sobota, 11 czerwca 2011

Sonisphere 2011 - Polska, Warszawa


Sonisphere 2011
(10.06.2011, Warszawa, Lotnisko Bemowo)

Skład:
Duża scena:
Iron Maiden (UK)
Motorhead (UK)
Mastodon (USA)
Volbeat (DNK)
Devin Townsend Project (CAN)
Killing Joke (UK)

Mała scena:
Hunter (PL)
Corruption (PL)
Made Of Hate (PL)
Leash Eye (PL)
Chasse (PL)

To był dopiero drugi tak duży metalowy festiwal organizowany w Warszawie w ciągu ostatnich kilku lat. W zeszłym roku na Sonisphere zargała wielka czwórka thrash metalu, więc oczekiwania co do tegorocznej edycji tego festiwalu były ogromne. W każdym tygodniu pojawiały się nowe plotki odnośnie kapel, które mają przyjechać do Polski. Najwięcej plotek krążyło wokół Slipknot - na niektórych serwisach pojawiały się wręcz informacje, że kapela na 100% zawita do Warszawy, ale organizator czeka z potwierdzeniem do ostatniej chwili. Jednak Slipknot nie wystąpił, a zamiast niego wystąpiły inne formacje - głównymi gwiazdami wieczoru miały być Iron Maiden i Motorhead, a wsparciem Mastodon, Volbeat, Devin Townsend Project i Killing Joke. Ponadto organizatorzy zadbali o to, żeby wielbiciele ciężkich brzmień nie nudzili się podczas wymiany sprzętu na głównej scenie, która miała miejsce pomiędzy kolejnymi występami - dla tych osób została stworzona mała scena, którą można nazwać również "polskim zakątkiem". Dlaczego? Bo wystąpiły na niej wyłącznie polskie kapele - dwie formacje wybrane przez słuchaczy Antyradia (Chasse i Leash Eye), a ponadto uwielbiani przez Dickinsona Made Of Hate i dwie znane w Polsce marki - Corruption i Hunter.

Jeszcze długo przed datą 10 czerwca pojawiały się w sieci głosy niezadowolenia dotyczące składu tegorocznej edycji Sonisphere - ale trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że organizatorzy nie mogą co roku zapraszać wielkiej czwórki. Tym razem muzycznie Sonisphere był bardzo różnorodny - patrząc na skład, można domniemywać, że każdy znalazł coś dla siebie i na pewno mógł się solidnie wyszaleć. Jedyne co mnie oburzyło to nie był skład, ale czas dany konkretnym kapelom - do tej pory nie rozumiem dlaczego Killing Joke dostał zaledwie 30 minut (przez co nie mieli czasu zaprezentować się publiczności - ale o tym więcej w dalszej części).

Na lotnisko na Bemowie jednak nie było trudno dotrzeć - chociaż czytając oświadczenia ZTM spodziewałem się prawdziwej drogi przez mękę. Na szczęście autobusy dojeżdżały na miejsce bez problemu, a ulice sąsiadujące z lotniskiem też nie wyglądały na zamknięte. Do samego obiektu też nie zmierzało zbyt wiele ludzi - ot kilka mniejszych i większych grupek, które kierowały się w kierunku bramek. Wejście na lotnisko było szybkie i bezproblemowe - nikt nawet specjalnie nie przeszukiwał osób wchodzących na koncert. Przejście przez ciągnące się w nieskończoność pola, które rozciągały się aż do sceny od razu uzmysłowiło mi, że tędy tłum będzie próbował wyjść z zakończonego koncertu i już w duchu modliłem się, żeby organizatorzy zdjęli bramki przed końcem festiwalu (tak też się stało). Tak idąc po lewej, jak i po prawej stronie mijałem różnego rodzaju stoiska z jedzeniem i piciem, oraz ciągnące się, długie rzędy "toi-tojów". Mała scena była ulokowana kawałek od sceny głównej - niedaleko za lewą trybuną. Z wejściem pod główną scenę też nie było problemu - ale bramkarze byli bardzo niezdecydowani. O ile wchodząc ponownie do GC z lewej strony wystarczyło mieć czerwoną opaskę, o tyle wchodząc z prawej trzeba było dodatkowo okazać bilet na koncert. Dość dziwne zachowanie, bo po co w takim razie naklejane były opaski, skoro i tak trzeba było pilnować biletu? No, ale nieważne. 

Występ Killing Joke zaczął się zgodnie z rozkładem prezentowanym przez organizatora koncertu - pogoda nie bardzo dopisywała, padał lekki deszczy, a i temperatura była raczej jesienna niż letnia. W każdym razie kapela wyszła i zagrała tylko 5 numerów - i niestety nie do końca spełnili moje oczekiwania. Początkowo publiczność sprawiała wrażenie zaskoczonych, ale jakoś przy czwartym kawałku już widać było ruch pod sceną. Killing Joke w zeszłym roku dwa razy odwoływali swój koncert w Warszawie, więc myślałem, że wynagrodzą to fanom za sprawą Sonisphere. Niestety dostali tylko 30 minut na zaprezentowanie swojej bardzo bogatej i różnorodnej twórczości. Przez to ich występ przypominał raczej film na przewijaniu niż występ podczas festiwalu. Cały czas liczyłem na to, że zagrają "European Superstate" z ich ostatniego albumu, ale to pewnie nie spodobałoby się zgromadzonej publiczności - wszak elektroniki nikt się tutaj nie spodziewał. Z drugiej strony miałem nadzieję na ich najbardziej oklepany hicior, czyli "Love Like Blood" - niestety tego też nie było. Na szczęście Coleman (wokalista Killing Joke) to niezły czub, co pokazał na scenie - co chwilę się mając trzęsąc się jakby był traktowany wysokim napięciem, czy maszerując w jednoczęściowym kombinezonie w moro. Nie mogło się też obyć bez specyficznego makijażu Colemana, który może przypominać słaby corpsepaint. Na pewno, gdyby Killing Joke dostali więcej czasu mogliby się lepiej zaprezentować. Później nie ruszając się z GC z dużej odległości przyglądałem się występowi Chasse, który odbywał się na małej scenie. Niestety nie byłem na tyle zainteresowany, żeby biec w podskokach taki kawał drogi, żeby popatrzeć z bliska co tam się dzieje na scenie. 

Tymczasem powoli do występu przygotowywał się Devin Townsend ze swoim zespołem. Trochę się zdziwiłem, kiedy zobaczyłem, że sam stroi sobie gitarę i bierze udział w przygotowywaniu sprzętu do występu. Oczywiście idzie to dla niego jak najbardziej na plus. Niestety (lub stety) powstały jakieś problemy techniczne, które uniemożliwiły rozpoczęcie występu Devina zgodnie z czasem - żaden z mikrofonów nie działał. Ale dzięki temu wokalista złapał świetny kontakt z publicznością wygłupiając się na scenie lub strojąc sobie żarty ze zgromadzonego tłumu. Charyzma aż od niego biła - co też przejawiało się podczas występu jego formacji. Pozostali muzycy byli bardzo statyczni - widać było, że dla nich to głównie praca. Natomiast dla Devina to była zabawa, igranie z publicznością. Świetny występ, ale również za krótki - wielka szkoda, bo mimo tego, że muzycznie nie zostałem powalony, to show jakie zgotował Devin bardzo mi się podobało. 

W związku z lekką obsuwą koncert Devin Townsend Project trochę się wydłużył i ledwo co zdążyłem podbiec pod małą scenę, gdzie występowali zwycięzcy konkursu Antyradia - Leash Eye. Akurat na zobaczeniu tego występu bardzo mi zależało, bo oddałem (aż 1 ;-) ) głos na tą formację. Chłopaki wcale nie byli stremowani występem przed dość dużą publicznością, która znajdowała się pod małą sceną. Niestety udało mi się usłyszeć tylko jakieś 2,5 kawałka i zobaczyć wręczenie "złotej kosy" (statuetka Antyradia). Ognia w muzyce Leash Eye ognia nie zabrakło. Kapela niedługo wydaje swój drugi album i mam nadzieję, że będzie równie dobry jak kawałki, które zaprezentowali na Sonisphere.

Po pobieżnym zapoznaniu się z twórczością Leash Eye szybko pobiegłem z powrotem do GC, bo swój występ za chwilę zaczynali Duńczycy z Volbeat. Tutaj już publiczność ewidentnie pokazała się z dobrej strony, można było się solidnie poobijać, można też było zaliczyć skromny "wall of death". Tradycyjnie już największe szaleństwo pod sceną miało miejsce podczas "Radio Girl" - czyli tak naprawdę jednego z najlżejszych numerów Volbeat. Nigdzie nie mogę znaleźć setlisty, ale wiem, że Duńczycy zagrali też "Fallen", "Hallelujah Goat ", "We", "Guitar Gangsters & Cadillac Blood " i "Sad Man's Tongue" + jeszcze kilka numerów. Sam występ wypadł bardzo dobrze, chociaż więcej mocy kapela miałaby w zamkniętym pomieszczeniu (z tymże klub powinien być nieco większy od warszawskiej Progresji). Koncert w tym przypadku nie był ani za krótki, ani za długi - taki w sam raz. Na pewno nikt kto przyszedł na Sonisphere zobaczyć Volbeat nie powinien czuć się rozczarowany.

W przerwie przed Mastodonem wpadłem pod małą scenę zobaczyć jak radzi sobie Made Of Hate, które już dane mi było zobaczyć na żywo po raz drugi. Z tego co zobaczyłem na scenie i usłyszałem niewiele się u nich zmieniło - panowie nadal grają dobrze. Akurat trafiłem na kawałek "Bullet In Your Hea", co trochę mnie rozbawiło, bo przypomniał mi się ich koncert sprzed trzech lat, kiedy to spalił im się wzmacniacz i basista ratował sytuację grając "Another One Bites The Dust". Tym razem nic takiego się nie stało, a ja po tym kawałku udało się niespiesznie po scenę, na której miał wystąpić Mastodon.

Amerykanie grali naprawdę długo - co trochę mnie zdziwiło, bo nie pamiętając ile czasu mieli według rozkładu miałem wrażenie, że wcale nie więcej niż Volbeat. Tymczasem okazało się, że Mastodon zagrał pełny set - chociaż nie zagrali "The Last Baron" co mnie lekko rozczarowało. I podczas ich występu dało się odczuć, że część ludzi kompletnie nie zna tej kapeli - niektórzy wyglądali wręcz na znudzonych i jakby wyczekiwali końca ich występu, a przecież zamiast słuchać Mastodona można było się wybrać do budek z jedzeniem i piciem. W każdym razie panowie zagrali bardzo przekrojowy set, co im się chwali. Podczas ich występu miałem wrażenie, że Brent bardzo się męczy w partiach wokalnych, co z kolei Troyowi przychodziło bez większych trudności - był on również najżywszą osobą na scenie podczas tego występu. Pozostali muzycy raczej chcieli po prostu zagrać koncert, a nie bawić się w robienie jakiegoś show na siłę. Setlista koncertu na końcu posta.

Po Mastodonie udało mi się obejrzeć fragment występu Corruption i akurat trafiłem na moment, w którym Rufus (wokalista Corruption) wspominał o Nergalu, któremu zadedykował kawałek "Devileiro". Tutaj też niestety nie zagrzałem zbyt długo miejsca, bo już zobaczyłem rozwieszoną flagę Motorhead na głównej scenie. Żałuję, że nie zostałem na dłużej przy małej scenie, bo ten występ (sądząc po trzech kawałkach jakie słyszałem) wypadł najlepiej z tych, które widziałem na małej scenie (niestety Huntera nie widziałem). W każdym razie zostałem odpowiednio zachęcony do bliższego zapoznania się z tą formacją. Na duży plus zaliczam intro jakie towarzyszyło kapeli - jeden z kultowych tekstów z filmu "From Dusk Till Dawn".

Motorhead wyszedł równo o czasie. Co prawda nigdy za tą kapelą nie przepadałem, ale chciałem ich zobaczyć na żywo (być może wówczas udało by mi się do nich przekonać). Tłum szalał, gdy tylko Lemmy wystawił nosek od swojego buta na scenę. Fenomen tej kapeli jest dla mnie nadal jedną wielką zagadką. Ale widziałem, że wśród publiczności więcej było osób zachwyconych występem Motorhead niż tych, które nudziły się podczas występu Lemmy'ego i spółki. Większe poruszenie można było zauważyć podczas ich najbardziej znanego numeru, czyli "Ace Of Spades". Jedyny poważny mankament tego występu to bardzo cichy wokal Lemmy'ego , muzyka była nawet za głośna. W każdym razie dzięki występowi Motorhead można było posłuchać co to prawdziwy "rock'n fuckin roll" - setlista na dole posta. Ta część festiwalu tak zelektryzowała publikę zgromadzoną na płycie, że połamana została jedna z barierek odgradzających płytę od przesmyku pomiędzy płytą a GC. Na szczęście ta usterka została dość szybko naprawiona - i dzięki temu koncert gwiazdy wieczoru odbył się zgodnie z harmonogramem.

Na występ Huntera w ogóle nie poszedłem, bo nigdy nie przepadałem za tą kapelą, nigdy też nie miałem ochoty oglądać ich występów. Wolałem chwilę odpocząć przed koncertem Iron Maiden. tutaj niestety rozstawianie sprzętu nie ograniczyło się do rozwieszenia płachty z logo kapeli. Brytyjczycy przywieźli ze sobą całą scenografię - co oczywiście nie jest niczym nowym. Tym razem scena wyglądała jak wnętrze jakiegoś statku kosmicznego - w końcu to koncert w ramach trasy promującej album "The Final Frontier". Nowe wydawnictwo Iron Maiden mnie bardzo rozczarowało, więc liczyłem na to, że muzycy nie zagrają zbyt wielu nowych kawałków. Kiedy z głośników puszczono kawałek "Doctor, Doctor" to już wiadomo było, że lada moment muzycy pojawią się na scenie. Ale ciaśniej zaczęło się robić dopiero wraz z rozpoczęciem utworu "Satellite 15...The Final Frontier". Wstęp został zaprezentowany na ekranach, które znajdowały się po obydwu stronach sceny. Bardzo dobrze, że podczas koncertu Iron Maiden szarówka ustąpiła miejsca nocy, bo dzięki temu całe oświetlenie jakim został opatrzony występ gwiazdy wieczoru było widoczne w pełnej krasie. Tył sceny był upstrzony jasno świecącymi diodami, co sprawiało wrażenie czystego, nocnego nieba, na którym roi się od jasnych gwiazd. Kiedy skończyło się intro na scenie pojawiła się kapela i dokończyła kawałek. I niestety poczułem się trochę zawiedziony, bo kolejne kawałki zwiastowały set oparty w dużej mierze na kawałkach z ostatniego albumu - trzy nowe numery zostały "przecięte" przez "2 Minutes To Midnight". Kiedy zobaczyłem, że płachta z tyłu sceny zmieniła się na statek płynący podczas sztormu byłem już na 100% pewny, że dane mi zostanie po raz drugi usłyszeć na żywo "Rime Of The Ancient Mariner", niestety zamiast tego usłyszałem kawałek "The Talisman". Na szczęście Bruce powiedział, że dzisiaj mają trochę czasu i będą nie tylko nowe "rzeczy". Dalsza część występu to znane hity Iron Maiden, prawdziwie przekrojowy materiał, który omijał jedynie wydawnictwa nagrane z Blazem (nad czym bardzo ubolewam). Jedynym kawałkiem z nowego albumu, który został jeszcze zagrany tego wieczoru był "When The Wild Wind Blows". Co do formy wokalnej Bruce'a - można mówić wiele, ale ten gość jest ciągle fenomenalny, jego wokal brzmi świetnie mimo upływu lat. Świetnie wypadło wykonanie "Blood Brothers", które zostało poprzedzone przemową dotyczące fanów Iron Maiden, którzy tworzą jedną wielką rodzinę, bez różnicy jakiego są wyznania, koloru skóry, czy orientacji seksualnej. Oczywiście na scenie nie mogło zabraknąć walki Janicka z Eddiem - i takie starcie odbyło się przy akompaniamencie numeru "The Evil That Men Do". Znany z okładek potwór tym razem wyglądał jak dokładnie tak jak na okładce najnowszego albumu Ironów - wielki zielony olbrzym pojawił się jeszcze przy okazji kawałka kończącego występ, czyli podczas numeru "Iron Maiden". Tym razem pojawiła się tylko ogromna głowa i potężne łapy, które wystawały zza sceny. Oczywiście w planach kapela miała również trzy numery na bis, jednym z nich tradycyjnie był "Hallowed Be Thy Name". Występ gwiazdy wieczoru był świetny - najlepszy z koncertów, które odbyły się na festiwalu, chociaż wyraźnie słabszy od tego sprzed trzech lat, ale wówczas inaczej wyglądała setlista, jak i inna była to trasa. W każdym razie chciałoby się wykrzyknąć "Up The Irons"! Ale podobnie jak na stadionie Gwardii, tak i na lotnisku Bemowo rozchodzącym się fanom Iron Maiden towarzyszył kawałek "Always Look on the Bright Side Of Life" znany z pythonowskiego filmu "Life Of Brian".

Podsumowując, druga edycja festiwalu Sonisphere wypadła bardzo dobrze, ale organizator musi pomyśleć nad tym, żeby rozłożyć koncerty na dwa dni. Wówczas można by zaprosić więcej gwiazd, zaprosić również więcej polskich znanych formacji, które jeszcze nie miały okazji wystąpić na tak dużym festiwalu. A i publiczność byłaby wtedy bardziej zadowolona, bo kapele mogłyby grać dłużej, bo nie oszukujmy się, co to jest 30 minut grania? Praktycznie nic. Gdyby Iron Maiden dostali tylko pół godziny, to zdążyli by zaprezentować tylko trzy kawałki z nowej płyty i nic więcej. Sama organizacja była dobrze pomyślana i praktycznie nie ma czego zarzucić organizatorowi. Informacja odnośnie wydostania się z Bemowa też była przekazywana kilka razy za sprawą głównych głośników. Ponadto przystanki, z których odbierani byli uczestnicy koncertu zostały odpowiednio oddalone od lotniska, dzięki czemu bezpiecznie można było do nich dotrzeć bez niepotrzebnego ścisku. Samo wyjście z terenu lotniska również odbyło się sprawnie i szybko, za co należą się brawa dla organizatora. A występy? Cóż, to było prawdziwe święto ostrego grania, chociaż pogoda nie dopisała, to fani twardo stali odziani w koszulki swoich ulubieńców. Oby przyszłoroczny Sonisphere był jeszcze lepszy niż tegoroczny!

Setlisty:
Devin Townsend Project
01. Supercrush!
02. Juular
03. Truth/OM
04. By Your Command

Mastodon
01. Iron Tusk
02. March Of The Fire Ants
03. Where Strides The Behemoth
04. Circle Of Cysquatch
05. Aqua Dementia
06. Crack The Skye
07. The Wolf Is Loose
08. Crystal Skull
09. Seabeast
10. Bladecatcher
11. Colony Of Birchmen
12. Megalodon
13. Blood And Thunder

Motorhead
01. Iron Fist
02. Stay Clean
03. Get Back In Line
04. Metropolis
05. Over The Top
06. One Night Stand
07. In The Name Of Tragedy
08. Drum solo
09. I Know How To Die
10. Going To Brazil
11. Killed By Death
12. Ace Of Spades
13. Overkill

Iron Maiden
01. Satellite 15... The Final Frontier
02. El Dorado
03. 2 Minutes To Midnight
04. The Talisman
05. Coming Home
06. Dance Of Death
07. The Trooper
08. The Wicker Man
09. Blood Brothers
10. When The Wild Wind Blows
11. The Evil That Men Do
12. Fear Of The Dark
13. Iron Maiden
--------------------------------
14. The Number Of The Beast
15. Hallowe Be Thy Name
16. Running Free

3 komentarze:

  1. Fajna relacja, ale poza Mastodon i Iron Maiden nie znalazłbym tu niczego dla siebie...

    OdpowiedzUsuń
  2. Żałuję, że zabrakło mnie tam. Z chęcią posłuchałbym choćby poczciwych Ironów... ale jak to zwykle bywa chroniczny brak kasy i panując jak zaraza sesja zweryfikowała skutecznie moje plany na ten miesiąc.

    OdpowiedzUsuń
  3. Powiem tak - warto było uczestniczyć w tym festiwalu, ale uważam, że organizator musi następnym razem pomyśleć o rozdzieleniu tego wydarzenia na dwa dni. BTW Bruce Dickinson był w zaskakująco dobrej formie wokalnej - chyba nawet lepszej niż trzy lata temu.

    OdpowiedzUsuń