niedziela, 24 sierpnia 2014

Wacken Open Air XXV (2014) cz.1

Wacken Open Air XXV - 30.07-02.08.2014

Ten post nie będzie zbytnio dotyczył samych występów kapel na Wacken 2014, czyli XXV edycji tego festiwalu. Raczej będzie "krótkim" opisem samego festiwalu. Jeżeli ktoś szuka tutaj szczegółowych opisów występów gwiazd, to może się mocno rozczarować. Dlatego, że takich tutaj nie znajdzie. Głównie z uwagi na mnogość koncertów, jakie odbywały się na Wacken XXV.

Wielkie logo W:O:A ustawione w Wastelandzie.
Pierwszy festiwal Wacken odbył się w 1990 roku i nie mógł się poszczycić, ani wielką publiką, ani gwiazdami wielkiego formatu. Headlinerem pierwszej edycji była kapela Wizzard. Tegoroczna jubileuszowa edycja miała być czymś niezwykłym - chociaż pewnie każdy festiwal Wacken jest czymś niesamowitym. Teraz miało być wszystkiego więcej. Niestety nie wiem, jak wyglądały poprzednie edycji, oczywiście poza samymi zestawami kapel jakie występowały podczas trzech dni święta heavy metalu. Wacken jest nazywane "ziemią świętą heavy metalu" (spora część kapel występujących podczas 25 edycji szastała tym sformułowaniem na lewo i prawo). Razem z kumpel długo przygotowywaliśmy się do tej wyprawy, już sporym wyczynem był zakup imiennych biletów na tę imprezę. Bilety wyprzedały się w niespełna dwa dni (26 edycja wyprzedała się jeszcze szybciej, ale bilety nie były imienne). Porobiliśmy zapasy jakbyśmy wyjeżdżali na dwa tygodnie pod namiot, jeszcze w drodze na Wacken dokupowaliśmy różne pierdoły, których najprawdopodobniej mogło nam zabraknąć na miejscu. Jednak finalnie okazało się, że nie byliśmy w ogóle przygotowani na ten festiwal.

Przy Wackinger Village ustawiona była specjalna post-apokaliptyczna strefa.
Wszystkie maszyny ustawione w Wastelandzie były na chodzie.
Pierwszą trudnością okazało się dotarcie na pole namiotowe. Może trochę było w tym naszej winy, bo na miejsce dotarliśmy dopiero około 1 w nocy i niemalże przez kolejną godzinę miotaliśmy się wokół terenu festiwalu w poszukiwaniu jakiegoś wjazdu. Stewardzi rozlokowani co kilkanaście metrów sprawiali wrażenie zagubionych, a to przecież oni mieli wskazywać drogę gościom. Jedni kazali nam jechać dalej, inni pokazywali, żeby skręcić, a jeszcze inni wskazywali, żeby zawracać. Skołowani jednak szczęśliwie dotarliśmy na miejsce i zaczęło się rozbijanie namiotów. I tutaj już zaczęły się przejawiać podstawowe braki w wyposażeniu typu młotek do wbijania śledzi, czy latarka. Na szczęście gdzieś przed 3 w nocy udało się wszystko ogarnąć. Z samego rana, bo już około 7 rano do naszych namiotów zaczęła dobiegać muzyka, a konkretnie niemiecka piosenka dla dzieci zatytułowana "Guten Morgen Sonnenschein". Nie było innej możliwości niż się podnieść i wyruszyć na poszukiwanie pryszniców, a przy okazji porozglądać się po gigantycznym polu namiotowym. Dość szybko zorientowaliśmy się, że rozbiliśmy się prawie na samym końcu kampusu. Dotarcie do wejścia na teren imprezy zajęło nam około 30 minut. Niedaleko wejścia znaleźliśmy też prysznice...jak się okazało płatne. 10 euro za 5 wejść pod prysznic, no cóż, jakoś można to przeboleć. Ale największym zaskoczeniem był brak kabin prysznicowych. Poczułem się jak jakiś nastoletni obozowicz na biednych koloniach, na których obowiązują grupowe kąpiele. Ale do tego też idzie się przyzwyczaić, zwłaszcza jeśli jest się cały upieprzony w pyle.

Dwie ogromne sceny ustawione w głównej strefie - Black Stage i True Metal Stage (zdjęcie robione jeszcze przed otwarciem).
Fani zaraz po otwarciu głównego terenu rzucili się do stoiska z merchem.
Pierwsze kilka godzin na Wacken pełne było słów "wow" i "a patrz tam". Faktycznie teren imprezy ma bardzo dużo do zaoferowania. Oczywiście na wszystkich stoiskach z jedzeniem obowiązywały ceny z kosmosu (bazą było 4 euro), za to merch i płyty już miały normalne ceny. W sumie o cenach mógłbym pisać dużo, bo był to szok niemalże zderzenia się z zupełnie inną kulturą. Nawet piwo (którego na szczęście nie piję) kosztowało 3 euro za 0,3 litra. U nas pojawiają się narzekania, kiedy piwo kosztuje 7 zł za 0,5 litra. Nasi wielbiciele chmielowego trunku pewnie nie mieliby czego tu szukać. Ale o cenach pisać więcej już nie będę. Sam teren festiwalu był podzielony na kilka stref. Jedna obejmowała dwie główne sceny - Black Stage i True Stage, oraz mniejszą Party Stage. Na tym terenie znajdowało się też sporo budek z jedzeniem, z merchem, czy mniejszych budek z różnymi pierdołami. Na tym terenie znajdowały się też trzy wielkie telebimy pokazujące co się akurat dzieje na jednej z głównych scen, oraz jeden mniejszy ustawiony obok Party Stage, pokazujący co się dzieje na tej scenie. Kiedy nie odbywały się koncerty na telebimach puszczane były reklamy i mielony w nieskończoność teaser nowego albumu Slipknota. Druga strefa festiwalu obejmowała całe zagłębie gastronomiczne z upstrzonymi budkami z jedzeniem, ale też sporo wystawców z oficjalnymi koszulkami zespołów i różnymi pierdołami typu kapelusze, czy skórzane stroje. Niemałe zainteresowanie powodowało stoisko z drewnianymi wibratorami, które nie wiadomo dlaczego trafiło na metalowy festiwal. W każdym razie różności w tej strefie nie brakowało. Znajdował się tutaj również taki mały Wasteland przypominający klimatem Mad Maxa, czy Fallouta. Jak się później okazało ta industrialna część miała również swoją scenę, na której kumpel zobaczył dwie kapele - Rabbit At War i Megabosch. Ja niestety nie miałem tej przyjemności, bo łaziłem przeważnie przy głównych scenach. W drugiej strefie festiwalu nie brakowało też części rycerskiej. Można było wziąć udział w walkach na miecze i pooglądać zmagania doświadczonych w walce wielbicieli kunsztu rycerskiego. Ale też skosztować iście średniowiecznego jadła - między innymi pieczonej świni. Poza różnymi innymi atrakcjami druga strefa miała kilka scen. Dwie z nich ukryte były w wielkim namiocie oznaczonym jak "Bullhead City Circus". To tutaj znajdowały się W.E.T. Stage i Headbanger Stage oraz ring, na którym odbywały się walki wrestlingowe (niestety żadnej nie udało mi się zobaczyć, czego bardzo żałuję). Kolejna scena znajdowała się w zakątku zwanym Beergarden i właśnie tam udało mi się zobaczyć pierwszy koncert na Wacken. Był to występ kapeli Ye Banished Privateers. Ten zespół grający muzykę piracką (nie potrafię jej inaczej określić) zrobił na mnie spore wrażenie. Zresztą publiczność też żywo reagowała na muzykę tej formacji. Nie dość, że kapela mocno trzymała się stylistyki, to nie można było narzekać na ich image. Wyglądali jakby dopiero co zeszli z planu zdjęciowego kolejnej części "Piratów z Karaibów". Później jeszcze spotkałem tę formację grającą akustycznie na polu kempingowym Wacken, niedaleko wejścia do drugiej strefy. Oczywiście byli okrążeni sporym wianuszkiem fanów. 

Wackinger Village to przede wszystkim rycerze i wikingowie. Tutaj śmierć postanowiła zebrać swoje żniwo.
Tymczasem na Beergarden Stage można było się natknąć na występ Ye Banished Privateers.
Którzy kilka godzin później dawali akustyczny koncert pomiędzy polem namiotowym, a wejście na teren festiwalu.
Po tym jakże ciekawym doznaniu przyszła pora na dalsze krzątanie się po drugiej strefie festiwalu i oczekiwanie na otwarcie pierwszej strefy (tej z głównymi scenami, która została otwarta dopiero około godziny 15). Zaraz po jej otwarciu do stoiska z oficjalnym merchem kapel występujących na Wacken pobiegła fala fanów. Z początku się im przyglądałem śmiejąc się, że wyglądają jak wygłodniałe wilki, po czym przypomniałem sobie, że Heaven Shall Burn mieli sprzedawać limitowaną edycję koszulki przygotowaną specjalnie na Wacken - miało ich być tylko 300 sztuk. Oczywiście czym prędzej wbiegłem w tłum wyczekując, aż jedna osób obsługujących stoisko zapyta, w czym może mi pomóc. Napięcie rosło z każdą kolejną osobą odchodzącą ze stoiska ściskając w ręku białą koszulkę Heaven Shall Burn. Finalnie udało mi się nabyć t-shirt z numerem 228. Uradowany z tak zacnej zdobyczy oczekiwałem pierwszego występu na jednej z głównych scen. I na Black Stage pojawiła się orkiestra grająca różne numery, niekoniecznie metalowe. No cóż, byłem trochę rozczarowany, ale nie chciałem opuścić żadnego występu. Następny w kolejce był Bülent Ceylan, który pojawił się na True Stage. Okazało się, że to niemiecki komik, który zaprezentował swój stand-up...oczywiście po niemiecku. Na szczęście po tych dwóch niezbyt ciekawych dla mnie występach przeszedł czas na HammerFall. I ci nie zawiedli, ale publiczność zrobiła się na tyle żywiołowa, że ciężko było wytrzymać i cokolwiek zobaczyć z koncertu. Ciągły crowd surfing prowadzący w stronę sceny niesamowicie przeszkadzał. I wierzcie mi, nie stałem blisko sceny. Kapela grała same numery z "Glory To The Brave" i dla fanów przygotowała dwie niespodzianki - Stefana Elmgrena i Patrika Raflinga. To dwaj muzycy, którzy udzielali się na pierwszym albumie HammerFall, ale z biegiem lat ich drogi rozeszły się z zespołem. Na bis kapela zagrała jeszcze trzy świeższe numery - "Bushido" (po raz pierwszy na żywo), "Any Means Necessary" i "Hearts On Fire". Po tym niezwykle energetycznym zastrzyku przyszła pora na trochę kabaretu ze strony Steel Panther. Przyznam, że nie bardzo łapałem ich żarty, ale do samego końca festiwalu mieliśmy z kumplem niezłą bekę z występu tej kapeli. A ten nie był zły, ale był tak przerysowany, że aż kuł w oczy. Do tego muzykom Steel Panther udało się nakłonić kilka dziewczyn do tego, żeby weszły na scenę i pokazały cycki. Kumpel zaczął w tym węszyć jakieś marketingowe gierki, ale to był raczej pełen spontan ze strony "niewiast", które znalazły się na scenie. Występ Steel Panther był niezapomniany i pełen niesmacznych żartów. Po nich na Black Stage pojawili się muzycy Saxon, którzy dali pokaz klasycznego heavy metalu. Na scenie pojawiła się niesamowita sceneria, a całemu występowi towarzyszyły cieszące oczy efekty świetlne. Może Saxon nie rozwalili mnie drobny mak, ale zrobili na mnie spore wrażenie, chociaż ja czekałem na Accept. I w końcu się doczekałem, bo kapela równo o 22:30 wkroczyła na True Metal Stage. Muzycy grali kilka świeższych numerów, ale ich występ opierał się głównie na starszym repertuarze. Nie zabrakło oczywiście takich hitów jak "Princess Of The Dawn", "Metal Heart", czy "Restless And Wild". Ten koncert kończył pierwszy dzień Wacken. Wyczerpani wróciliśmy do namiotów i już myśleliśmy o kolejnym dniu, w którym koncerty na głównych scenach miały trwać od 11 rano do 3 w nocy.

Dla mnie to HammerFall swoim występem otworzyli Wacken XXV.
Ludzi w głównej strefie ciągle przybywało, mimo tego, że spora część nadal krzątała się po strefie "sklepowej".
Saxon powalił swoją niezwykła oprawą. Nie tylko światła robiły wrażenie, na scenie ustawiona była piętrowa scenografia.
Drugiego dnia znowu obudziła mnie piosenka "Guten Morgen Sonnenschein", co tym razem nie było dla mnie zaskoczeniem. W namiocie było duszno, a na zewnątrz panowała iście letnia pogoda, która jakby chciała powiedzieć, że niedługo zamieni się w skwar. Szybka przebieżka pod prysznic - czyli znowu 30 minutowy spacer w dobrze już znane miejsce. To co od razu udało się zauważyć na polu namiotowym to rozmnarzające się kupy śmieci przy niektórych kamperach i namiotach. Już nawet nikt tego nie ogarniał, ludzie po prostu siedzieli w tym syfie i produkowali kolejne śmieci. Niektórzy niczym zwłoki leżeli na brudnych materacach. I ta odwieczna kolejka do toi-toiów. Nigdy nie miała końca, ile razy bym nie przechodził to zawsze w kolejce do tych syfiastych kabinek stało przynajmniej kilka osób. Tak jakby nikt z nich nie zdawał sobie sprawy z tego, że niewiele dalej są cywilizowane kabiny. No, ale co kto lubi. Jak zwykle przed wyprawą na koncerty trzeba było się posilić, więc odpalona została przenośna kuchenka i zjedzone zostało bardzo solidne śniadanie. A później znowu 30 minutowa wyprawa do głównej strefy. Jako pierwsi na True Metal Stage grali muzycy Chthonic. Niestety dostanie się do pierwszej strefy graniczyło z cudem. Przy wejściu zrobił się gigantyczny zator, bo sporo osób chciało wejść, a każdy musiał zostać sprawdzony przez ochronę. Na szczęście po kilku minutach stania w nieporuszającej się kolejce ktoś z ochrony wpadł na pomysł, żeby wpuszczać ludzi bez "wiskania". I tak oto udało mi się spóźnić na występ tajwańskiej kapeli występującej na głównej scenie. Sam występ dobry i wzbogacony przez orkiestrę, ale przy pełnym słońcu muzyka Chthonic robiła dziwne wrażenie. 

Chthonic zagrali dobrze, ale występ przy pełnym słońcu jakoś zabrał klimatu.
Po tym koncercie szybko przeniosłem się do Bullhead City Circus, żeby nie spóźnić się na show fińskiej kapeli For The Imperium. Przy okazji udało się zobaczyć niemalże cały koncert nieznanej mi dotąd formacji Nailed To Obscurity. Wówczas też przypomniałem sobie o ringu do wrestlingu i o tym, że miałem przyjść zobaczyć jakieś walki. Traf chciał, że równie szybko o tym zapomniałem. For The Imperium wypadli świetnie, chociaż nie było jakiegoś wielkiego odzewu ze strony zgromadzonej publiki. Muzycy dawali z siebie wszystko i grali głównie numery ze swojego drugiego albumu zatytułowanego "Hail The Monsters". 

For The Imperium podczas występu na W.E.T. Stage (w Bullhead City Circus).
Po koncercie też nie było chwili wytchnienia, bo na Party Stage zaraz miał się zacząć występ niemieckiej formacji Knorkator. Cóż, kumpel bardzo mocno upierał się, że chce to zobaczyć, bo zabawnie wyglądało na youtube. Okazało się, że jest to tak zabawne, że da się wytrzymać tylko kilka minut. Zresztą ciężko dobrze się bawić na kapeli grającej komediowy metal, której teksty są tylko po niemiecku - oczywiście przy założeniu, że nie zna się niemieckiego. Można się poczuć jak na występie Bülenta Ceylana. Nie pozostało nam nic innego jak dalej krzątać się po strefach ze sklepikami i wyszukiwania ciekawostek. Ale oczywiście tylko do 14 z minutami, bo później na Black Stage mieli wyjść goście z Five Finger Death Punch. Słońce dawało znać o sobie, nie wiem jaka była temperatura, ale pewnie coś ponad 30 stopni. Oczywiście nie było mowy o tym, żeby gdzieś się schować przed słońcem, bo najzwyczajniej w świecie nie było gdzie. Prażąc się na słońcu trafiłem pod niesamowitego miejsca wypełnionego po brzegi płytami. Oczywiście nie mogłem się powstrzymać nabyć kilka pozycji, których cena była dużo niższa niż ta u nas. I to mnie zastanowiło - jak to jest możliwe, że jedzenie jest tutaj dwa razy droższe, a płyty dwa razy tańsze? Nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie. Już z wypełnioną płytami torbą udałem się na spokojne obejrzenie występu Five Finger Death Punch. Kompletnie niczym panowie nie zaskoczyli. Nawet set był bliźniaczo podobny do tego, który nie tak dawno słyszałem podczas koncertu w Stodole. Po tym jakże wtórnym występie wybrałem się na Party Stage na Hellyeah. Oj tutaj długo nie wytrwałem, bo przypomniałem sobie, że ta kapela mnie straszliwie nudzi (poza kilkoma numerami). I nie było inaczej. Skwar palił, a ze sceny leciała nuda. 

Heaven Shall Burn zaskoczyli świetnym setem i niesamowitą scenografią.
A czekałem na coś niesamowitego - występ Heaven Shall Burn. I muzycy tej kapeli nie zawiedli. Nie dość, że na True Metal Stage przygotowana została świetna scenografia przypominająca miasto zniszczone wojną, to jeszcze panowie zaserwowali świetny zestaw numerów. To był pierwszy raz kiedy widziałem HSB na żywo i na pewno szybko tego nie zapomnę. Po Heaven Shall Burn na bliźniaczą scenę weszła fińska kapela Children Of Bodom. I jak zwykle dali świetny koncert, ale Alexi udowodnił, że nie jest zbyt dobrym mówcą. Ciężko było zliczyć ile razy w swoich wypowiedziach użył słowa "fuck". Fuckin', fuck, fuckers, itp. To było najczęściej używane słowo przez Alexiego. Kiedy usłyszałem "Downfall" to myślałem, że oszaleję. Ale ten numer nie tylko na mnie tak zadziałał. Widać było absolutne szaleństwo pod sceną. Po tym jakże "fuckin'" świetnym show nadeszła pora na Apocalyptikę. I, tak jak przypuszczałem wcześniej, zostałem zanudzony niemalże na śmierć. Do tego zaczęło pojawiać się ogromne zmęczenie. W końcu niemalże od 9 godzin bez przerwy słuchałem metalu stojąc na nogach (no dobra, czasami siedząc na przesuszonej trawie). Zacząłem nawet odliczać ile jeszcze muszę wystać, żeby doczekać się ostatniego koncertu tego dnia - wyszło mi, że jeszcze 7 godzin...czyli prawie drugie tyle co do tej pory. Pojawiła się chwila zwątpienia. Na szczęście przeszła, kiedy zobaczyłem Carcass na Party Stage. Tymczasem Black Stage była okupowana przez Motorhead, którego szczerze nie lubię, więc wolałem zobaczyć występ death metalowców. A ci nie zawiedli, zagrali stare hity, ale też przeplatali je numerami ze swojej ostatniej płyty (którą znam lepiej niż ich stare hity). Później chciałem się przejść na Hell do Bullhead City Circus, ale kumpel szedł w zaparte, że on chce Slayera. No i dobra, zobaczyliśmy Slayera. Panowie znowu odwalili co mieli odwalić i zeszli ze sceny. Ot taki sobie koncert. Jakoś Slayer nigdy nie robił na mnie wrażenie na żywo i chyba nigdy nie będzie robił (ty był trzeci występ tej kapeli jaki widziałem). No dobra, po tym miała nastąpić prawdziwa petarda, czyli King Diamond. Niestety tutaj znowu przeżyłem dejavu - jakbym oglądał niedawny koncert w Hali Koło. Z tymże zrobiony z większą pompą, bo większa scena i większe możliwości. Zaskoczeniem było dla mnie to, że do Kinga dołączył basista kapeli The Poodles, niejaki Pontus Egberg. Niestety zmęczenie podczas tego koncertu wzięło górę i udałem się do swojego namiotu. Jeszcze kiedy usypiałem z oddali dobiegały mnie dźwięki dochodzące z głównych scen, gdzie kapele grały do godziny 3 w nocy.

Spacer po strefie z merchem i budami z jedzeniem.
Apocalyptica nie zachwyciła, ale to też nie jest rodzaj muzyki, który do mnie trafia.
CDN...

1 komentarz:

  1. Fajny artykuł. Fajne zdjęcia. Fajnie przeczytać jak było, jak nie miało się okazji być i nawet zauważyć chwili, gdy rozeszły się bilety;) Fajnie, że dali możliwość oglądania online. Choć tam publika zdawała się drętwa, ale z crowd surfingiem to ludzie zdrowo przeginali. Szkoda Lemmiego, który podobno zasłabł. Życzę równie udanych koncertów. Z przyjemnością czytać takie relacje.

    OdpowiedzUsuń