czwartek, 23 października 2014

Drugie Spojrzenie: Gene Simmons - Asshole (2004)

Gene Simmons - Asshole

Data wydania: 2004
Gatunek: hard rock/rock
Kraj: USA

Tracklista:
01. Sweet and Dirty Love
02. Firestarter (The Prodigy cover)
03. Weapons of Mass Destruction
04. Waiting for the Morning Light
05. Beautiful
06. Asshole
07. Now That You're Gone
08. Whatever Turns You on
09. Dog
10. Black Tongue
11. Carnival of Souls
12. If I Had a Gun
13. 1,000 Dreams

O tej płycie już pisałem na Crossroads Of Metal, nawet z czystego lenistwa chciałem skopiować recenzję i wkleić ją tutaj (co już mi się zdarzało). Ale wpadłem na pewien pomysł - co prawda jest masa albumów, które chciałbym zrecenzować, ale są też takie, którym mogę dać drugą szansę. Tak też postanowiłem zrobić z solowym albumem Gene'a Simmonsa. Takie recenzje będą się pojawiały sporadycznie, ale mam nadzieję na rozwinięcie się tego cyklu.

Gene'a Simmonsa znają chyba wszyscy fani ostrzejszego grania, w końcu to najbardziej znany muzyk wchodzący w skład legendarnej grupy KISS. Nie jest chyba dla nikogo niespodzianką, że członkowie KISS działali również solowo. Swoje płyty mają Paul Stanley, Peter Criss i Ace Frehley (ten niedawno wydał naprawdę dobry album "Space Invader"), więc dlaczego swojego solowego krążka nie mógł nagrać Gene? Oczywiście, że mógł, a skoro mógł to to zrobił.


Do pracy przy "Asshole" Simmons zaprosił swoich znajomych. Wśród gości udzielających się na solowym albumie Gene'a pojawiają się między innymi: Ritchie Kotzen, Dave Navarro, Eric Singer, Bruce Kulick i dzieci Franka Zappa (Ahmet, Dweezil i Moon). Nawet jeden z numerów został napisany przy współpracy z Bobem Dylanem (konkretnie kawałek "Waiting for the Morning Light"). Album wypakowany po brzegi gwiazdami i zarazem niezwykle utalentowanymi muzykami. Jednak coś poszło nie tak, bo "Asshole" nie jest niestety tym, czego bym się spodziewał po solowym albumie najbardziej demonicznego członka KISS. Na całość składa się 13 utworów, które nie powalają. Najlepszy kawałkiem na tym wydawnictwie jest "Firestarter", który przecież jest coverem utworu Prodigy. Materiał jest niespójny, brzmi jakby to była jakaś składanka różnych pomysłów, które przez lata kołatały się po głowie Simmonsa. Oczywiście na płycie poza wspomnianym coverem jest jeszcze kilka dobrych hard rockowych kawałków, ale niestety daleko do hiciorów, którymi swoich fanów uraczył Paul Stanley, czy Ace Frehley. Takimi wyróżniającymi się kompozycjami są tytułowy "Asshole", "Weapons Of Mass Destruction", czy "Beautiful" (no powiedzmy, że to nie jest zły numer). I w sumie tyle. Aż cztery numery są warte do przesłuchania na tej płycie (w tym jeden cover). Już nawet pomijając fakt, że to album Gene'a Simmonsa, wystarczy spojrzeć na okładkę, czy na tytuł, żeby spodziewać się czegoś ostrego, obrazoburczego. Niestety płyta jest grzeczna. Gene chyba zrobił to specjalnie, zaprosił kilka ulubienic swojego przyjaciela Hugh Hefnera, żeby te pozowały z nim do zdjęcia, które powędruje na okładkę. Tak jakby chciał oszukać słuchaczy - okładka wręcz krzyczy "patrzcie jakim jestem draniem". Natomiast zawartość płyty szepcze "to ja, znudzony i zmęczony muzyk, posłuchaj kilku moich nudziarskich kawałków". Szkoda, że Gene zaaplikował fanom takiego gniota. Na albumie brakuje życia, energii, przebojowości i pazura. Czyli wszystkiego tego, co Gene prezentuje w KISS.

Czy "Asshole" zyskał przy drugiej szansie? Nie bardzo. Jest to album nudny do granic możliwości i poza czterema kawałkami nie ma tutaj czego słuchać. No chyba, że komuś sprawia przyjemność słuchanie nijakiego Gene'a Simmonsa, który prawie przez 45 minut próbuje dowieść jakim potrafi być nudziarzem. Nie dajcie się zwieść "kontrowersyjnemu" tytułowi płyty, czy też jeszcze bardziej kontrowersyjnej okładce - na tej płycie Gene Simmons to nie jest ten sam Gene Simmons, którego znacie z KISS.

Ocena: 2/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz