednak nie były mnie w stanie wciągnąć. "In Ruin" to zupełnie inna bajka, niby nadal jest to heavy metal w starym stylu, ale jest tutaj coś jeszcze. Jakiś taki duszny klimat, a nie brakuje też elementów, które mogłyby się kojarzyć ze starymi dokonaniami Iron Maiden. Przy okazji przebojowość niektórych numerów wręcz poraża, zdecydowanie najjaśniejszymi punktami tego wydawnictwa są kompozycje "Santa Mira" i "Corridors of Dust".

06. Black Tusk - Pillars Of Ash

Black Tusk chyba już na zawsze będzie mi się kojarzył ze stonerem, chociaż muzycy stopniowo od tego gatunku starali się odchodzić i mam wrażenie, że na "Pillars Of Ash" kompletnie wyrzucili go ze swojego repertuaru. Teraz formacja zaprezentowała materiał utrzymany w klimacie sludge'n'roll wspartego hardcore'owymi elementami. Jest brud, jest ciężar, ale jest też masa energii, a całość szybko wpada w ucho. Mam nadzieję, że Black Tusk w przyszłości jest nie raz tak zaskoczy.

07. Rhapsody Of Fire - Into The Legend

Po wpadce drużyny prowadzonej przez Turilliego trzeba było wyczekiwać jakieś dobrze przemyślanej ofensywy ekipy dowodzonej przez Alexa Staropoliego. I mocno trzymałem kciuki za Rhapsody Of Fire, żeby pokazało wreszcie pazury i skopało dupy tym, którzy narzekali na "Dark Wings of Steel". I co się stało? Widocznie muzycy wzięli sobie do serca uwagi fanów i "Into The Legend" to zupełnie inna liga symfonicznego power metalu. Jest energia, jest różnorodność, są świetne zagrywki gitarowe (niektóre momentalnie wwiercają się czaszkę), jest też cała masa przebojowości i nie ma tylko jednego - nudy. Tę chyba w pełni wykorzystał Turilli na swoim ostatnim albumie, więc dla ekipy Staropoliego nie wystarczyło. "Into The Legend" to nie jest najlepsze wydawnictwo Rhapsody, czy Rhapsody Of Fire, ale zdecydowanie zaliczam je do tych bardzo udanych.

08. Primal Fear - Rulebreaker

Primal Fear po trochę słabszym "Delivering the Black" wraca na prawidłowe tory. Co prawda po mocarnym początku zawartość albumu z czasem zaczyna się trochę rozmywać, to jednak jest to jedna z ciekawszych power metalowych płyt w ostatnim czasie. Dla wielbicieli Primal Fear wydawnictwo obowiązkowe, ale powinno się też spodobać osobom gustującym w mocniej brzmiącym power metalu.

09. Megadeth - Dystopia

Niestety miałem okazję widzieć nie tak dawno Megadeth na żywo i był to występ niezapomniany, ale tylko i wyłącznie z powodu dramatu jaki został przedstawiony na scenie. Dlatego do "Dystopia" podszedłem z dużym dystansem i staram się nie widzieć tej wszechogarniającej podniet związanej z tym wydawnictwem. I jest to faktycznie świetny materiał, bardzo udana mieszanka thrash metalu z heavy metalem. To jeden z tych albumów, którego po jednym okrążeniu aż chce się puścić jeszcze raz, a później jeszcze raz i jeszcze... Chociaż na żywo nowy materiał pewnie będzie tak samo słaby jak każdy inny Megadeth, no chyba, że Mustaine przestanie umierać na scenie i wykrzesze z siebie trochę energii, bo w jego muzyce jej absolutnie nie brakuje.

10. Avantasia - Ghostlights

Po tym co Sammet zrobił przy reaktywowaniu Avantasii do każdego kolejnego wydawnictwa tej grupy podchodzę z ogromną niepewnością i kciukiem skierowanym w dół (żeby czym prędzej wydać wyrok). Ta moja niechęć do nowych wydawnictw spod szyldu Avantasii trochę zmalała po całkiem udanym "The Mystery of Time" z 2013 roku. Mimo tego do "Ghostlights" podszedłem na chłodno, absolutnie pozbawiony jakiejkolwiek nadziei na udany materiał. I Sammet wraz ze swoją wesołą gromadką pozytywnie mnie zaskoczył. Co prawda nowy album to nadal nie "Metal Opera", ale wreszcie słychać, że Sammet ma jakieś pomysły na kompozycje i potrafi je zaprezentować na płycie. Hitów na "Ghostlights" nie brakuje, chociaż jest też kilka elementów, bez których ta płyta spokojnie mogłaby się obyć. Na pewno jest to najbardziej udane wydawnictwo Avantasii po reaktywacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz