niedziela, 7 września 2014

Wacken Open Air XXV (2014) cz. 2

Wacken Open Air XXV - 30.07-02.08.2014

Podobnie jak w przypadku poprzedniej części relacji, tak i tym razem uczulam, że nie jest to typowa relacja z festiwalu. Nie ma tutaj miejsca na setlisty, czy szczegółowe opisy występów poszczególnych kapel. Niestety na Wacken działo się tak wiele, że nie sposób jest wszystko zobaczyć, spamiętać, czy też dokładnie spisać. Stąd też jest to raczej luźna relacja z tego jak było na XXV edycji Wacken Open Air. Zapraszam do lektury drugiej części...


Pewnie nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że pierwszą rzeczą jaką usłyszałem tego ranka był kawałek "Guten Morgen Sonnenschein". Tak, tym razem było identycznie. Różnica była taka, że było to o zdecydowanie późniejszej godzinie niż to miało miejsce w ciągu ostatnich dwóch dni. Jakaś czarna mazia zaklejała mi oczy, z początku byłem przerażony. A później przypomniałem sobie, że w ciągu drugiego dnia festiwalu nawdychałem się sporo pyłu, który unosił się w głównej części festiwalu. Spalone słońcem czoło i nos też dawały o sobie znaki, ale to normalne kiedy poprzedniego dnia stało się cały czas na słońcu, tym bardziej kiedy temperatura przebijała 30 stopni Celsjusza. Jak co rano trzeba było odbębnić codzienny, 30 minutowy spacer do pryszniców. Tym razem droga była jeszcze ciekawsza niż wcześniej. Syfu było jeszcze więcej, ludzie już praktycznie spali na śmieciach. Jedni spali na leżakach trzymając nogi na stosie ułożonym z pustych puszek po piwie, a inni dopija swojego porannego browara i budowali kolejne kopce śmieci. Ot taka niewinna zabawa.

Magiczne drzwi prowadzące do jednego z barów przy polu namiotowym.
Tym razem kolejka do luksusu jakim jest zbiorowy prysznic była mniejsza niż poprzednio. Po porannej kąpieli było obfite śniadanie (oczywiście poprzedzone 30 minutową przechadzką w kierunku namiotu), w końcu siły musi wystarczyć na cały dzień, bo nie opłacało się wracać do namiotu w ciągu dnia. I jeszcze przed godziną 12 udało mi się dotrzeć przed Party Stage, gdzie równo w południe na scenę miał wyskoczyć Tommy Victor (tak, ten znany z kilku ostatnich płyt Danziga) wraz ze swoją kapelą Prong i dać koncert promujący album "Ruining Lives". Tymczasem na Black Stage występowała grupa Arch Enemy. Z uwagi na to, że ich ostatnia płyta mnie z miejsca odrzuciła postanowiłem odpuścić sobie ich koncert. Może Prong nie zebrał takiej publiczności, może mało kto się ruszał pod sceną, a muzycy trochę za bardzo nawoływali do szaleńczej zabawy, ale był to naprawdę dobry występ. Nie powalił mnie tak jak kilka innych występów na Wacken, ale zdecydowanie zaliczyłbym go do czołówki.

Prong na Wacken, w pełnym słońcu i niezbyt licznie zgromadzonej publiki.
 Kiedy Tommy i jego kumple zwinęli się ze sceny trzeba było czym prędzej przechodzić przed True Metal Stage, bo tam lada moment na scenę mieli wyjść goście z Sodom. I tutaj niestety zabrakło ognia. Ot zwykły koncert bez historii. Chociaż były też i gorsze występy na tym festiwalu, ale o tym dalej. Później szybki powrót pod Party Stage, bo mieli występować metalcore'owcy z August Burns Red, a przecież tego przegapić nie mogłem. Tymczasem na Black Stage swoje mroczne numery wykonywali panowie z Behemoth. Patrząc kątem oka widziałem jakie cuda przygotował Nergal z kumplami. Wstydu polskiej scenie metalowej nie przynieśli. Były chwile, że żałowałem tego, że nie ma mnie przed Black Stage. Ale August Burns Red (mimo, że nie metalowi) momentalnie rozgrzali publiczność, na pewno niemiłosiernie grzejące słońce też trochę miało w tym swojego udziału. Były numery starsze, ale nie zabrakło też największych hitów z "Rescue & Restore". A to miał być dopiero początek najlepszego dnia na Wacken.

August Burns Red po raz pierwszy pojawili się na Wacken i momentalnie zawładnęli publicznością.
Następny w kolejce do zobaczenia był występ Devina Townsenda. Bardzo żałowałem, że nie zaryzykował i nie dał koncertu Casualties Of Cool. Ale i tak nie było źle. Co prawda z tak dużej odległości jego zabawne miny nie były tak widoczne, ale muzyk jak zwykle tryskał świetnym humorem. Najlepszym numerem w jego występie był nie jakiś konkretny kawałek, ale zaproszenie ludzi do grupowego przytulenia. W przeciwieństwie do "prawdziwych" metalowych kapel, które ciągle chcą oglądać "circle pit", "wall of death", czy po prostu pogo. To na pewno jeden z tych momentów, których nie da się zapomnieć, "group hug" od Devina.

Miny Devina tym razem musiałem śledzić na telebimie.
Ale nie ma co oddawać się ckliwym chwilom, bo przed Party Stage zaczął się gromadzić naprawdę duży tłum (chyba większego do tej pory przed tą sceną nie było). Za chwilę publiczność miała zostać rozsadzona energią muzyków Hatebreed. I nie pomyliłem się. Chociaż Jamey jak zwykle wypadł świetnie, nie zabrakło zabaw w stylu "którzy fani głośniej drą mordę". Tylko szkoda, że kapela grała mało numerów z płyty "Hatebreed", no ale mieli promować krążek "The Divinity of Purpose", co też nie było złe. Na sam koniec przywalili jednym ze swoich najlepszych numerów, czyli "Destroy Evertything". No prawdziwa masakra. Po Hatebreed nadszedł czas na Amon Amarth. Problem w tym, że Szwedów już trzy razy, więc czułem, że nie mogą mnie niczym specjalnym zaskoczyć. Zresztą ostatnie wydawnictwa tej kapeli też nie bardzo są mnie w stanie zainteresować, więc raczej koncert wikingów zobaczyłem, bo akurat grali, niż z jakiejś wielkiej ciekawości. I w sumie źle nie było. Na True Metal Stage wylądowała ciekawa scenografia z dwoma wielkimi głowami smoka (pewnie Nidhogga). Przekrój numer też niezły, oczywiście nie mogło zabraknąć "Guardians Of Asgaard". Problem w tym, że wszystkie te zapowiedzi numerów już słyszałem i to całkiem niedawno, bo w kwietniu na koncercie w Warszawie. Ta kapela chyba już mnie niczym nie zaskoczy na żywo. Ale to właśnie po Szwedach nastąpił najgorszy koncert jaki widziałem podczas tej edycji Wacken Open Air.

Bagno prowadzące do "wodopoju". Na terenie festiwalu było kilka takich ujęć wody, to było najbardziej grząskie.
Festiwal od strony głównej sceny - muzycy pewnie ze swojego poziomu widzieli zdecydowanie więcej.
Na Black Stage miał wyjść Dave Mustaine ze swoim Megadeth. Kurtyna opadła, coś strzeliło, zniknął obraz z telebimów. Takie "nic" utrzymywało się przez około 5 minut i wszystko wróciło do normy. Na scenie pojawiła się kapela. Niestety coś musiało się stać z nagłośnieniem, bo zamiast muzyki z głośników dobywało się jakieś nieznośne rzężenie. Natomiast Mustaine pomiędzy numerami brzmiał jakby za chwilę miał umrzeć na scenie. Nie wiem, czy zawsze się tak dziwnie zachowuje, bo pierwszy raz widziałem Megadeth na żywo. To był po prostu koszmar. Mimo tego, że brzmienie było tragiczne, a Dave umierał na scenie, to ludzie pod sceną chyba dobrze się bawili. Ja liczyłem sekundy do zakończenia tego występu. Po prostu koszmar. Ale po nim miało być już tylko lepiej. Na True Metal Stage miał wyjść Tobias Sammet i jego Avantasia (doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że to już nie ta Avantasia co kiedyś). Oczywiście nie mogło zabraknąć gości specjalnych, na scenie pojawili się Ronnie Atkins, Eric Martin, Amanda Sommerville, Michael Kiske oraz Bob Catley (zabawnie wymachujący rękami). I dla mnie ten koncert był idealnym finałem XXV edycji Wacken Open Air. Scena wygląda niczym choinka, mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, na scenie zbudowano dodatkowe piętro. Partie wokalne brzmiały rewelacyjnie, muzyka już nie do końca, bo siedzący za perkusją Felix Bohnke miał zbyt mocno nagłośnioną stopę. Przez co wszystko poza wokalami było zagłuszane przez bębny. Mimo tego Avantasia dała rewelacyjny występ. Nie zabrakło obowiązkowego "Sign Of The Cross", czy "The Seven Angels". Było też kilka innych starszych numerów (nowe znam słabo, albo wcale), np. "Reach Out For The Light" czy "Avantasia". Świetnie na scenie zaprezentował się Michael Kiske, od lat nie słyszałem go w tak dobrej formie. Przestał beczeć jak owca i śpiewał niezwykle czysto. Jednak najlepiej wypadł Tobias Sammet, który śpiewał rewelacyjnie, ale też wielokrotnie swoimi tekstami podkreślał, że ma ogromny dystans do siebie.

Sammet z przyjaciółmi grali 2 godziny i odpalili chyba wszystkie możliwe światła na głównej scenie.
Po genialnym dwugodzinnym koncercie Avantasii (nie mam pojęcia kiedy to minęło) dopadło mnie zmęczenie i już wiedziałem, że nie dam rady zobaczyć całego występu Kreatora. Jak występ Avantasii był zamknięciem True Metal Stage, tak Kreator miał zamknąć Black Stage. I niestety tak jak przypuszczałem nie dałem rady zobaczyć całego koncertu thrashowej legendy, wymiękłem po kilku numerach. Oczywiście zdążyłem zobaczyć świetnie przygotowaną scenografię (podobną do tej, którą kapela rozkładała na koncertach klubowych podczas trasy promującej "Phantom Antichrist", ale w zdecydowanie większym wydaniu) i zobaczyć jak niemiecka publiczność bawi się na koncercie swoich rodaków. Pod scenę ściągali wszyscy ci, którzy przeczekali występ Avantasii gdzieś poza strefą koncertową. Ciężko mi napisać coś ciekawego o tym występie, bo wówczas myślami byłem już w namiocie, otulony śpiworem. W trakcie swojej długiej i tym razem wyjątkowo męczącej wędrówki zauważyłem, że w międzyczasie sporo osób już się zawinęło do domu. Ilość namiotów była mniejsza niż rano. Teraz syf wyglądał jeszcze bardziej okazale, bo wysuwał się na pierwszy plan. Kiedy już w okolicach godziny pierwszej wróciłem do namiotu i oczekiwałem na nadchodzący sen moich uszu dobiegały dźwięki numeru "Kommt Näher" kapeli Crematory, która akurat występowała na W.E.T. Stage ustawionej pod namiotem Bullhead City Circus.

Doro trzymająca czaszkę bawoła, symbol Wacken Open Air.
I tak oto Wacken Open Air XXV dobiegło końca. Było jeszcze kilka przygód związanych z wyjazdem, ale nie liczą się już one do wydarzeń festiwalowych, więc postanowiłem je sobie odpuścić. Wyjazd na tak wielką imprezę jak Wacken to naprawdę świetna przygoda, chociaż męcząca i nie mając nic wspólnego z odpoczynkiem. Mimo tego, że miałem wrażenie, że jestem świetnie przygotowany do trzydniowego festiwalu, na którym przez 12 godzin dziennie odbywają się koncerty to wysiadłem już w trakcie drugiego dnia. Z tego co zauważyłem przegrałem przez swoją zachłanność, bo chciałem zobaczyć wszystko co można było zobaczyć. Spora część ludzi pod sceny przychodziła tylko po to, żeby zobaczyć konkretną kapelę. Ja chciałem mieć jak najwięcej z wyjazdu na Wacken (w tym całą masę wspomnień). Chociaż i tak zobaczyłem tylko 26 kapel z planowanych 29.

Na youtube można znaleźć kilka pełnych koncertów rejestrowanych oficjalnie na W:O:A XXV, poniżej lista:

- Accept
- Amon Amarth 
- Apocalyptica
- Avanasia
- Carcass
- Children Of Bodom
- Devin Townsend Project
- Emperor
- HammerFall
- Heaven Shall Burn
- J.B.O.
- Knorkator
- Kreator
- Motorhead
- Saxon
- Slayer
- Steel Panther

2 komentarze:

  1. Pogratulować wytrwałości, podróży i koncertów. Co do "Dave'a, który umierał na scenie" - to muszę zauważyć, że to świetny tytuł na książkę albo film z takim megaspoilerem w samym tytule.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, powiem ci, że najciężej było przetrwać właśnie ten koncert Megadeth, co ciekawe pojawia się sporo pozytywnych opinii odnośnie tego występu (czego kompletnie nie rozumiem). Kto wie, może kiedyś Mustaine wyda taką książkę ;-)

      Usuń