poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Najlepsze albumy lipca 2015

Lipiec, jak to lipiec. Mało kapel wydaje swoje nowe materiały w trakcje wakacji. Te nieliczne raczej nie zachwycają, a nawet jeśli zachwycają, to nie można im poświęcić tyle czasu ile by się chciało. Jednak w ciepłe dni muzyka nie wpada w ucho tak dobrze, jak podczas deszczowych jesiennych, bądź mroźnych zimowych wieczorów. Ale zawsze w te letnie miesiące trafiają się jakieś perełki. Patrząc na lata poprzednie niemalże przecieram łzę wzruszenia, bo mogłoby się wydawać, że wiele z nich swoje premiery miało tak niedawno, a tymczasem okazuje się, że minęło kilka dobrych lat. Mam nadzieję, że i w tym lipcowym zestawieniu znajdzie się kilka perełek, które mimo upływu lat nadal będą gościły w moim odtwarzaczu.


Żeby tradycji stało się zadość zacznę od rozczarowań, żeby później łatwiej było się zachwycać tymi lepszymi tytułami. Co prawda lipiec był dość równym miesiącem, więc nie trafiły się żadne skandalicznie słabe wydawnictwa, ale jest kilka, które chciałem tu wytknąć palcem. Przede wszystkim nowy materiał Powerwolf. Ta formacja zdecydowanie powinna poprzestać z wydawaniem nowych płyt w okolicach "Bible Of The Beast". Chociaż "Blood of the Saints" z 2011 roku jeszcze miało swoje mocne momenty, tak "Preachers of the Night" wydany w 2013 zalatywał straszną nudą. Z każdym kolejnym numerem miałem wrażenie, że kapela sama siebie kopiuje. Dlatego nie miałem wielkich oczekiwań od "Blessed & Possessed". I w sumie tutaj mamy ciąg dalszy tego, co formacja już nagrała, a raczej kopię tego co już było. Jak dla mnie Powerwolf wyczerpali już formułę, która dała im rozgłos w metalowym światku i czas najwyższy szukać czegoś nowego. Każdy kto słucha death metalu zapewne kojarzy takie nazwisko jak Kam Lee. Wokalista znany niegdyś ze świetnej formacji Massacre od kilku lat miota się między różnymi projektami, które wychodzą lepiej lub gorzej. W tym roku można było usłyszeć jego wokale na albumie The Grotesquery "Curse of the Skinless Bride". W lipcu pojawiło się drugie studyjne wydawnictwo kapeli Bone Gnawer, w której to Kam Lee zajmuje stanowisko wokalisty. O ile wydany 2009 roku debiut tej formacji był naprawdę interesujący, w końcu staroszkolnego death metalu nigdy za wiele. O tyle nowy materiał sprawia wrażenie szablonowego podejścia do tematu i kompletnie niczym nie wyróżnia się na plus. Tym bardziej, że aktualnie nie brakuje kapel grających oldschoolowy death metal. I na sam koniec prztyczek w nos dla jednego z moich ulubionych gitarzystów, Joe Satrianiego. Po luzackim i dość eksperymentalnym "Unstoppable Momentum" liczyłem na to, że kolejny album tego świetnego gitarzysty znowu mnie czymś zaskoczy. I faktycznie przez jakiś czas słuchając "Shockwave Supernova" świetnie się bawiłem, a później spojrzałem na setlistę i uzmysłowiłem sobie, że jestem dopiero na trzecim kawałku. Nowy materiał Satrianiego nie jest zły, nawet może się podobać, ale koszmarnie się dłuży. Niektóre kawałki sprawiają wrażenie wrzucanych na płytę na siłę tylko po to, żeby album przebił magiczną granicę godziny. Nie jestem fanem długich materiałów i Satrianiemu nie udało się mnie przekonać do ponad godzinnych wydawnictw. I na tym kończę rozczarowania.

Oczywiście w lipcu pojawiło się sporo albumów, które były po prostu dobre, ale nie na tyle, żeby mnie do siebie przekonać. Bardzo na plus wypada nowy materiał od Cradle Of Filth, po którym spodziewałem się piszczących wokali Daniego Filtha, a tymczasem kapela zaprezentowała naprawdę dobry i przyjemny w odsłuchu materiał pełen mrocznego klimatu. W ostatniej niemalże chwili z mojego top 10 wypadł nowy album Between The Buried And Me. Naprawdę dobrze się bawiłem słuchając prezentowanej przez nich mieszanki progresywnego metalu i post-hardcore'u. Jednak wydawnictwo samo w sobie okazało się zbyt długie, początkowy entuzjazm powoli malał i finalnie niemalże zniknął. Dobrze wypadł też nowy materiał od Northlane, ale bardzo daleko mi do zachwytów, jakie widziałem w różnych zakątkach internetu. Debiutujący w szeregach tej kapeli wokalista zaskoczył naprawdę pozytywnie, ale same kompozycje jakoś specjalnie mnie nie poraziły. Jeżeli lubicie dobry hardcore/metalcore to warto też sprawdzić nowe propozycje od Counterparts i Phinehas. I to by było na tyle, jeśli chodzi wydawnictwa, które jeszcze jako tako mógłbym polecić, a teraz pora na główne danie, czyli moje top 10 lipca:

01. Paul Wardingham - The Human Affliction

Debiutanckiego albumu Paula Wardinghama słuchałem jakoś zaraz po premierze w 2011 roku i nie zrobił na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że to bardzo utalentowany gitarzysta i kompozytor. Po "The Human Affliction" niewiele sobie obiecywałem i chyba dlatego ten materiał mnie rozłożył na łopatki. Drugie wydawnictwo Paula nie tylko mnie powaliło, ale też przekonało, żeby ponownie sięgnąć po "Assimilate Regenerate". Nagle coś zaskoczyło, zarówno debiut, jak i drugi album są rewelacyjne. Paul to gitarzysta kompletny, który idealnie czuje się się w progressive metalowych klimatach, ale wprowadza je na nowoczesne tory. Solowy projekt Paula Wardinghama to prawdziwa gratka nie tylko dla wielbicieli albumów instrumentalnych, ale też dla entuzjastów nowoczesnego metalu.

02. Witchgrinder - Haunted

Australia to kraj, z którego wypływa coraz więcej świetnych core'owych kapel. Ale Witchgrinder to przedstawiciel zupełnie innego gatunku, takiego, którego jeszcze nie słyszałem w australijskim wykonaniu. Co można znaleźć na "Haunted"? Pełnokrwisty groove metal ze sporą dawką industrialnych elementów. Taka mieszanka nie zawsze jest gwarantem sukcesu, ale tym razem świetnie się sprawdza. Na "Haunted" nie brakuje też lżejszych kompozycji, ale te świetnie uzupełniają się z tymi ostrymi. Witchgrinder to taka australijska Noctiferia, tylko pozbawiona death metalowego pierwiastka.

03. We Came As Romans - We Came As Romans

Pewnie gdybym kilka lat temu usłyszał "We Came As Romans" to nie przesłuchałbym go do końca. W końca ta formacja ciągle ewoluuje, mój gust również. Nie widzę już problemu ze słuchaniem płyt wypełnionych przebojowymi kompozycjami, które posiadają bardzo piosenkowe refreny. Nowy materiał od We Came As Romans to ich najlżejsze wydawnictwo, w którym wokale Dave'a Stephensa stanowią mniejszość, a na plan pierwszy wysunął się lekki wokal Kyle'a Pavone. Same kompozycje również zelżały. Jednak zawartość "We Came As Romans" momentalnie wpada w ucho, poszczególne kawałki porażają swoją przebojowością. Jeżeli do tej pory nie lubiliście stylu We Came As Romans, to nowy album raczej Was nie przekona do ich twórczości.

04. Year Of The Goat - The Unspeakable

Rewelacja, która wskoczyła do zestawienia dosłownie w ostatniej chwili. Patrząc po nazwie kapeli i okładce spodziewałem się najwyżej jakiegoś nudnego doom metalu z grobową atmosferą. A tymczasem dostałem lekki i momentalnie wpadający w ucho hard rock z okultystycznym klimatem. Momentami słyszę tu zarówno echa twórczości Ghost, jak i goth'n'rolla, z którego znana jest fińska formacja The 69 Eyes. Oczywiście Year Of The Goat grają na swój sposób, a wspomniane odnośniki stanowią zaledwie niewielki ułamek kompozycji zawartych na tym wydawnictwie. Zdecydowanie jedno największych zaskoczeń tego roku.

05. Symphony X - Underworld

Do fanów Symphony X nigdy nie należałem, ale "Underworld" może to zmienić. Mimo tego, że całość trwa ponad godzinę (a to dość długo), to jednak kompozycje są tak zajmujące, a wokal Russela Allena w połączeniu z niesamowicie wysmakowaną muzyką zrobiły na mnie ogromne wrażenie. To wydawnictwo to po prostu magia, tym bardziej, że słuchając po raz pierwszy jego zawartości miałem wrażenie, że znam te kawałki na wylot. Czułem jakbym doskonale znał refreny poszczególnych numerów, czy melodie, które się tutaj pojawiają. Ten album to niemalże kwintesencja ideału w klimatach progressive power metal.

06. Oomph! - XXV

Bardzo czekałem na to wydawnictwo i liczyłem na mocarne uderzenie, tym bardziej, że dopiero kilka lat temu ostatecznie przekonałem się do twórczości Oomph!, a "XXV" miał być zarówno nowym materiałem, jak i wydawnictwem jubileuszowym. I muzycy nie zawiedli, chociaż nie przygotowali tak powalającego materiału, jakiego się spodziewałem. Neue deutsche harte ma się dobrze, a Oomph! ciągle rozwijają ten gatunek. Na "XXV" nie brakuje mocnych kompozycji, które szybko wpadają w ucho, ale jest też niestety kilka wypełniaczy. Po luzackiej płycie "Des Wahnsinns fette Beute" muzycy trochę spięli i wydali materiał poważniejszy i dojrzalszy.

07. Kataklysm - Of Ghosts and Gods

Kolejne wydawnictwo Kataklysm, a ja nieustannie czekam, aż Maurizio Iacono poda informację o reaktywacji Ex Deo. No nic, wygląda na to, że jeszcze sobie poczekam. W każdym razie Kataklsym to sprawdzona marka i tym razem również nie zawodzi. Może na "Of Ghosts And Gods" nie ma jakichś odkrywczych elementów, czy rozwijania gatunku, ale jest to jeden z ciekawszych death metalowych albumów, jakie ostatnio słyszałem. Kanadyjczycy świetnie radzą sobie przy okazji szybszych kompozycji, które swoją energią wręcz wypruwają flaki.

08. Being As An Ocean - Being As An Ocean

Kiedyś nie lubiłem pełnych emocjonalnych wokali wydawnictw, ale przez lata to się zmieniło, dlatego teraz jestem w stanie docenić takie kapele jak Being As An Ocean. Ich nowe wydawnictwo to prawdziwa emocjonalna huśtawka. Nowy materiał pełen jest przeplatających się ze sobą lekkich, bardzo piosenkowych i emocjonalnych partii z ostrymi jak brzytwa zagrywkami, w których wokalista zdziera gardło. Ta mieszanka nie jest może niczym nowym, ale Being As An Ocean prezentują ją jakby w nowym świetle. Ich trzecie wydawnictwo to prawdziwa kopalnia post-hardcore'owych hitów przesiąkniętych emocjami.

09. Debauchery - Fuck Humanity

Po tej kapeli można spodziewać się niemalże wszystkiego. Kiedyś grali morderczy death metal, później zaczęli romansować z hard rockiem, czego efektem końcowym jest styl, który kapela prezentuje od dwóch albumów. Czyli wypadkowa hard rocka i death metalu. Po słabym drugim albumie Blood God, Thomas Gurrath wrócił wraz z Debauchery z nowym wydawnictwem kontynuującym styl z "Kings of Carnage". I nie brakuje tu przebojowych death metalowych kompozycji, chociaż album jako całość nie wypada już tak dobrze jak wspomniane wydawnictwo z 2013 roku. Cały czas uważam "Kings Of Carnage" za szczytowe osiągnięcie Debauchery i nic nie wskazuje na to, żeby miało zostać przebite. "Fuck Humanity" trochę się do niego zbliża, ale jednak sporo mu jeszcze brakuje.

10. Lamb Of God - VII: Sturm Und Drang

Nie jestem fanem Lamb Of God, ale ciężko mi było przejść obojętnie obok tego albumu. Swojego czasu uwielbiałem groove metal, ale daleko mi było do zachwycania się muzyką prezentowaną przez ten amerykański zespół. Ich twórczość wydawała mi się trochę karykaturalna, ale "VII: Sturm Und Drang" jak najbardziej mnie do nich przekonał. Zawarte na tym albumie kompozycje dobrze gniotą, a jednocześnie są utrzymane w dość szybkim tempie. Nie ma tutaj jakichś skandalicznych zwolnień, to taki groove metal z dopalaczem. Nie brakuje tu mocarnych, chociaż już dość ogranych riffów, czy burzących mury wokali, brudnych jak zwykle (dobrze, że Randy wrócił do kapeli). Przy czym mam wrażenie, że ta formacja jakby dorosła, próżno tu szukać kompozycji w stylu "Redneck".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz