piątek, 27 sierpnia 2010
Gojira - The Link (2003)
Gojira - The Link
Gojira na myspace
Data wydania: 2003
Gatunek: progressive death metal
Kraj: Francja
Tracklista:
01. The Link 05:08
02. Death of Me 05:46
03. Connected 01:19
04. Remembrance 04:59
05. Torii 01:48
06. Indians 03:57
07. Embrace the World 04:40
08. Inward Movement 05:51
09. Over the Flows 03:05
10. Wisdom Comes 02:25
11. Dawn 08:00
Skład zespołu:
Joe Duplantier – wokal, gitara
Christian Andreu – gitara
Jean-Michel Labadie – gitara basowa
Mario Duplantier – perkusja
Po świetnym debiucie, jakim był album "Terra Incognita" francuska kapela Gojira, która wcześniej działała pod szyldem Godzilla (nazwa zespołu zmieniona została jeszcze przed wydaniem debiutu w 2001 roku) zaatakowała po raz drugi w roku 2003 wydawnictwem "The Link". Skład się nie zmienił, a album odniósł spory sukces, który pchnął kapelę do nagrania koncertowego wideo, ale o tym innym razem.
Drugie wydawnictwo Gojira to kontynuacja ścieżki obranej na "Terra Incognita". Co zaskakujące ten band już na debiucie wydawał się niezwykle dojrzały, a "The Link" tylko to potwierdza. Album rozpoczyna się w dość oryginalny sposób, który przywodzi mi na myśl początek pierwszego wydawnictwa Dead Shape Figure. Tutaj również mamy do czynienia z gardłowym śpiewem z okolic Tybetu, a do tego folkowe elementy perkusyjne. Jednak wstęp jest dość krótki i dostajemy właściwą Gojirę. Chociaż przyznam, że ten album jak tylko go posłuchałem wydał mi się najspokojniejszym wydawnictwem tej kapeli - tzn. jest jakby wyciszony, nie spotkamy się tutaj z takimi energicznymi kompozycjami jak chociażby "Backbone". Za to jest wiele utworów utrzymanych w wolnym tempie, ale i z przygniatającymi do ziemi riffami. Sam numer tytułowy może wielkim killerem nie jest, ale inaczej ma się sprawa z następującym po nim "Death of Me". Zmiany tempa, łamane riffy, mocno bijąca perkusja i charakterystyczne partie wokalne Joe - ten numer ma to wszystko. Po prostu nie ma się do czego przyczepić. Ciąg dalszy folkowego klimaty mamy w przerywniku "Connected". Nie jest to taki sobie zwykły przerywnik, idealnie wpasowuje się w klimat albumu. Coś niezwykłego, chociaż na innym albumie mógłby zostać w ogóle niedostrzeżony. Motywy "sprężyn", które kojarzą mi się z muzyką bałkańską można usłyszeć w kawałku "Remember", oczywiście nie jest to żaden folkowy numer, ale utrzymany wręcz w doomowym tempie wygar - chociaż początek szybki i energiczny. "Indians" to drugi killer na tym albumie. Ciężki, ale energiczny, szybki, ale wolny. Co ciekawe przy takim mieszaniu jakie stosują Francuzi kawałek nie męczy. Tutaj na ogromny plus zasługuje riff, który ewidentnie podjeżdża pod stary dobry death metal. Kolejne dwa numery gniotące i miażdżące, ale nie tak interesujące jak "Over The Flows". Świetna gitara, szeptany wokal, bardzo nietypowy układ kompozycyjny. Numer niszczący i zdecydowanie najbardziej zapadający w pamięć z tego wydawnictwa. A później dla kontrastu wyrywający trzewia masakrator o tytule "Wisdom Comes" - skąd taki opis? Utwór jest utrzymany w szybkim tempie, jest brutalny i jednocześnie najkrótszy na albumie "The Link" (oczywiście nie wliczam przerywników). Drugie wydawnictwo Gojira zamyka 8-minutowy kolos "Dawn". Ten instrumentalny utwór jest bardzo dobrym podsumowaniem tego, co działo się na tym albumie.
Jeśli ktoś uważa, że "Terra Incognita" to dojrzały album, to "The Link" jest jeszcze bardziej dojrzały. Więcej na nim przygniatających do ziemi riffów. Kawałki utrzymane są w wolniejszym tempie, ale o nudzie nie ma mowy. Miażdżący klimat, który unosi się nad tym albumem od samego początku do końca po prostu nie pozwala się od niego oderwać. Do tej pory miałem wrażenie, że "From Mars To Sirius" to najbardziej klimatyczne wydawnictwo Gojiry, teraz wiem, że jest nim "The Link". Mimo tego album nie jest idealny, bo brakuje na nim energicznego hiciora - ale czy to taki znowu duży minus, skoro są tutaj wciągające klimatyczne numery, do tego te folkowe wstawki - po prostu arcydzieło.
Ocena: 9/10
czwartek, 19 sierpnia 2010
The Samans - Weltreich (2009)
The Samans - Weltreich
The Samans na myspace
Data wydania: 2009
Gatunek: industrial metal/symphonic metal
Kraj: Chiny
Tracklista:
01. Overture 01:37
02. Cross Of Iron 04:05
03. Ride of the Valkyries 04:28
04. Mob Rule 03:42
05. Death March 03:14
06. Moths to the Flame We Are 05:30
07. The Marines 03:20
08. Attila 05:39
09. Showroom Dummies (Kraftwerk cover) 04:07
Skład kapeli:
Lifu Wang - wokal
Xiaoyu Zhai - gitara
Zhichao Ren - gitara
Qi Ji - gitara basowa
Yaxin Gao - programowanie, sample
Nie wiem, jak wpadłem na ten band, ale w każdym razie jakoś go znalazłem. Zainteresowałem się nim głównie dlatego, że jest egzotyczny (bo ile chińskich kapel można nazwać metalowymi?) i gra muzykę, która powinna mnie zaintersować. Kapela The Samans została założona w 2004 roku i do tej pory ich jedynym wydawnictem jest właśnie "Weltreich" - w wolnym tłumaczeniu oznacza ni mniej ni więcej jak "Imperium". Ten materiał, na który składa się 8 kawałków autorskich i jeden cover wszędzie figuruje jako epka, natomiast czas jego trwania to 35 minut, czyli jak regularny długograj. Nie wiem, jaka była intencja kapeli, żeby przyklejać "Weltreich" łatkę epki.
Zacznę od tego, że "Weltreich" to cholernie dziwny album, który tak naprawdę nie trzyma się kurczowo gatunków, które wymieniłem powyżej. Rozpoczęcie to orkiestralny wstępniak, któremu zdecydowanie bliżej do jakiegoś symfonicznego power metalu, czy metalowej opery niż do insdustrialnego grania. Przyznam, że byłem mocno zaskoczony takim wstępem. Natomiast "Cross Of Iron" to już utwór industrialny pełną gębą, a raczej kawałek utrzymany w klimatach Neue Deutsche Harte, ale w rammsteinowy jest tylko początek, dalej to już trochę inna bajka. Wchodzi przesterowany wokal, chociaż muzyka pozostaje rammsteinowa. W każdym razie fajny numer. "Ride Of The Valkyries" to jedna wielka niewiadomo, początek to wręcz folk metal z szepczącym wokalem, a później wchodzi growl, ale muzyka pozostaje folkowa. Przyznam, że byłem zaskoczony kiedy usłyszałem taki utwór na albumie, który miał być industrialnym graniem. Jest to kawałek trochę folkowy, trochę symfoniczny z nutką epickości. W każdym razie znowu dobre granie, chociaż nie mające związku z NDH. Jeśli ktoś lubi KMFDM to zapewne spodoba mu się utwór "Mob Rule". Utwór utrzymany właśnie w klimatach wspomnianego bandu. Bardzo fajny kawałek, ale momentami ta elektronika jest zbyt piszcząca. "Death March" to znowu nowoczesne granie z dużą dawką elektronicznego brzmienia i growlerem za sitkiem. Utwór zdecydowanie zdominowany przez elektronikę, ciężkie gitarowe riffy pojawiają się głównie w zwrotkach, a growl w końcu zostaje przesterowany. Numer średni. "Moths to the Flame We Are" rozpoczyna się od dźwięku fletu, który od razu sprawił, że w dalszej części spodziewałem się folkowego grania i takie też dostałem. Ale znowu nie do końca, bo te pojawiające się partie fletu pojawiają się tak samo często jak elektronika. Także mamy tutaj do czynienia z elektro-folkiem, jeśli coś takiego istnieje. "The Marines" to znowu bardzo dobry utwór, który łączy w sobie to co najlepsze z elektroniki z ciężkimi riffami i growlem. Melodia wpada w ucho, ale to głównie za sprawą elektroniki. Symfonicznie rozpoczyna się "Attila" i dalej mamy właśnie symfoniczne granie z growlerem za sitkiem, jakieś śladowe ilości elektroniki może i tutaj są, ale symfonia i melodia przede wszystkim. Jest to najdłuższy kawałek na albumie, ale na pewno nie najlepszy. Wydawnictwo kończy się coverem utworu "Showroom Dummies" - powiem, że jest to mocarny cover i mocno odbiegający od oryginału. W tym przypadku uważam, że to duży plus, bo nie chciałbym usłyszeć kopii 1:1. Utwór jest ciężki, chociaż melodia z oryginału gdzieś tam przewija się w tle. Do tego pod koniec pojawiają się "świńskie" kwiki. Kto by się spodziewał, że tyle można zrobić z kawałkiem Kraftwerk.
Album "Weltreich" to jednak wielka niewiadoma. Gdzieś znalazłem określenia muzyki granej przez The Samans jako industrial metal/alternative metal - ewidentnie pominięto ważny aspekt tego albumu, którym jest symfoniczne granie. Ten element odgrywa tutaj ważną rolę - w końcu jest motywem przewodnim trzech utworów. W każdym razie kapela ewidentnie miota się pomiędzy symfonicznym metalem, a elektronicznym graniem z ciężkimi gitarowymi riffami i growlem na wokalu, czasami z przesterami. W każdym razie album naprawdę niezły i bardzo przyjemnie się go słucha, natomiast panowie poza coverem "Showroom Dummies" nie odkrywają żadnych nowych rozwiązań, wszystko to już gdzieś słyszałem. Natomiast grają naprawdę dobrze i ciekawie, dlatego ocena dość wysoka.
Ocena: 7,5/10
środa, 18 sierpnia 2010
Oomph! - Sperm (1994)
Oomph! - Sperm
Oomph! na myspace
Data wydania: 1994
Gaunek: industrial rock/heavy metal
Kraj: Niemcy
Tracklista:
01. Suck-Taste-Spit 04:42
02. Sex 03:07
03. War 04:14
04. Dickhead 03:45
05. Schisma 01:06
06. Feiert Das Kreuz 04:56
07. Love 04:23
08. Das ist Freiheit 05:40
09. Kismet 02:48
10. Breathtaker 04:56
11. Ich bin der Weg 05:06
12. U Said 04:23
Skład kapeli:
Dero - wokal, perkusja
Crap - klawisze, gitara
Flux - gitara, sample
"Sperm" to drugie wydawnictwo tej niemieckiej kapeli. Tym albumem kapela zyskała sobie miano prekursorów tzw. Neue Deutsche Härte, czyli elektronicznego grania zmieszanego z heavy metalem. Czy ta świeża jeszcze wówczas kapela była w stanie nagrać album, który cieszył by od początku do końca? Zapraszam do lektury.
Rozpoczyna się dość "oryginalnie" - elektroniczne, wolne intro i pojawiający się w tle płacz dziecka. Tego typu wstępy nie są niczym nadzwyczajnym, tutaj też nic wielkiego się nie dzieje. Kawałek "Suck-Taste-Spit" wydaje się raczej średni, prawdziwej mocy nabiera w refrenie. Niemalże na całym albumie w tekstach poruszana jest tematyka seksu, więc jeśli ktoś jest uczulony na tego typu wydawnictwa to od razu może sobie odpuścić słuchanie albumu "Sperm". To co bardzo podoba mi się w pierwszym numerze na tym LP to gitarowy riff w tle, który automatycznie kojarzy mi się z Rammstein. Kawałek "Sex" wydaje się być lepszy od poprzednika, więcej przebojowości i świetny, prosty jak drut refren. Nie obyło się również od sporej porcji jęków. "War" to chyba najlepszy numer na tym albumie, co prawda jest wolny i ciężkawy, ale jest w nim coś co sprawia, że chce mi się go słuchać kilka razy pod rząd. Ani muzyka jakaś zachwycająca, ani partia wokalna, nie wiem, coś jest w tym kawałku. "Dickhead" jest tak samo dobry jak poprzedni kawałek, tyle, że tutaj kawał dobrej roboty odwala gość od elektroniki, zwłaszcza tak w połowie numeru. Po tym następuje minutowy wstępniak, taki typowo industrialny. Przy okazji początku numeru "Feiert das Kreuz" mamy szansę posłuchać jakichś krzyków w języku niemieckim. Sam numer jest średni, bardzo mechaniczny i pozbawiony przebojowości. Utwór "Love" też nie jest niczym nadzwyczajnym, jest wręcz nudny. Ta jednostajna gitara po prostu usypia, dopiero w końcówce coś zaczyna się dziać, ale to za mało. Lekkim odbiciem się jest kawałek "Das ist Freiheit", ale to taki średniak z plusem, też niezbyt energiczny, pozbawiony czegoś co posiada taki "Dickhead" i "Sex". "Kismet" to zbiór chaotycznych dźwięków, które towarzyszom biciu serca. Przy okazji "Breathtaker" znowu mamy okazję posłuchać niemieckiego gadania, chociaż tutaj mniej niż na "Feiert das Kreuz". Utwór nawet dobry, z fajnymi partiami elektroniki. Chociaż refren też wypada nieźle. "Ich Bin der Weg" to kawałek, w których muzykę stanowi chaos, natłok różnych dźwięków, które w żaden sposób nie chcą się ułożyć w jedną całość. Na koniec dostajemy nudny jak flaki utwór "U Said". No nudy, po prostu nic się nie dzieje. Plumkanie elektroniki nie ratuje tego utworu. Słabe zakończenie albumu.
Wydawnictwo "Sperm" niespecjalnie jakościowo różni się od późniejszych dokonań kapeli Oomph!. Jak to przystało na materiał tej niemieckiej formacji mamy tutaj kilka przebojów ("Sex", "War", "Dickhead", "Suck-Taste-Spit" i "Breathtaker") i całą masę wypełniaczy, nudnych kompozycji, które zaniżają poziom. Szkoda, że panowie z Oomph! zawsze na swoich albumach mają pomysł na 3-4 kawałki, a pozostałe ewidentnie brzmią jakby były nagrywane na siłę. Album jako całość widzi mi się średnio z dobrymi momentami.
Ocena: 6/10
poniedziałek, 16 sierpnia 2010
Drown My Day - Forgotten EP (2010)
Drown My Day - Forgotten EP
Drown My Day na myspace
Data wydania: 2010
Gatunek: deathcore
Kraj: Polska
Tracklista:
01. Intro
02. Nobody Fucks
03. Interlude
04. Forgotten But Not Forgiven
05. Feel Poisoned
06. Tear The Flesh
Skład zespołu:
Maciek Korczak - wokal
Maciek Marendowski - gitara
Sergiusz Smolnicki - gitara
Arek Antosz - gitara basowa
Adam Pieczarkowski - perkusja
Po dwóch latach od nagrania "One Step Away From Silence" zespół zebrał się tym samym składzie i nagrał nowy materiał. Niestety zarejestrowali zaledwie 6 utwór, które zostały zebrane w drugiej epce, której tytuł brzmi "Forgotten". Szkoda, że to tylko epka, bo liczyłem na to, że kapela po bardzo dobrym debiucie będzie chciała wydać pełny album studyjny, ale trzeba się cieszyć z tego co jest.
Epka rozpoczyna się bezdusznym intro, które przywodzi na myśl jakąś scenę z horroru, w której za chwilę zza rogu wyskoczy ociekające krwią monstrum. Po nim następuje jednak utwór "Nobody Fucks". Świetny kawałek z dodatkiem hardcore'owych chórków i podwójnym wokalem (jak na poprzednim wydawnictwie mamy growl i core'owy ryk). To co od razu rzuca się w uszy to lepszy miks niż poprzednio i świetne partie melodyjnej gitary, które pojawiają się tak mniej więcej od połowy kawałka. Ewidentnie uatrakcyjniają ten kawałek. Walcowata końcówka jest podsumowaniem utworu. Po tym masakrycznym przeżyciu dostajemy drugie intro. No dziwne trochę, że na epce znajdują się aż dwa utwory wprowadzające, ale ten jest zupełnie inny niż ten pierwszy, elektroniczny i kojarzy mi się z Daath. Bezpośrednio po nim następuje "Forgotten But Not Forgiven". Kawałek owszem dobry, ale czegoś mi tutaj brakuje, jakiegoś punktu zaczepienia. Agresja na dobrym poziomie, pierdolnięcie też jest, ale skoro było wprowadzenie elektroniczne to by się przydało chociażby trochę użyć elektroniki w samym kawałku. Przedostatnim utworem na epce "Forgotten" jest "Feel Poisoned" - i dla mnie jest to najlepsze nagranie na tym wydawnictwie. Znowu mamy dobrą, nieco walcowatą i schematyczną grę instrumentalistów, chociaż nie brakuje też przyspieszenia, ale najlepsze zaczyna się dziać pod koniec. Dostałem wreszcie upragnioną elektronikę, która wręcz idealnie się wkomponowała w całość. Do tego dołączone zostały hardcore'owe chórki i po prostu słychać, że kapela Drown My Day zrobiła krok w przód, co jak najbardziej się chwali. Epkę zamyka "Tear The Flesh", kawałek wyposażony w świetną grę gitar, która momentalnie skojarzyła mi się z tym, co możemy usłyszeć tegorocznym, jak i zeszłorocznym albumie A Plea For Purging. Uwielbiam taką pracę gitar, w związku z tym utwór ma u mnie ogromnego plusa. Do tego znowu pod koniec wprowadzona zostaje melodyjna gitara, która tak jak w przypadku "Nobody Fucks" uatrakcyjnia utwór. Na tej epce gitarzyści wygrywają z perkusistą. Może to kwestia innego miksu, a może większy nacisk został położony na partie gitarowe. W każdym razie tym razem palma pierwszeństwa należy się Maćkowi i Sergiuszowi, ale i Arek nie pozostaje w tyle. Wokalista też w świetnej formie, chociaż mam wrażenie, że na "Forgotten" więcej jest core'owych ryków niż growli.
Nowa epka jest po prostu lepsza niż "One Step Away From Silence", zarówno z powodu lepszej produkcji, jak i wyraźniejszej pracy gitar i utwory są zdecydowanie bardziej rozbudowane, no i zostały wprowadzone hardcore'owe chórki. Natomiast dużym minusem jaki mają u mnie chłopaki z Drown My Day jest długość wydawnictwa - jest to aż 5 minut mniej muzyki w porównaniu do debiutanckiej epki. Całość trwa niecałe 14 minut, a przyznam, że nawet po kilkukrotnym odsłuchu "Forgotten" miałem duży niedosyt. W każdym razie druga epka lepsza od pierwszej, co dobrze wróży na przyszłość kapeli, która ewidentnie rozwija się w dobrym kierunku. Mam nadzieję, że niedługo zespół zbierze się w sobie i nagra pełny album studyjny.
Ocena: 9/10
niedziela, 15 sierpnia 2010
Drown My Day - One Step Away From Silence EP (2008)
Drown My Day - One Step Away From Silence EP
Drown My Day na myspace
Data wydania: 2008
Gatunek: deathcore
Kraj: Polska
Tracklista:
01. Intro
02. Not The Memories
03. Whispers
04. Blowjob Parasites
05. What's Going On Hell
06. One Step Away From Silence
Skład zespołu:
Maciek Korczak - wokal
Maciek Marendowski - gitara
Sergiusz Smolnicki - gitara
Arek Antosz - gitara basowa
Adam Pieczarkowski - perkusja
Epka "One Step Away From Silence" to niespełna 19 minutowy materiał, który jest pierwszy profesjonalnym wydawnictwem Drown My Day. Tym albumem młoda krakowska grupa dała o sobie dość mocno znać, zwłaszcza na polskiej scenie core'owej. W każdym razie "One Step Away From Silence" nagrany został w miesiąc, chociaż nie słychać, żeby był to materiał sklecony na szybko, czy w efekcie niedopracowany.
Debiutancka epka klimatycznym intro, które jest wariacją na temat jednego z utworów z muzyki klasycznej. Niejako łączy się z nim kawałek "Not The Memories", w którym panowie z Drown My Day odkrywają karty - mamy do czynienia z nie-walcowatą wersją deathcore'a, za to w pełni profesjonalną, ze świetną pracą perkusji i dwoma rodzajami wokalu - tradycyjny już growl i core'owy ryk. Kawałek można powiedzieć, że dość reprezentatywny dla całości tej epki, ale w żadnym wypadku nie nazwałbym go najlepszym. Najwyższe miejsce na podium zarezerwowałem dla kawałka "Whispers". Dlaczego akurat ten numer? Nie do końca wiem. Po prostu podczas pierwszego odsłuchu zwrócił moją uwagę i wróciłem do niego kilka razy. Kawałek "Whispers" ma przede wszystkim świetną końcówkę, uwielbiam właśnie tak dudniące gitary, którym wtóruje miarowe tłuczenie perkusji. "Blowjob Parasites" to utwór z bardzo dobrą, choć mechaniczną pracą gitar - młócące ciężko gitary nadają rytm i tempo, a perkusja musi się dostosować, chociaż podczas solówki w świetny sposób próbuje się wybić przed piszczącą gitarę. "What's Going On Hell" to walcowaty kawałek, który ożywia się tylko w momentach, w których nie ma growlu - natomiast muzykom core'owy ryk nie przeszkadza ani trochę w przyspieszeniu tempa. Natomiast growl w tym przypadku = walcowate tempo. Na zakończenie kapela zaserwowała utwór tytułowy - pierwsze co rzuca się w uszy to świetna praca perkusji. W perkusista na całej epce sprawuje się świetnie, chyba najsilniejszy punkt kapeli. Ale nie można pominąć też wokalisty, który przecież opędza zarówno growl, jak i core'owy ryk, a dodatkowego smaczku dodają takie kawałki jak "What's Going On Hell", w którym to obydwa rodzaje wokalu jakby prowadziły dialog. Ale wracając do zamykającego album utworu tytułowego, jest on chyba najbardziej rozbudowany. Przy tym muszę zaznaczyć, że posiada najłatwiej wpadające w ucho melodie. Utwór "One Step Away From Silence" stawiam na drugim miejscu na podium.
Pierwsza epka Drown My Day powinna sprawić, że jakaś niekoniecznie polska wytwórnia powinna się tym bandem zainteresować, a chłopaki powinni zakasać rękawy i wziąć się do pracy, żeby skomponować tyle kawałków, żeby nagrać długograja. Rzeczywistość była jednak inna i kapela przez dwa lata nie nagrała nic nowego, dopiero w 2010 roku kapela przypomniała o sobie epką "Forgotten". W każdym razie materiał składający się na "One Step Away From Silence" jest dość zróżnicowany i ciężko się nudzić podczas odsłuchu. Początkowo myślałem, że ocena 7/10 to górna granica, jednak po wsłuchaniu się w tą epkę z czystym sumieniem daję 8/10. Debiut Drown My Day jest dowodem na to, że polska scena deathcore'owa w 2008 roku miała się bardzo dobrze.
Ocena: 8/10
sobota, 14 sierpnia 2010
Zubrowska - Zubrowska Are Dead (2010)
Zubrowska - Zubrowska Are Dead
Zubrowska na myspace
Data wydania: 2010
Gatunek: deathcore/metalcore/mathcore/grindcore
Kraj: Francja
Tracklista:
01. From Beginning
02. Wake Me Up When I'm Dead
03. Satan Is Love
04. A Journey Begins
05. Drop The Shell And Climb The Mountain
06. Sleeping Rug
07. The Memorial Part I: Obisidian Age
08. The Memorial Part II: First Death Experience
09. Six Billion White Stains
10. I Believe In Ghosts
11. Leila
12. Solitude
13. Women Are Dead
14. ...To End
Kapela Zubrowska nie jest nową formacją, grają od 2001 roku i "Zubrowska Are Dead" to ich trzecie studyjne wydawnictwo. Poprzednie wydawane były w latach 2005 i 2006. Kapela nie gra typowego deathcore'a, raczej coś z pogranicza progresywnego metalcore'a właśnie z dodatkiem death metalu. Można powiedzieć, że grają progresywny deathcore. To jest oczywiście tylko kwestia szufladek. W tym roku band powrócił po 4-letnim niebycie (w 2009 nagrali split), który zatytułowali przewrotnie "Zubrowska Are Dead".
Na nowe wydawnictwo składa się 14 średniej długości utworów (w tym intro i dość długie outro). Mimo wszystko panowie zmieścili się w rozsądnych 41 minutach grania, dzięki czemu albumu nie jest ani za krótki, ani za długi - czas jest wręcz optymalny. No, ale co tutaj usłyszymy? Tak jak wspomniałem wcześniej kapela gra muzykę z pogranicza metalcore'a i deathcore'a z dużą nutką progresywności. Krótkie intro wprowadza w klimat albumu, a numer "Wake Me When I Am Dead" jest dobrym reprezentantem zawartości trzeciego wydawnictwa Zubrowska. Kawałek ostry, ale nie przerysowany, posiadający mocne znamiona mathcore'owego grania. Do tego należy dołożyć bardzo death metalowo tłukącą perkusję. Dwa rodzaje wokalu, które będą się przeplatały również w dalszej części albumu - core'owy ryk i death metalowy growl. "Satan Is Love" to jeden z najlepszych kawałków, nie tylko ze względu na ciekawy tytuł, ale przede wszystkim, że kawałek faktycznie zabija. Dobre tempo kawałka, mocno bijąca perkusja i pojedynki wokali - ciężko powiedzieć czy wygrywa growl czy ryk. W tym kawałku najmocniejsza jest końcówka, w której gitara po prostu dostaje szału, a perkusista ewidentnie chce zniszczyć swój zestaw bębnów ;-) Przerywnik w postaci "A Journey Begins" to wstępniak do następującego po nim "Drop The Shell And Climb The Mountain". Początek piątego utworu wiele o nim mówi - jest to lekkie granie, klimatyczne i pozbawione agresji, ale czy aby na pewno? No właśnie, nie ma co się sugerować wstępem, bo numer jest agresywny, chaotyczny i zdominowany przez mocno bijącą perkusję. Gitary grają jakby znany skądś riff, a przesterowany ryk dodaje specyficznego smaczku kompozycji. Środek utworu to znowu szaleństwo, które dotyka gitarę, ale i perkusję. Później sytuacja nieco się uspokaja, żeby już w regularny sposób dotrwać do "Sleeping Rug". Tutaj mam skojarzenia z czymś pokroju dość przystępny grindcore zmieszany z metalcorem, coś na modę Burnt By The Sun. Numer krótki, ale mocno zapadający w pamięć głównie za sprawą charakterystycznych gitar. Kawałek łączy się z "Obsidian Age" - tutaj w dalszym ciągu mamy charakterystycznie grające gitary. Numer dość wolny, chociaż perkusista gra bardzo miarowo co sprawia wrażenie, jakoby tempo było zdecydowanie w wręcz błyskawiczne. Spokojne zakończenie jest jednocześnie wstępem do "First Death Experience" - 4,5 minutowy instrumental, w którym klimat jest dość często zmieniany. I już tradycyjnie końcówka to wstęp do następnego numeru - tym razem do zabójczego "Six Billion White Stains". Kawałek prawdzie masakryczny, szybki, energiczny, bardzo dobrymi partiami wokalnymi i nie odstającymi od nich gitarami, czy perkusją. No można powiedzieć, że najlepszy utwór na albumie. Chociaż po nim następuje niewiele słabszy "I Believe In Ghosts" - choć ten numer jest w połowie szybki i energiczny, a drugą połowę stanowi walcowate granie z ciężką pracą gitary i growlem na pierwszym planie. Wiara w duchy prowadzi do "Leila" - kawałek podobnie masakrujący co dwa poprzednie, chociaż już nieco spokojniejszy. To zaledwie wstęp do spokojnego instrumentala "Solitude" - tym razem nie mamy żadnych zmian nastroju, po prostu spokojny utwór instrumentalny. "Women Are Dead" już kieruje kroki słuchacza do końca tego wydawnictwa. Znowu szybki kawałek z piszczącą gitarą, do tego pojawiają się czyste wokale w ilościach śladowych - pod koniec numeru. "...To End" to instrumentalne zakończenie. Być może trochę przydługie i tak naprawdę nie stanowiące podsumowania albumu, ale kończące go w dobrym stylu i z klasą. W ogóle na albumie mamy aż trzy utwory instrumentalne, z czego ten ostatni na pewno należy zaliczyć do udanych.
Trzecie wydawnictwo Zubrowska to mocna rzecz, zwłaszcza dla ludzi lubujących się w słuchaniu porąbanego grania. "Zubrowska Are Dead" to nie jest album prosty, wpadający w ucho, czy dający się ocenić po pierwszym odsłuchu. Z nim trzeba spędzić trochę czasu i bynajmniej nie męcząc się przy tym. Materiał kojarzy mi się trochę z Burnt By The Sun, ale i z muzyką Gojira. Można powiedzieć, że to takie połączenie stylu tych dwóch kapel. W każdym razie ostrego i porąbanego grania tutaj nie brakuje. Dla wielbicieli grania w gatunkach mathcore/progressive deathcore/grindcore/metalcore album obowiązkowy.
Ocena: 8/10
czwartek, 12 sierpnia 2010
Creature With The Atom Brain - Transylvania (2009)
Creature With The Atom Brain - Transylvania
Creature With The Atom Brain na myspace
Data wydania: 10.04.2009
Gatunek: psychodelic rock
Kraj: Belgia
Tracklista:
01. I Rise The Moon 03:20
02. The Color Of Sundown 04:33
03. Something Is Wrong 04:21
04. Transylvania 06:00
05. Lonely Light feat. Mark Lanegan 05:25
06. Spinnin The Black Hole 03:36
07. Darker Than A Dungeon 07:14
08. Sound Of Confusion 03:07
09. Make Noise 03:00
10. The Lonesome Whistle 06:13
"Transylvania" to drugie wydawnictwo belgijskiej formacji kryjącej się pod nazwą Creature With The Atom Brain - nazwa zaczerpnięta z jednego ze starych horrorów. Zadebiutowali (i tutaj źródła podają różnie) w 2008 roku wydawnictwem "I Am The Golden Gate Bridge", wcześniej nagrali dwie epki, które wydawali kolejno w latach 2005 i 2006. Sama kapela swoją działalność rozpoczęła w 2005 roku. Odnośnie premiery "Transylvania" również są nieścisłości - jedne źródła podają, że to rok 2009, a inne, że to 2010. Kompletnie nie znam się na psychodelicznym roku, ale wierzę wszelkim tagom, jakie znalazłem w sieci, że to faktycznie psychodeliczny rock.
Panowie grają bardzo stononwaną odmianę rocka, która posiada naprawdę fajny, przybrudzony klimat. Wolne tempo towarzyszy każdemu kawałkowi - także jak łatwo się domyślić nie usłyszymy tutaj przebojowych kawałków, które nadawałyby się do puszczania w radio. Sam album do najdłuższych nie należy (niecałe 47 minut), ale miałem wrażenie, że jest bardzo dłuuugi - to pewnie zasługa tego wolnego tempa. Można powiedzieć, że to całkiem fajny usypiacz, gdyby nie fakt, że zawsze coś na tym albumie nie pozwala przymknąć oczu. Atmosfera jest jakaś niepokojąca - zwłaszcza pod koniec albumu. W ogóle granie naprawdę atrakcyjne - choć jak wspomniałem wolne i pozbawione energii. Mimo wszystko polecam, bo tutaj nie chodzi o energię i szybkie tempo - jest naprawdę dobry, wciągający klimat. Najlepsze kawałki - "Transylvania", "The Color Of Sundown", "Darker Than A Dungeon" i "The Lonesome Whistle" (te pogrubione zdecydowanie najlepsze).
Klip do utworu tytułowego:
CWTAB - Transylvania
Ocena: 7/10
Eyes Set To Kill - Broken Frames (2010)
Eyes Set To Kill - Broken Frames
Eyes Set To Kill na myspace
Data wydania: 08.06.2010
Gatunek: melodic metalcore/post-hardcore
Kraj: USA
Tracklista:
01. All You Ever Knew
02. Broken Frames
03. The Listening
04. Ticking Bombs
05. Play The Part
06. Falling Fast
07. Catch Your Breath
08. Ryan
09. Inside The Eye
10. Two Letter Sins
11. Escape
12. Let Me In (Bonus Track)
Trzecie studyjne wydawnictwo Eyes Set To Kill zostało wydane 8 czerwca, jest to jednocześnie pierwszy album z nowym wokalistą - na dwóch poprzednich wokalami zajmował się Brandon Anderson na zmianę z Alexią Rodriguez, która stanowiła trzon partii wokalnych. Nie inaczej jest na nowym albumie - Cisko (nowy wokalista) stanowi tylko dodatek do Alexii. Kapela gra metalcore dla mięczaków - czyli partii z czystym wokalem mamy więcej niż ryków, kawałki są bardziej melodyjne niż rozpierdalające - w ogóle tych drugich zdaje się nie ma na tym nowym wydawnictwie. Nie bardzo rozumiem tutaj takich utworów jak "Ticking Bombs" ani to post-hardcore, ani melodyjny metalcore. Przyznam, że mnie ten album denerwuje. Melodyjne granie znoszę bez problemu, ale nie rozumiem jednego - dlaczego zawsze jak w kawałku szykuje się pierdolnięcie, to na wokal wchodzi Alexia i jest słodko jak w jakimś girlsbandzie. I tak całe szczęście, że nie ma tutaj kawałków pokroju takiego "Deadly Weapons". Tak w ogóle to wydaje mi się, że poprzedni wokalista miał większą siłę przebicia niż Cisko, ale to może kwestia tego, że jest nowy. W każdym razie album dla mięczaków, wielbicieli kobiecych wokali, duetów i słabego pseudo-core'owego grania. No niestety, ale ładne siostry wchodzące w skład tej kapeli nie uratują tego albumu.
Poniżej klip promujący nowe wydawnictwo:
Eyes Set To Kill - Broken Frames
Ocena: 3/10
Mictlantecuhtli - Warriors Of The Black Sun (2008)
Mictlantecuhtli - Warriors Of The Black Sun
Mictlantecuhtli na myspace
Data wydania: 2008
Gatunek: black metal/thrash metal
Kraj: USA
Tracklista:
01. Night Of Sorrow
02. Dreams Of Triumph
03. Roads To Victory
04. Shadow Of The Mourning Star
05. Warrior's Desire
06. Ancient War Call
07. Blood Spills In Darkness
08. Kingdoms Fire
09. Crowned Under A Black Sun
Jeśli ktoś w muzyce azteckich wojowników szuka raw black metalu, czy jakiejś ostrej ekstremy to może się zawieść. Poprzedni album był zdecydowanie cięższy - tutaj dominuje black/thrash z dużym naciskiem na ten drugi. Co prawda wokal pozostał "abbathopodobny", ale to jakoś specjalnie nie rzutuje na zawartość albumu "Warriors Of The Black Sun". Tak na marginesie, albo mi się wydaje, albo wokal się poprawił. Jest bardziej przejrzysty.
Bardzo dobrym numerem jest chociażby "The Warrior's Desire", który to posiada dobrą linię melodyczną, która opiera się głównie na rytmicznym napieprzaniu na perkusji i zgrabnych riffach. Perkusista już trochę zrównał się z kolegami gitarzystami i blasty wali coraz rzadziej, inaczej wyglądało to na debiutanckim krążku. Kawałek "Kingdom's Fire" upewnił mnie, że dobre riffy stanowią sedno muzyki Mictlantecuhtli, a w tym konkretnym numerze jest to iście mistrzowskie (chodzi mi o szybsze partie). No ok, może dobre riffy i dobra praca perkusji - bez tego drugiego byłoby bardzo ubogo. Solówkowe wybiegi też całkiem niezłe - np. w "Blood Spills In Darkness". Pod koniec tego numeru dostajemy krótką solówkę, która pewnie nie wyczerpuje talentu gitarzysty, ale na pewno w pewnym stopniu prezentuje jego umiejętności.
Podsumowując powiem tak - lubisz thrash z "abbathopodobnym" wokalem i napieprzającą (kiedy trzeba) perkusję? Kiedy riffy są najważniejsze i utrzymują linię melodyczną, a gitara basowa co jakiś czas urywa się z uprzęży i wychodzi na przód? Jeśli tak to zdecydowanie powinieneś sięgnąć po "Warriors Of The Black Sun".
Ocena: 8/10
Mictlantecuhtli - Pillars of Silence (2004)
Mictlantecuhtli - Pillars of Silence
Mictlantecuhtli na myspace
Rok wydania: 2004
Gatunek: black metal/thrash metal
Kraj: USA
Tracklista:
01. Blood of Kings
02. Pillars of Silence
03. One Last Battle
04. Return of the Black Feathered Serpent
05. Eternal
06. Broken Shields
07. My Darkest Empire
08. Heart of the Sun
09. Solar Snake
Krążek otwierają bojowe bębny z nieco brudnym riffem. Zresztą miałem na początku wrażenie, że będzie to garażowe granie, na szczęście to tylko mylne wrażenie towarzyszące pierwszym dźwiękom. Już w "Blood Of Kings" da się zauważyć, że Mictlantecuhtli to nie tylko black metal, ale mieszanka z thrashem - tak jak wspominałem wcześniej obydwaj gitarzyści są ewidentnie thrashowi. Ale nie można narzekać na brak black metalu, bo tego przede wszystkim dostarczają wokalista i perkusista. Co ciekawe na krążku fragmenty instrumentalne, bo chyba nie wszystkie można nazwać solówkami - są zagrane bardzo technicznie, tzn. nie mamy np. 20 sekundowej łupaniny, po której wchodzi wokalista. Wszystkie te wstawki instrumentalne są jakby stonowane. Na MA wyczytałem, że wokal przypomina trochę Abbatha z Immortal - i rzeczywiście. Jak włączyłem losowy utwór Immortal to ciężko się oprzeć wrażeniu, że wokalnie Abbath i Cuauhtemoc są do siebie podobni. Na krążku znajduje się jeden numer całkowicie instrumentalny - "Eternal" - czuć w nim epickość, ale stanowi on tylko wprowadzenie do kawałka "Broken Shields". Ogólnie rzecz biorąc jest to solidny krążek, ale niestety nic więcej - może drugi będzie zdecydowanie lepszy. Tutaj wystawiam ocenę 7,5/10 - bo 7 to za mało, a 8 to za dużo.
Najlepsze utwory to "Blood Of Kings", "One Last Battle", "My Darkest Empire" i "Broken Shields".
Jest nawet klip promujący debiut Mictlantecuhtli:
Mictlantecuhtli - One Last Battle
Ocena: 7,5/10
środa, 11 sierpnia 2010
wtorek, 10 sierpnia 2010
Andrew WK - 55 Cadillac (2009)
Data wydania: 07.09.2010
Gatunek: piano rock/experimental
Kraj: USA
Tracklista:
01. Begin The Engine
02. Seeing The Car
03. Night Driver
04. Central Park Cruiser
05. 5
06. City Time
07. Car Nightmare
08. Cadillac
Andrew to dość dziwny gość, który do tej pory był raczej znany z energicznych i przebojowych kawałków, które znajdowały się na jego przodującym albumie "I Get Wet". Kilka taki hiciorów znalazło się również na "The Wolf", ale tam już słychać było, że Andrew jest myślami gdzieś indziej. Zaczęły się pojawiać jakieś kawałki z użyciem fortepianu, a już na "Close Calls With Brick Walls" tych wybiegów fortepianowych było już naprawdę dużo. Mimo tego, że zapewne wszyscy spodziewali się pójścia dalej w stronę fortepianowego grania Andrew nagrał kawałek "We Want Fun", który nawiązywał do chlubnej tradycji jego pierwszego albumu. Aż tu nagle nadeszło nieoczekiwane...
The Green River Burial - Means To An End EP (2010)
The Green River Burial - Means To An End EP
The Green River Burial na myspace
Data wydania: 2010
Gatunek: deathcore/hardcore/metalcore
Kraj: Niemcy
Tracklista:
01. You're So 2008
02. The Infection
03. Alliterations Are Awesome (Ain't Art Anymore)
04. Face To Face With The Horror
05. Sunny Side Up
06. Until The Heart Stops Beating
07. Fallen From The Throne Of Creation
Pierwsze profesjonalne wydawnictwo niemieckiej kapeli The Green River Burial. Jak trafiłem na ich myspace i włączyłem pierwszy kawałek z brzegu byłem nieco skołowany - w opisie ewidentnie widziało "hardcore/metal/2-step", podczas gdy to co słyszałem brzmiało jak deathcore z dużymi naleciałościami z hardcore'a. Pierwsze co rzuca się w uszy to nieskazitelnie...brudna produkcja ;-) Nie można powiedzieć, żeby cała epka była czymś rewelacyjnym, czy wybijającym się ponad przeciętność, ale na pewno słucha się tego nieźle, zwłaszcza tych ostrzejszych partii, w których za mikrofonem stoi tzw. "rzygacz", czyli gość odpowiedzialny za deathcore'owe, gardłowe ryki. Sama muzyka jest takim uśrednieniem tego co możemy usłyszeć w metalcorze, hardcorze i deathcorze. Czyli zbytniego "napierdolu" raczej spodziewać się nie należy. Wszystko jest tutaj poprawne - poza brzmieniem, które jak wspomniałem brzmi trochę garażowo. Natomiast beatdowny udało im się wstawić bardzo konkretne. Epka treściwa, krótka i nie przynudzająca. Ale jednocześnie nie wychodząca poza pewne ramy, niezbyt odkrywcza i raczej nie sprawiająca wrażenia odkurzacza, który wciąga i nie daje się oderwać od słuchania.
Ocena: 6,5/10
poniedziałek, 9 sierpnia 2010
In This Moment - The Dream (2008)
In This Moment - The Dream
In This Moment na myspace
Data wydania: 30.09.2008
Gatunek: melodic metalcore
Kraj: USA
Tracklista:
01. The Rabbit Hole
02. Forever
03. All For You
04. Lost At Sea
05. Mechanical Love
06. Her Kiss
07. Into The Light
08. You Always Believed
09. The Great Divine
10. Violet Skies
11. The Dream
W rok po wydaniu debiutanckiego "Beautiful Tragedy" kapela nagrała swój drugi album, którego premiera przypadł na 30 września 2008 roku. Ponownie wydawcą była grupa Century Media. Po ciepłym przyjęciu "Beautiful Tragedy" oczekiwano, że nowe wydawnictwo okaże się jeszcze większym sukcesem i powiedzmy, że przypieczętuje stanowisko jakie ekipa In This Moment zajęła w szeregach kapel grających melodyjny metalcore. Ponownie pisaniem tekstów zajęła się Maria Brinks.
Album "The Dream" podobnie jak "Beautiful Dream" rozpoczyna klimatyczne intro, tutaj deszcz zastąpiły nieco orientalne klimaty. "Forever" - utwór singlowy, promowany dodatkowo klipem. Można powiedzieć, że taka wizytówka drugiego albumu In This Moment. Metalcore połączony ze słonecznym popem, tak dokładnie brzmi ten numer. W żadnym wypadku nie jest to zarzut, niewiele jest kapel potrafiących połączyć tak różne gatunki. Maria praktycznie zrezygnowała z ryków, a skupiła się wyłącznie na czystym śpiewie, momentami z pazurem, a z drugiej strony pojawiają się również słodkie zaśpiewy, na które powinno się pozwalać tylko kobietom. W każdym razie ten kawałek to prawdziwy hicior, idealny do radia, czy to telewizji. A klip do niego nakręcony równie słoneczny jak sam utwór. Bardzo możliwe, że ten numer niejednego odsiał. Kolejny kawałek utrzymany jest w bardzo podobnym tonie - tyle, że mniej więcej w połowie pojawiają klimatyczne wstawki, a i muzykanci pokazują, że potrafią grać, a nie robić tylko tło dla wokalu Marii. "All For You" to podobnie jak "Forever" prawdziwy lekki hicior. Natomiast "Lost At Sea" jest już utrzymany w innym tonie, tempo jest wolniejsze, granie jakby bardziej mechaniczne, ale refren oczywiście przebojowy, inaczej być nie może. "Mechanical Love" to jeden z lepszych numerów na "The Dream". Problem cały czas stanowi muzyka, która jest wyłącznie tłem, nie ma żadnych wyraźnych wybiegów czy to gitarzystów, czy perkusisty, po prostu grają pod Marię. W sumie to lepiej tak, niż mieli by się cały czas pchać na plan pierwszy. A "Her Kiss" to najlepszy kawałek na drugim wydawnictwie In This Moment - taki nieco z nutką orientu, cięższy, wolniejszy i ponownie zdominowany przez uroczą wokalistkę. Ale partie Marii są tutaj chyba najlepsze na całym albumie. Kolejna jest piękna ballada "Into The Light" i znowu mamy Marię w rewelacyjnej formie, tym razem akompaniuje jej tylko fortepian. Jest to jedna z najładniejszych ballad 2008 roku. Kawałek "You Always Believed" kiedyś świetnie się sprawdzał jako dzwonek w telefonie komórkowym ;-) Solidny numer, z dobrymi gitarami (wreszcie słychać ich duży wpływ) i przebojowym refrenem. Można powiedzieć, że to standard dla tego albumu. Ci, którzy dotrwali aż tutaj i oczekiwali dzikiej jazdy do przodu wreszcie będą zadowoleni, bo "The Great Divine" jest takim właśnie kawałkiem. Maria wreszcie uruchamia swój ryk, chociaż nie rezygnuje z czystych partii i przebojowego refrenu. Natomiast zwrotki są ostre i dzikie, a perkusja łupie ile wlezie. "Violets Skies" to bardzo rock'n'rollowy przebój, a praca gitar momentami kojarzą mi się z Chrome Division. Świetny numer, bardzo energiczny. Album "The Dream" zamyka ballada o tym samym tytule. Tym razem mamy normalną perkusję, elementy elektroniki, trochę gitary, a przede wszystkim delikatny głos Marii. Aż dziw bierze, że to ta sama kobieta zdziera gardło w takim "The Great Divine", czy na "Prayers" z poprzedniego albumu.
Drugie wydawnictwo In This Moment różni od debiutu praktycznie wszystko. Muzyka jest inna, Maria śpiewa inaczej, kompozycje są inne, klimat też jest inny. Podobne elementy to ballady, w których wokal Marii jest równie delikatny jak na "Beautiful Tragedy". Tutaj zespół poszedł jeszcze bardziej w przebojowość próbując nawet sięgać do muzyki pop - chociażby w takim "Forever". Ale czy to źle? Póki granie się podoba, a muzyka nie ociera się o kicz to oznacza, że nie jest źle. W przypadku "The Dream" jest nawet bardzo dobrze. Praktycznie każdy utwór na tym wydawnictwie to przebój. Mamy tutaj wszystko - piękne ballady, lekkie przebojowe kawałki idealne na słoneczne dni, ciężkie core'owe wygary, a nawet szczyptę rock'n'rolla. Do tego duuuuużo Marii. Czego chcieć więcej?
Ocena: 9/10
niedziela, 8 sierpnia 2010
In This Moment - Beautiful Tragedy (2007)
In This Moment - Beautiful Tragedy
In This Moment na myspace
Data wydania: 2007
Gatunek: melodic metalcore
Kraj: USA
Tracklista:
01. Whispers Of October
02. Prayers
03. Beautiful Tragedy
04. Ashes
05. Daddy's Falling Angel
06. The Legacy Of Odio
07. This Moment
08. Next Life
09. He Said Eternity
10. Circles
11. When The Storm Subsides
Debiutancki album In This Moment. Takie wydawnictwa w przypadku metalcore'a najczęściej są dopiero pierwszym kontaktem kapeli z profesjonalną sceną muzyczną. Z In This Moment nie jest inaczej, kapela powstała w 2005 roku i przez dwa lata tułali się po różnych klubach i w końcu zostali zauważeni przez wysłanników Century Media Records. Tak oto rozpoczęła się przygoda In This Moment z profesjonalną sceną metalcore'ową, a owocem współpracy z Century Media Records był właśnie debiutancki album "Beautiful Tragedy", który trafił na sklepowe półki 20 marca 2007 roku.
Jak się jednak okazuje pierwsze wydawnictwo In This Moment od samego początku brzmi bardzo profesjonalnie i nie ma tutaj miejsca dla amatorskiego grania. Rozpoczyna się od klimatycznego, deszczowego intro, w którym Maria trochę szepcze przy dodatkowym zastosowaniu efektu echo. "Prayers" jest drugim kawałkiem, który znajduje się na tym albumie - poza tym był singlem, który promował to wydawnictwo i został do niego nakręcony klip. Jest to jeden z najlepszych kawałków na tym albumie i chyba w ogóle w twórczości In This Moment. Przy okazji od razu można zwrócić uwagę na to, że partie wokalne są tutaj wymieszane - tzn. wszystkie należą do Marii, ale są tutaj zarówno czyste partie, jak i ryki. Poza tym kawałek ostry, ale jednocześnie przebojowy. Natomiast tytułowy "Beautiful Tragedy" to mieszanka emocji z przebojowością, metalcore'a jest tutaj naprawdę niewiele, ale tak już gra ta kapela, chociaż na debiucie jeszcze nie odznaczało się to tak bardzo jak na następnym albumie. "Ashes" utrzymany w bardzo podobnym klimacie do "Prayers". I niewiele od nich różni się numer "Daddy's Falling Angel" - chociaż z tej trójki ten jest chyba najmniej przebojowy, ale za to pojawia się w nim solówka. "The Legacy Of Odio" to spokojna ballada, która pod koniec dostaje kopa, a Maria zaczyna śpiewać takim zawodzącym głosem, co daje całkiem ciekawy efekt. Dalsza część albumu jest utrzymana w szybszym tempie, jedynie zamykający całość "When The Storm Subsides" jest spokojnym utworem, w którym Maria śpiewa miękkim głosem do akompaniamentu gitary akustycznej. W sumie zakończenie takie sobie. Z tych czterech kawałków oddzielających "The Legacy Of Odio" od "When The Storm Subsides" zdecydowanie najlepiej wypada ostry i bezkompromisowy "Next Life". Chociaż jest tutaj również sporo melodyjnych rozwiązań.
Debiut In This Moment wypada bardzo dobrze, nawet jeśli posłuchać go w kontekście kolejnych wydawnictw tej kapeli, czy w kontekście innych wydawnictw z gatunku melodic metalcore biorąc pod uwagę ostatnie lata. Dużą zaletą tej kapeli jest oczywiście Maria, bo muzyki to oni wybitnej nie grają. Natomiast głos Marii na długo pozostaje w głowie, zwłaszcza jej charakterystyczne ryki. Na "Beautiful Tragedy" nie brakuje przebojowości, lekkości, ale i ostrego grania z pazurem. A z całości najlepiej wypada utwór tytułowy i "Prayers". Na tym wydawnictwie czuć lekki powiew świeżości w gatunku.
Ocena: 7,5/10
sobota, 7 sierpnia 2010
Mindwarp Chamber - Supernova (2010)
Mindwarp Chamber - Supernova
Mindwarp Chamber na myspace
Data wydania: 13.07.2010
Gatunek: progressive power metal
Kraj: USA
Tracklista:
01. Supernova 08:35
02. Closer To Heaven 07:23
03. On The Mend 07:25
04. Icons Of Evil 06:15
05. Last Ember Fades 06:05
06. Out Of Spite 06:53
07. Stillwater 07:59
08. The Final Act 08:05
W dwa lata po zarejestrowaniu debiutanckiego "Delusional Reality" amerykańska super-grupa Mindwarp Chamber powróciła z nowym materiałem. Wiązałem z nim spore nadzieje, w końcu album z 2008 roku bardzo mi się podobał, takie podejście do progresywnego grania z dużą dawką mocy i bez specjalnego grania dla grania. Ot było to dobre granie do posłuchania od czasu do czasu.
W końcu zabrałem się za dokładny odsłuch "Supernova" i pierwszy kawałek mnie nie zachwycił, ot poprawne granie, chociaż przyznam, że zmęczył mnie numer tytułowy. Jest tak rozwleczony jak tylko dało radę. Mając nadzieję na lepsze granie w dalszej części nie przerwałem odsłuchu i drążyłem temat dalej. Chociaż już po tym pierwszym kawałku miałem dziwne przeczucie, że moje nadzieje były złudne. Na szczęście kawałek "Closer To Heaven" był lepszy niż otwieracz. Nieco mocniejsze brzmienie, nie tak dużo partii klawiszowych i bardzo dobre partie wokalne - zdecydowanie ten ostatni element najbardziej mnie przekonał do dalszego obcowania z tym albumem. Do tego należy dorzucić dobre partie gitar. Dość pozytywnie odebrałem też utwór "On The Mend", jak i świetnie rozpoczynający się "Icons Of Evil", którego naprawdę bardzo dobrze się słucha gdzieś do trzeciej minuty, a później następuje wyciąganie utworów, wrzucanie "zabójczych" partii klawiszowych, itd. Dzięki temu utwór zamiast być killerem i trwać jakieś 3:30, to trwa 6:15 i można spokojnie przy nim zasnąć. Niestety w dalszej części albumu takiego grania dla grania będzie więcej. W najgorsze partie klawiszowe został wyposażony utwór "Last Ember Fades" to co tam się dzieje po prostu przyprawia o ból głowy. Natomiast przez cały czas trwania albumu największym plusem okazuje się wokalista, który świetnie daje sobie radę i jest taką gwiazdą rozświetlającą nudną muzykę, którą zaserwowali panowie z Mindwarp Chamber. Tutaj nie ma miejsca na moc, więc ciężko mi powiedzieć, czy to nadal jest progressive power metal, czy już kompletnie odrzucono power. W ogóle na "Supernova" wszystkie kompozycje mają identyczny układ (w zależności od czasu trwania) - najpierw mamy ciekawe intro, później 2-2,5 minuty obcowania z wokalistą i nawet ciekawą muzyką, a od 3 minuty wchodzi sama muzyka + solówka na klawiszach. W ten sposób kawałki trwają od 6 do 8 minut. Z całości wyciągnąć mogę tylko trzy utwory, które mi przypasowały, chociaż nie w całości - "Closer To Heaven", "On The Mend", "Icons Of Evil". Pozostałe niestety są słabe.
Drugi album Mindwarp Chamber jest dla mnie sporym rozczarowaniem. Prawie godzinna przygoda z muzyką zawartą na "Supernova" niestety jest nudna jak flaki. Niektóre kawałki są w miarę ciekawe, ale tylko do połowy, przez co miałem wrażenie strasznego rozdmuchania, tzn. wyciągania kawałków do granic możliwości. Nie lubię takich zabiegów, kawałek powinien się kończyć wtedy, kiedy ewidentnie słychać, że brakowało pomysłu na więcej niż 3 minuty. Natomiast tutaj mamy inną sytuację - skończył się pomysł to dostajemy dodatkowe 3 minuty, lub w niektórych przypadkach nawet 5 dodatkowych minut. Najjaśniejszym punktem tego albumu jest wokalista, a w dół cały materiał ciągną partie klawiszowe.
Ocena: 4,5/10
wtorek, 3 sierpnia 2010
MXD - The Devil Is In The Details (2010)
MXD - The Devil Is In The Details
MXD na myspace
Data wydania: 2010
Gatunek: electro-metal
Kraj: Szwajcaria
Tracklista:
01. Abu Ghraib
02. I Hate You
03. N:L:E
04. Ooh Yeah
05. Greta
06. Silence
07. NuKa
08. Bulldozer Baby
09. Strange Snow
10. Ubiquity
11. Z(h)ero
"The Devil Is In The Details" to już piąte wydawnictwo tej szwajcarskiej kapeli. Poprzednich nie słyszałem, ale po ich nowe dzieło postanowiłem sięgnąć. Najbardziej przyciągnęła mnie łatka "electro metal". Chciałem sprawdzić, czy faktycznie muzyka tych trzech panów mieści się w tym gatunku. Dodam tylko, że ich debiut przypadł na 1998 roku i nosił tytuł "Electrolab Inc.".
11 numerów znalazło się na "The Devil Is In The Details". Czas trwania to jakieś 45 minut, a co przez ten czas dostajemy? Lekko zmetalizowane Depeche Mode. Sam wokalista na klipie, który kapela nakręciła do utworów "I Hate You" wygląda niczym David Gahan, a raczej próbuje imitować jego ruchy. Na samym początku chciałem zaznaczy, że to żaden industrial. Jeśli ktoś chce sięgnąć po ten album sądząc, że to industrial to mocno się rozczaruje, bo z industrialem to wiele wspólnego nie ma. Jeśli ktoś chce usłyszeć tutaj jakieś solówki, wpadające w ucho riffy to też może sobie odpuścić. Natomiast jeśli ktoś chce posłuchać fajnej elektroniki z elementami metalu to jak najbardziej trafił w dobre miejsce. Ale zacznijmy od początku - "Abu Ghraib" brzmi trochę jak wzmocniony przez elektronikę cover numeru Rammsteina. Słuchając go pierwszy raz miałem wrażenie, że wokalista zaśpiewa zaraz w mechaniczny sposób "Let me see you stripped...". Ale na rammsteinowe granie proszę za bardzo nie liczyć. "I Hate You" to prawdziwy hicior, taki idealny do przytupu - i można powiedzieć, że nieco transowy. Ponadto wokalista brzmi w refrenie jak Jyrki69, a sam refren jak jakaś techno wersja numery The 69 Eyes. Ten kawałek może okazać się odsiewający, bo elektronika przyjmuje tutaj wręcz taką samą rolę jak w muzyce techno - mi to akurat nie przeszkadza. "N:L:E" zaczyna się mocno w stylu retro, ale dalej jest tak mechaniczne jak tylko można, kilka wykrzyczanych haseł i zaczyna się coś dział. Jest to jeden z najwolniejszych numerów na tym albumie. Kolejne kawałki to taka mieszanka hitów i utworów nieco bardziej stonowanych - jak np. "Greta" czy "Silence". Z takich najbardziej przebojowych utworów muszę wymienić "Z(h)ero". Wpadający w ucho refren, muzyka też należąca do lżejszej (chociaż mniej wprawnych niektóre motywy mogą przyprawić o ból głowy). Fajna jest też "NuKa", w której bardzo dużo elektronicznych elementów zostało zapożyczonych z industrial metalowych kapel. W ogóle sam kawałek sprawia wrażenie deja vu.
"The Devil Is In The Details" jako całość nieźle się broni. Zapewne równie dobrze odsiewa, bo zakładam, że nie każdemu odpowiada elektronika w takich ilościach, w jakich podają ją panowie z MXD. Tyle, że to kwestia tolerancji tego typu dźwięków, dla mnie album jest przynajmniej dobry, chociażby ze względu na obecność prawdziwych hiciorów pokroju "Abu Ghraib", "I Hate You", "Greta" czy "NuKa". Oczywiście na "The Devil Is In The Details" można też znaleźć kilka wypełniaczy, ale nie rzutują tak bardzo na całość. Jeśli ktoś szuka elektroniki z elementami metalu to polecam sprawdzić MXD.
Ocena: 7/10
poniedziałek, 2 sierpnia 2010
The Sand Collector - Lord Of The Sun (2009)
The Sand Collector - Lord Of The Sun
The Sand Collector na myspace
Data wydania: 2009
Gatunek: stoner/heavy metal
Kraj: Hiszpania
Tracklista:
01. Human Machine
02. Spirit
03. Lord of the Sun
04. Jupiter
05. Who Laughs Now
06. Sexy
07. VII
08. VIII
09. IX
Niby nie jest to debiut, bo jest to demówka, ale mógłby być to debiut. Panowie jak na amatorów grają całkiem nieźle. Próbują mieszać stoner z heavy metalem, czego efektem ma być coś w stylu Mustasch. Nie jest to do końca takie samo granie, ale też czuć ducha rock'n'rolla w przybrudzonej, piaszczystej konwencji. Jedyne co mi tutaj niespecjalnie pasuje to wokalista, który strasznie charcze - nie we wszystkich kawałkach, ale trafiają się numery, w których po prostu jest to nie do zniesienia. Ale też nie ma tragedii, pewnie wokalista w końcu się wyrobi i będzie to całkiem ciekawy band. Co jest najważniejszym plusem to mała walcowatość tego materiału, tzn. wolnych i szybkich partii mamy mniej więcej 50/50. Przy czym trafiają się takie rodzynki jak "Jupiter", które mimo swojej walcowatości powalają - ale wokalista już niestety nie, zwłaszcza pod koniec numeru. Ogólnie demówka bardzo dobra i jakby popracować trochę na wokalem Pepe i będzie dobrze. Co tutaj jest trochę dziwne to obecność utworów "VII" i "VIII", które trwają 4 sekundy każdy i są po prostu ciszą. Taki ciekawy sposób na wydłużenie tracklisty. Na największą uwagę zasługuje numer "IX", który zamyka stawkę i jest chyba najbardziej rozbudowany, najdłuższy i naciekawszy. Z takich bardziej przebojowych kompozycji to polecam "Spirit", którego refren momentalnie wpada w ucho. W ogóle słabych kawałków tutaj jako takich nie ma, chyba, żeby brać pod uwagę umiejętności wokalne Pepe. Mam nadzieję, że ten band nie zginie i znajdzie sobie wydawcę. Póki co album można ściągnąć za darmo:
http://www.deadsign.es/TSC2009-LOFS.zip
Ocena: 7,5/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)