czwartek, 13 stycznia 2022

Podsumowanie roku 2021 #1

Zacznijmy to podsumowanie ubiegłego roku z trochę innej strony niż zwykle. Do głównej części podsumowania przejdziemy za chwilę, a konkretnie w drugim poście. Najpierw chciałbym wyróżnić kilka wydawnictw w różnych kategoriach - tych dobrych, jak i tych złych. Każda z kategorii będzie pokrótce opisana, żeby wiadomo było, czego konkretnie dotyczy. Top 30 oraz Top 10 płyt spoza metalu znajdziecie w drugiej części podsumowania 2021 roku.



Największe zaskoczenie

Na pierwszy ogień idą największe zaskoczenia. Ta kategoria jest bardzo prosta do wyjaśnienia, znajdują się tutaj albumy kapel, których dotychczasowa kariera, a raczej ich kolejne wydawnictwa sugerowały, że niczego dobrego już raczej nie można się po nich spodziewać. Czyli nie ma tutaj miejsca na formacje, które od samego początku wypadały słabo, jest to kategoria dla grup, które dobrze zaczęły, a później gdzieś się zagubiły i nagle w 2021 roku zaskoczyły niespodziewanie dobrym materiałem.

Volbeat - Servant Of The Mind
(heavy/groove metal/rock'n'roll)

O Volbeat mógłbym już spokojnie napisać krótką książkę. O tym jak kiedyś dali swój najlepszy koncert podczas XXVI edycji Show No Mercy w warszawskim klubie Progresja. O tym, jak to miał to być ostatni ich koncert klubowy (jak widać była to tylko plotka). I o tym, jak po wydaniu trzech bardzo dobrych płyt, które zapewnił im rozpoznawalność i już chyba nieśmiertelność w groove metalu popadli w bylejakość i serwowali już tyko średnie i słabe płyty, w każdym razie takie, do których nie chce się wracać. I tak też myślałem, że będzie z "Servant Of The Mind", który to materiał poprzedzały bardzo obiecujące single. Już termin premiery też sugerował, że kapela nie do końca wierzy w swój album, bo jaka grupa prezentuje swoje nowe wydawnictwo w grudniu? Jak się jednak okazało "Servant Of The Mind" to materiał świetny i taki, na jaki czekałem nie tylko ja, ale też całe rzesze fanów tej duńskiej grupy. 

Bullet For My Valentine - Bullet for My Valentine
(melodic metalcore/alternative metal/groove metal)

Bullet For My Valentine w pewnym momencie działali na mnie jak czerwona płachta na byka. Bo cóż to za metalcore? Melodyjne zaśpiewy, mnóstwo melodii gitarowych i jakieś popowe ciągoty. Jeszcze było to dla mnie do przeżycia na albumie "Scream Aim Fire" (2008), ale z każdym kolejnym materiałem było coraz gorzej. I od niechcenia odpaliłem tegoroczny "Bullet For My Valentine", ot tak, żeby skreślić z listy nowości, które trzeba przesłuchać. I po jednym odsłuchu musiałem zaserwować drugi, bo nie wierzyłem, że to jest Bullet For My Valentine. Kolejne odsłuchy tylko mnie upewniły, że muzycy wchodzący w skład kapeli dorośli i nie serwują popowej papki. Wreszcie słychać w ich muzyce energię, nie brakuje przebojowości, ale jest też sporo agresji, a do ich nowego materiału chce się wracać.

Thy Catafalque - Vadak
(avantgarde metal/progressive metal/folk metal/black metal)

Nigdy nie mogłem się wciągnąć w muzykę Thy Catafalque, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że jest to bardzo ceniony projekt na awangardowej scenie metalu. I pewnie na "Vadak" kopletnie bym nie zwrócił uwagi, gdyby nie klip do utworu "Szarvas". I to zarówno chodzi tutaj o muzykę, jak i wideo. Ten trwający niespełna 6 minut klip sprawił, że czekałem na premierę "Vadak" skreślając dni w kalendarzu. A było ich sporo, bo premierę "Szarvas" i pojawienie sie "Vadak" dzieliły niemal dwa miesiące. Ten numer miał wszystko, dosłownie. I kiedy już dorwałem się do nowego materiału Thy Catafalque to wiedziałem, że oto jest i jeden z pewniaków, dla których nie zabraknie miejsca w podsumowaniu roku. Mamy tutaj folk metal zmieszany z black metalem, elementy industrialnego metalu, progressive metal, trochę post-rocka, sporo ambientu. Wszystko to wymieszane w wielkim kotle i podane w formie "Vadak", palce lizać!


Najlepszy powrót po latach

Przeglądając tegoroczne premiery nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że sporo kapel wróciło w tym roku z nowymi materiałami, i nie mam tutaj na myśli formacji, które były również aktywne na scenie w ostatnich latach. Mówię o grupach, które albo od dawna nie istniały i nagle zostały reaktywowane, lub o takich, które istniały, ale od wielu, wielu lat nie wydały nowego materiału. Ta kategoria dotyczy tych niespodziewanych powrotów do świata żywych, ale nie tylko powrotu na scenę, ale też powrotu za sprawą nowych albumów.

Axewitch - Out Of The Ashes Into The Fire
(heavy metal)

Swój ostatni materiał szwedzka heavy metalowa grupa Axewitch wydała w 1985 roku. Aż 36 lat fani tej kapeli musieli czekać na nowy album. Oficjalnie formacja wróciła na scenę w 2007 roku, ale aż 14 lat trzeba było czekać na pojawienie się "Out Of The Ashes Into The Fire", czyli czwartego album Szwedów. Nad płytą grupa pracowała niemal w oryginalnym składzie (jedynie basista jest świeżym narybkiem, który zawitał do Axewitch w 2012 roku) i muzycy zaserwowali materiał, który brzmi jakby został wyjęty żywcem z właśnie z lat 80-tych. I mam tutaj na myśli zarówno strukturę kawałków, jak i samo brzmienie albumu. Oby tym razem muzycy Axewitch pozostali aktywni na scenie, bo nieźle pozamiatali tym wydawnictwem.

Massacre - Resurgence
(death metal)

Pamiętacie Massacre? Chodzi mi o death metalową grupę, która w 1991 roku dała nam "From Beyond", rok później epkę "Inhuman Condition"...a o dalszych losach tej formacji lepiej nie wspominać. W tym roku formacja wróciła do życia po raz drugi. Pierwszy raz nie do końca udanie próbowali wydostać się grobu w 2014 roku za sprawą płyty "Back from Beyond". Ten album nazwałbym przyzwoitym death metalem, którego już nikt nie pamięta. W tym roku Massacre powrócili ponownie i już w zdecydowanie lepszy sposób, chociaż przed przesłuchaniem "Resurgence" nie do końca wierzyłem w ich udaną rezurekcję. Jak się jednak okazuje odświeżenie składu o Roggę Johanssona (tak, tego, który występuje w 90% death metalowych projektów ze Szwecji), Brynjara Helgetuna, Jonny'ego Petterssona i Scotta Fairfax'a przyniosło rezultaty. Massacre wreszcie wrócili w dobrym stylu, co pozwala sądzić, że Kam Lee przestanie się wreszcie błąkać po średniej jakości death metalowych projektach.

Love and Death - Perfectly Preserved
(nu-metal/alternative metal)

Nie jestem fanem Korna, więc decyzję Briana "Heada" Welcha o powrocie do Korna uznałem za zły znak. Przez ten powrót jego solowy projekt Love And Death przykrył się solidną warstwą kurzu i nic nie wskazywało na to, że poza bardzo dobrym debiutem z 2013 roku jeszcze usłyszymy coś nowego sygnowanego tym szyldem. Dlatego byłem bardzo zaskoczony, gdy okazało się, że po 8 latach Head powróci z "Perfectly Preserved". I chociaż początkowo ten materiał nie zaskoczył tak jak powinien, to po tym, gdy wróciłem do niego po jakiś czasie wpadł mi w ucho i nie chciał długo opuścić mojego odtwarzacza, a po spędzeniu z nim kilku godzin spokojnie mogę powiedzieć, że to wydawnictwo lepsze niż "Between Here & Lost". Drugi album Love And Death udowadnia, że nu-metal nadal żyje i ma się bardzo dobrze.


Największe przeboje

Największe przeboje to kategoria dla osób, które uważają, że przebojowość jak najbardziej może iść w parze z muzyką metalową. Nie ma tutaj miejsca dla twardogłowych, których odrzucają chwytliwe, często zaglądające w popowe rejony melodie, czy wręcz taneczne rytmy. Te trzy materiały zakłamują rzeczywistość i udowadniają, że metal (choć nie tylko metal) wcale nie jest musi być mroczny, zły, ciężki...czy skomplikowany.

Beast In Black - Dark Connection
(melodic power/heavy metal/synthpop)

Nigdy nie mogłem się przemóc do muzyki Beast In Black. Kapela założona przez Antona Kabanena (ex-Battle Beast) w 2015 roku miała za zadanie pójść jeszcze bardziej przebojową ścieżką niż Battle Beast. I przyznam szczerze, że ani "Berserker" (2017), ani "From Hell with Love" (2019) nie były mnie w stanie przekonać do Beast In Black. Może była to kwestia specyficznej barwy wokalisty (przez dłuższy czas byłem przekonany, że jest tutaj zarówno wokalista jak i wokalistka), a może zbyt dużej dawki przebojowości, wręcz momentami nachalnej. A jednak jakaś magiczna moc sprawiła, że odpaliłem "Dark Connection" i po obśmianiu kawałka "One Night in Tokyo", jako próby połączenia mleodic metalu z synthpopem... wróciłem do tego materiału. A później znowu i znowu. Faktycznie był moment, w którym w kółko słuchałem "Dark Connection", głównie dlatego, że nawet kiedy sięgałem po inny album to melodie z płyty Beast In Black kołatały mi się po głowie. Jeżeli przebojowość i melodic metal wam nie straszne to sięgajcie czym prędzej po "Dark Connection".

SkeleToon - The 1.21 Gigawatts Club
(melodic power metal)

Nie mam pojęcia jak to się stało, że sięgnąłem po nowy album włoskiej grupy Skeletoon. Gdyby ktoś pokazał mi ich profil na Metal-Archives to od razu bym powiedział, że to pewnie idealna kapela dla fanów Nanowar Of Steel. Ale gdybym przyjrzał się bliżej, to bym zauważył, że Tomi Fooler założył Skeletoon na szczątkach coverbandu Helloween zwanego Jack-o'-Lantern. Ale to też raczej by mnie nie przekonało do sięgnięcia po płytę Skeletoon, bo fanem Helloween nie jestem. No nic, nieważne, co mnie do tego skłoniło. Odpaliłem i poczułem się jakbym się cofnął do początku drugiego milenium, kiedy to swoje premiery miały takie płyty jak "Eternity" (Freedom Call), dwie części "The Metal Opera" (Avantasia), "Mandrake" (Edguy), "Sign Of Truth" (Dionysus), "Karma" (Kamelot), "Sign of the Winner" (Heavenly) oraz wiele, wiele innych klasyków melodyjnego power metalu. Tak, "The 1.21 Gigawatts Club" to materiał, który garściami czerpie z największych klasyków i zapewnia słuchaczowi pełną przebojowości nostalgiczną podróż w nie tak daleką przeszłość, złotą erę melodyjnego metalu.

Temple Balls - Pyromide
(hard rock/heavy metal)

Gdy pierwszy raz usłyszałem kawałek "Thunder From The North" poczułem, że ten numer po prostu wbija mnie w fotel swoją energią i przebojowością. I nie wierzyłem, że sięgając po "Pyromide" będę odczuwał tę niesamowitą energię przez pełne 44 minut (bo tyle trwa cały album). Ten materiał to hard rockowo-heavy metalowa jazda bez trzymanki z ogromna dawką przebojowości. Zachęcony zawartością "Pyromide" sięgnąłem po dwa wcześniejsze wydawnictwa Finów, ale nie są aż tak dobre jak materiał z 2021 roku. Tutaj jest energia od początku do samego końca, a bezpośrednio po jednym hard rockowym hicie następuje kolejny. Nie ma czasu na złapanie oddechu, nie ma przerw, trzeba przeć do przodu. Ewidentnie Finowie inspirują się gigantami glam metalowej i glam rockowej sceny.

Największe odkrycie

W tej kategorii znajdziecie kapele, które mają już kilka wydawnictw na swoim koncie, ale po pierwszy usłyszałem o nich za sprawą ich płyty z 2021 roku. Oczywiście dotyczy to tylko tych formacji, których nowe albumy błyskawicznie wpadły mi w ucho i przez dłuższy czas nie wychodziły z mojego odtwarzacza...a jeżeli wypadły na jakiś czas, to za chwilę wracały w pełnej chwale.

Trna - Istok
(post-black metal/post-rock)

Mieszanka post-black metalu i post-rocka to nic nowego, i powszechnie wiadomo też, że tego typu wydawnictwa kładą największy nacisk na klimat. Jednak mam wrażenie, że "Istok" jest nieco inny. Rosyjska kapela Trna zaprezentowała we wrześniu 2021 roku swój czwarty studyjny materiał, który był moim pierwszy zetknięciem się z twórczością tej grupy. "Istok" był (i nadal jest) pozycją, która najlepiej brzmi właśnie w jesienne i zimowe wieczory, kiedy za oknem hula wiatr, sypie śnieg, bądź leje deszcz. Wówczas klimat wręcz idealnie łączy się z zawartością nowej płyty Trna. Ale jak już wspomniałem ten materiał nie broni się wyłącznie atmosferą, ale też innymi elementami. Jest tutaj cała masa pięknych gitarowych melodii, które momentalnie wpadają w ucho, a kompozycje są tak napisane, że melodie nie tylko zachwycają, ale też bujają. A numer z gościnnym udziałem kapeli Gaerea to po prostu wisienka na torcie.

Dormant Ordeal - The Grand Scheme Of Things
(death metal)

Cóż to jest za album! Kiedy pierwszy raz sięgnąłem po "The Grand Scheme Of Things" nie miałem pojęcia, że to dzieło krakowskiej kapeli, dla której jest to już trzeci album w dyskografii. Pierwszy odsłuch tego materiału, a tak naprawdę niekompletny, a ja już zamawiałem ten album w wersji fizycznej. Po prostu nie mogłem nie mieć tej płyty na półce (chociaż nie ma już na czym odpalać płyt na CD). Dormant Ordeal zaserwowali piekielnie techniczny i ostry death metal, ale nie stroniący od melodii. I to właśnie połączenie ciężaru i melodii robi największe wrażenie. Ten materiał po prostu wgniata w fotel i działa niczym narkotyk, jeżeli raz odpalicie "The Grand Scheme Of Things" nie będziecie w stanie sobie odmówić kolejnego obrotu....a później następnego i następnego.

So Hideous - None but a Pure Heart Can Sing
(avantgarde metal/blackgaze)

Pod koniec 2021 roku amerykańska kapela So Hideous zaprezentowała swój trzeci studyjny materiał (nie wliczam tutaj instrumentalnej wersji "Laurestine" z 2016 roku). I widząc jako szufladkę "avantgarde metal" nie byłem przekonany, czy na pewno chcę odpalić "None but a Pure Heart Can Sing". Spodziewałem się ciągnących się w nieskończoność niezbyt angażujących kompozycji, pełnych zbędnych udziwnień, drażniących ozdobników i dramatycznych wokali. Tak, obraz tego materiału w mojej głowie przed sięgnięciem po niego nie wyglądał zbyt interesująco. Jak się okazało byłem w błędzie, dosłownie w każdym aspekcie swoich prognozach. So Hideous zaserwowali materiał, który zamyka się w 32 minutach i jest po brzegi wypakowany treścią. Nie ma tutaj momentu, w którym mógłbym chociaż złapać oddech (tak, ciężko jest wstrzymywać oddech przez 32 minuty). Cały czas co się tutaj dzieje! To niezwykle zróżnicowane wydawnictwo pełne niebanalnych rozwiązań, ale jednocześnie nieprzygniatające słuchacza nadmiarem udziwnień, mieszania, łamańców, itp. Świetny materiał, który dostarcza całej masy wrażeń.

Najlepszy polski album

Ta kategoria chyba nie wymaga zbyt wiele wyjaśnienia. Poniżej znajdziecie trzy najlepsze według mnie albumy z polskiego podwórka, które ukazały się w 2021 roku.

Dormant Ordeal - The Grand Scheme of Things
(death metal)

Czy ja już wspominałem o Dormant Ordeal? Oczywiście, że tak i uważam, że ten zespół trzeba promować i wspominać o nim tyle, ile się da, żeby wieść o ich twórczości dotarła do jak najszerszego grona odbiorców. Ten album ukazał się naprawdę późno, bo dopiero 3 grudnia 2021 roku, ale narobił niezłego bałaganu w moim podsumowaniu roku. A powód był dość prosty, mimo tego, że w ubiegłym roku słuchałem bardzo dużo death metalu i spora część to były premiery, to jednak nie słyszałem nic lepszego w tym gatunku niż "The Grand Scheme of Things". Muzycy z Krakowa po prostu rozbili bank serwując niezwykle mocny materiał zabarwiony ciekawymi melodiami gitarowymi. To nie tylko najlepszy death metal na polskiej scenie w 2021 roku, ale również wśród zagranicznych premier.

Thy Worshiper - Bajki o Staruchu
(folk metal/pagan black metal)

Bardzo bałem się o ten album, chociaż z drugiej strony trzymałem za niego kciuki. Po tak świetnym wydawnictwie jak "Klechdy" (2016) obawiałem się, że kapela zawiesiła sobie poprzeczkę zbyt wysoko i przy najbliższej okazji strąci ją z hukiem. Na szczęście byłem w błędzie. Chociaż na następcę "Klechd" trzeba było czekać aż 5 lat to jednak się opłaciło. Już singlowy "Baba Jaga" sprawiał świetne wrażenie. Ponownie kapela przygniatała ciężkim klimatem pełnym folkowych odniesień, czarowała muzyką i budziła wręcz przerażenie tekstami. I singiel okazał się być doskonałą zapowiedzią płyty, bo narobił niesamowitego smaku na najnowszy materiał Thy Worshiper, a kiedy już odpaliłem całość "Bajki o Staruchu" to nie byłem w stanie się od niego oderwać. Ten album to prawdziwy horror pełen odniesień do polskiego folkloru (oczywiście w pozytywnym znaczeniu).

Hate - Rugia
(blackened death metal)

Kapela Hate w 2021 roku zaprezentowała swój 12 studyjny materiał. "Rugia" okazała się albumem, który momentalnie wbił się do mojego podsumowania rozstawiając konkurencję po kątach. Bardzo podoba mi się to, co od jakiegoś czasu robi kapela dowodzona przez AFS-a. I chociaż "Auric Gates of Veles" (2019) był albumem, do którego nie wracałem zbyt często, to jednak takie płyty jak "Erebos" (2010), "Solarflesh" (2013), czy "Tremendum" (2017) dość często nawiedzają mój odtwarzacz. Nowy materiał Hate to skondensowana dawka piękna blackened death metalu zamknięta w 35 minutach muzyki. Tak, to prawda, "Rugia" jest wydawnictwem dość krótki, ale za to jakże treściwym! Hate tym wydawnictwem potwierdzili, że są w absolutnej czołówce blackened death metalu na świecie, w Polsce w tym gatunku nie mają konkurencji.


Najlepszy polski debiut

Podsumowanie debiutów zaczniemy od polskiej sceny, na której działo się naprawdę sporo w ubiegłym roku - nie tylko wśród kapel doświadczonych, ale też pojawiło się sporo ciekawych debiutantów. Poniżej znajdziecie trzy wydawnictwa z polskiej sceny, które chciałbym wyróżnić.

Wij - Dziwidło
(protometal/garage rock/stoner rock)

"Dziwidło" to prawdziwie dziwaczne wydawnictwo, które mimo swojej niezwykłości błyskawicznie wpada w ucho. Zarówno dzięki stonerowemu brzmieniu, jak i dzięki polskim tekstom utworów wyśpiewywanych przez Marię. Debiutancki materiał Wij jest bardzo uzależniający, w okolicach premiery przesłuchałem ten materiał wielokrotnie i ciężko mi było wyobrazić sobie, że mógłbym przestać i złapać się za jakiś inny materiał. Ta płyta ma w sobie to coś, jest tutaj miejsce na stoner, trochę oldschoolowego garażowego rocka, szczypta psychodelicznego rocka, ale też nie brakuje rock'n'rollowych odnośników.

Uranus Space Club - Another Planet, Another Love
(space rock/funky/stoner rock/psychodelic rock)

Słuchając tej płyty nie miałem pojęcia, że właśnie obcuję z muzyką tworzoną przez polską kapelę. Oczywiście nie sprawia to, że będę bardziej, czy też mniej gloryfikował zawartość tego wydawnictwa, to raczej stwierdzenie faktu. Uranus Space Club zadebiutowali na początku lipca 2021 roku. "Another Planet, Another Love" to instrumentalna podróż w kosmos, w której muzycy odsłaniają przed słuchaczem mieszankę przeróżnych gatunków - przeważnie jest to funky, stoner rock, psychodelic rock i space rock, ale z połączenia tych stylów powstaje coś niesamowitego. Nie da się przejść obojętnie obok muzyki prezentowanej przez Uranus Space Club, ten materiał wciąga i nie pozwala się od siebie oderwać. Zapętlenie zawartości "Another Planet, Another Love" jest jak najbardziej mile widziane.

Ironbound - The Lightbringer
(heavy metal)

Jestem przyzwyczajony do tego, że niewiele jest ciekawych projektów heavy metalowych na polskiej scenie. Dlatego do każdej heavy metalowej nowości z naszego kraju wolę zawsze podejść ostrożnie, nie mieć zbyt wielkich oczekiwań, bo wówczas rozczarowanie też jest mniejsze. Ale takiego materiału jaki zaserwowała kapela Ironbound się nie spodziewałem (może właśnie przez tą ostrożność). Można się natknąć w sieci na opinie, że "The Lighbringer" to taki materiał dla fanów Iron Maiden z czasów, gdy w ich szeregach występował Blaze Bayley. I jest w tym sporo prawdy, bo muzycznie jest podobnie, wokalnie już niekoniecznie (chociaż są momenty, które zbliżają Łukasza Krauze do stylu Blaze'a). Ale jako osoba, która stawia "The X-Factor" w ścisłej czołówce najlepszych płyt Iron Maiden byłem (i nadal jestem) bardzo zadowolony z odsłuchów debiutu Ironbound. O ile są punkty styczne z płytami Ironów z blaze'owego okresu, to jednak muszę przyznać, że "The Lightbringer" ma w sobie więcej energii, i tutaj tej płycie bliżej do solowych płyt Blaze'a. Ironbound tym albumem wpompowali w moje serce nadzieję w młodą polską scenę heavy metalową, oby nie byli tą przyłowiową jedną jaskółką.


Najlepszy debiut zagraniczny

Pod tą kategorią nie kryje się nic innego jak najlepsze debiutanckie albumy zagraniczne. Chyba nic więcej nie trzeba dodawać, zapraszam do rzucenia okiem i sprawdzenia poniższych pozycji, jeżeli jakimś cudem je pominęliście w ciągu roku.

Heavy Sentence - Bang To Rights
(heavy metal)

Czy istnieje gorsza kategoria do debiutowania niż oldschoolowy heavy metal? Myślę, że gdyby się mocniej zastanowić, to pewnie by się znalazły też cięższe gatunki. A nie wspominam o tym przypadkiem, bo chodzi o debiutancki album brytyjskiej kapeli Heavy Sentence. "Bang To Rights" to ich pierwszy pełny studyjny materiał, a całość brzmi jakby był to album, który został nagrany w latach 80-tych, ale dopiero w 2021 roku został odnaleziony w jakiejś piwnicy w Manchesterze i ktoś zdecydował się go wydać właśnie teraz. "Bang To Rights" to specyficzny materiał, którego charakterystyczne brudne brzmienie dodaje tylko uroku, a krótkie, ale treściwe i wpadające w ucho numery sprawiają, że to wydawnictwo idealne na dłuższą przygodę. Jest w tym debiucie Heavy Sentence jakaś magia dawnych lat, kiedy heavy metal to był po prostu i aż HEAVY METAL.

Kryptik Mutation - Pulled From the Pit
(death metal)

Lekko ponad 23 minuty - tyle czasu potrzebowali death metalowcy z amerykańskiej kapeli Kryptik Mutation, żeby mnie do siebie przekonać. W sumie to nawet mniej, bo przekonałem się do nich już po przesłuchaniu dwóch, czy trzech kawałków z ich debiutanckiej płyty. "Pulled From The Pit" to 23 minuty death metalowego piękna w najprawdziwszej postaci. Za każdym razem kiedy sięgam po ten album zadaję sobie ważne pytanie - dlaczego słucham go ta rzadko? I wówczas odpowiedzi wrzucam "Pulled From The Pit" kilka razy z rzędu do kolejki odtwarzania, do czego i was zachęcam.

Icon Of Sin - Icon Of Sin
(heavy metal)

Lubicie Iron Maiden i Bruce'a Dickinsona? Jeżeli tak, to na pewno znacie też Raphaela Mendesa, czyli gościa, który przez wiele lat nagrywał na swój kanał na youtube covery Iron Maiden. Tak się składa, że Raphael ma głos do złudzenia podobny do Bruce'a Dickinsona i wreszcie możemy go usłyuszeć w nowych kawałkach, które nie pochodzą z repertuaru Iron Maiden. I chociaż jak wspomniałem wokal Raphaela to czysty Bruce Dickinson, to jednak Icon Of Sin muzycznie leży nieco gdzie indziej niż Iron Maiden. I bardzo dobrze, bo dzięki temu nie jest to kapela, które można zarzucić odtwórczość. Choć z drugiej strony jeżeli ktoś mocno rozczarował się "Senjutsu" i nie jest fanem Blaze'a, to może jego zawiedzione nadzieje trochę ułagodzi debiutancki album Icon Of Sin. Brazylijczycy odwalili kawał dobrej roboty i warto śledzić ich dalsze poczynania.


Największy zawód roku

Największy zawód roku to dokładnie to samo co "największe rozczarowanie roku", które pojawiało się kiedyś w podsumowaniach. W kolejnych zestawieniach nie skupiałem się na negatywach, ale pomyślałem, że warto jednak wspomnieć w kilku zdaniach o tych albumach, które najbardziej mnie rozczarowały w 2021 roku. Trzy takie pozycje znajdziecie poniżej.

Moonspell - Hermitage
(gothic metal/rock)

Dawno, dawno temu portugalska kapela Moonspell była wyznacznikiem niebywałej jakości w temacie gothic metalu. Ale te lata już dawno minęły, a ostatnie płyty tej portugalskiej legendy pozostawiają wiele do życzenia. Ostatnim materiałem Moonspell, do którego wracałem często i wracam nadal jest "Alpha Noir", a najlepiej w połączeniu z dodatkową płytą "Omega White". Jednak wspomniany materiał miał swoją premierę  2012 roku. Od tamtego czasu kapela wydała jeszcze dwie płyty: "Extinct" (2015) oraz "1755" (2017). Daleko jednak tym albumom do wspomnianego "Alpha Noir". Z kolei "Hermitage" zapowiadał się naprawdę nieźle, chociaż nadal słychać było, że grupa już została w lżejszych klimatach, których złapała się przy okazji "Extinct". Spore wrażenie robił singiel "Common Prayers"...ale w sumie na tym się kończy. Resztę płyty dominuje potworna nuda, która kończy się dopiero wraz z ostatnim kawałkiem zawartym na "Hermitage". I chociaż ten materiał zamyka się w 52 minutach, to słuchając go mam wrażenie, że rozciąga czas przynajmniej trzykrotnie.

Born Of Osiris - Angel Or Alien
(metalcore/deathcore)

Born Of Osiris to jedna z tych kapel, które zaliczyły w ostatnich latach mocny spadek formy. Grupa miała swój styl, którego inne kapele grające w tym nucie mogły im zazdrościć. Zresztą odpalcie sobie "The Discovery" (2011) lub "Tomorrow We Die ∆live" (2013), a zaraz później zeszłoroczny "Angel Or Alien". Tak, na nowy wydawnictwie kapela brzmi...dosłownie jak każdy inny zespół grający metalcore. Nie ma tutaj żadnych wyróżników, nie ma tej charakterystycznej elektorniki, wszystko brzmi mdło i nijako. I chociaż już "The Simulation" (2019) wypadało słabo, ale jednak cały czas oszukiwałem się, że to wypadek przy pracy i kapela zaraz wróci na swoje prawidłowe tory. Cóż, myliłem się.

Emigrate - The Persistence Of Memory
(industrial metal/rock)

Poprzedni i zarazem trzeci solowy album Richarda Kruspe to było wielkie rozczarowanie. Wydany w 2018 roku "A Million Degrees" był niczym nagrany na siłę album, na którym Richard chciał się pochwalić znajomymi ze sceny muzycznej. Niestety nie było tam żadych jasnych punktów. Ale oto pojawił się singiel "Freeze My Mind" i muszę przyznać, że już pierwszy kontakt z tym kawałkiem sprawił, że byłem niezwykle optymistycznie nastawiony do czwartego albumu w dyskografii "The Persistence Of Memory". Materiał pojawił się 5 listopada, przesłuchałem go raz - pomiędzy innymi wydawnictwami, które miały swoją premierę tego dnia. I niedługo później odpaliłem po raz drugi. Jednak nie dlatego, że materiał tak mi się spodobał, ale dlatego, że miałem wrażenie, że wcale go nie przesłuchałem. I tym razem również bez sukcesu. Nawet pomiędzy tymi nijakimi numerami gdzieś mi zginął "Freeze My Mind", który przecież tak mi się podobał. Trzecie podejście do tego wydawnictwa również nie przyniosło żadnych pozytywnych efektów. To smutne, że z liczącej już cztery studyjne albumy Emigrate warto wracać tylko do debiutu z 2007 roku.

To ta płyta w ogóle wyszła w tym roku?

Jak się okazuje w 2021 roku pojawiły się również płyty, na które czekałem, czekałem, czekałem i po przesłuchaniu już do nich nie wróciłem. Tak bardzo nie zrobił na mnie wrażenia, że w ogóle zapomniałem, że pojawiły się w minionym roku.

While She Sleeps - Sleeps Society
(metalcore)

Nie wiem, co się dzieje z tą kapelą od kilku lat. Po absolutnie genialnym debiucie "This Is the Six" (2012) i poprawieniu za sprawą "Brainwashed" (2015) grupa poszła w jakieś dziwne rejony. W sumie nie takie dziwne, bo jednak jest to po prostu mieszanka alternatywnego metalu i metalcore'a, ale jednak podane zostaje to w tak nieatrakcyjnej formie, że szkoda mi wracać do wydanego w 2021 roku "Sleeps Society". I prawdę mówiąc zabierając się za pisanie podsumowania 2021 roku zupełnie przypadkiem zauważyłem, że While She Sleeps wydali w ubiegłym roku nowy materiał.

Caliban - Zeitgeister
(metalcore)

Nie będę udawał, że nie czekałem na "Zeitgeister", bo czekałem. Zresztą jak na każdy album Caliban od kiedy polubiłem się z twórczością tej niemieckiej grupy (okolice 2009 roku, kiedy to swoją premierę miał album "Say Hello to Tragedy"). I chociaż single zapowiadające ten materiał nie powalały, a poprzedzający ten album "Elements" (2018) też nie powalał, to jednak czekałem na "Zeitgeister", bo to jednak Caliban. Płyta miała swoją premierę 14 maja i w sumie tyle mogę o niej powiedzieć. Słuchałem go przynajmniej trzy razy i bez sukcesu, bez chęci powrotu. W moim odtwarzaczu "Zeitgeister" przepadł w odmęty zapomnienia.

Attila - Closure
(metalcore/nu-metal)

Co za dużo, to niezdrowo. Chociaż od premiery "Villain" (2019) minęły dwa lata, to jednak następujący po nim "Closure" nie wzbudzał moich emocji. Może miałem już przesyt twórczością Attila, bo jednak ich płyty są do siebie dość podobne i kapela nie zaskakuje już niczym nowym. "Closure" odpaliłem i nie miałem ochoty nawet sprawdzić ponownie jego zawartości. Wydany w kwietniu album dość szybko zapomniałem i prawdę mówiąc na kolejny chyba już nie czekam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz