Koniec roku coraz bliżej i patrząc już teraz na dotychczasowe premiery, jakie miały miejsce w 2017 muszę przyznać, że było czego słuchać, a przecież przed nami jeszcze listopad i grudzień (w tym roku wyjątkowo może nie być tak słaby, jak zwykle). Październik był niezwykle mocny, bardzo musiałem się ściskać i do samego końca z bólem serca odrzucać kolejne wydawnictwa, których przecież wielokrotnie słuchałem, i które bardzo lubię. Ale jednak w top 10 mieści się tylko 10 wydawnictw i nie ma mowy o tym, żebym chociaż raz dopuścił się do złamania tej reguły. Wszak sam te zasady ustalałem, więc tym bardziej nie zamierzam ich łamać. W każdym razie miesiąc był mocny i bardzo porównywalny z wrześniem, czy sierpniem. Jednak samych albumów do sprawdzenia było prawdziwe zatrzęsienie. Co prawda w tej kwestii wrzesień nie został przebity, ale październik aktualnie plasuje się na drugim miejscu. Bez dalszego przynudzania zapraszam do mojego top 10 październikowych premier.
(symphonic deathcore/metalcore)
Mam wrażenie, że bardzo długo trzeba było czekać na następcę "Resistance", a tymczasem okazuje, że minęły dopiero 3 lata. Winds Of Plague to specyficzna grupa, która do deathcore'a zmieszanego z metalcorem dorzuca symfoniczne wstawki. W przypadku "The Great Stone War" z 2009 roku brzmiało to niesamowicie. Zarówno epicko, jak i filmowo. Przez kolejne wydawnictwa kapela dalej kurczowo trzymała się swojego specyficznego, ale i charakterystycznego stylu. Nie inaczej jest na "Blood Of My Enemy". Tutaj również grupa serwuje symfoniczny deathcore/metalcore. Jednak mam wrażenie, że jest to najłagodniejsze z dotychczasowych wydawnictw tej amerykańskiej kapeli.
(melodic power metal)
Co prawda od dłuższego czasu nie po drodze mi z melodic metalem, czy power metalem, ale nie będę udawał, że zapomniałem o swojej przeszłości, kiedy to zasłuchiwałem się wydawnictwami kapel obracających się właśnie we wspomnianych nurtach. I od czasu do czasu lubię sobie sprawdzić, co tam nowego wychodzi w tych gatunkach. I tak trafiłem na Power Quest i Serenity. O ile w tej drugiej kapeli zachwycił mnie głównie wokal, ale już pozostałe elementy nowej płyty nie położyły mnie na łopatki, tak "Sixth Dimension" od Power Quest momentalnie wpadło mi w ucho. Ta brytyjska grupa to już weterani power metalu. Formacja zadebiutowała w 2002 roku, a "Sixth Dimension" ich szóstym albumem studyjnym. I chociaż pojawiają się tutaj delikatne zgrzyty (np. klawisze w "Face The Raven" chyba zostały podebrane Sabatonowi), to jednak całościowo to bardzo przyjemny melodyjny power metal z kilkoma potencjalnymi hitami. Nie sposób słuchać tej płyty i nie wyciągać poszczególnych elementów, które wprawnemu słuchaczowi od razu skojarzą się z innymi grupami działającymi w nurtach power i melodic metalu.
(hard rock)
Od kilku lat nie mam specjalnie szczęścia do Europe. Po ich powrocie w 2004 roku, kiedy to wydali "Start From the Dark", kompletnie nie potrafiłem wciągnąć się w ich płyty. Wspomniany materiał szybko wpadł mi w ucho z uwagi na swoją przebojową zawartość i jakby nie patrzeć dość nowoczesną formę. Jednak kolejne płyty słuchałem jakby z obowiązku. Nic mnie w nich nie zachwycało, ale też nic mnie przy nich nie trzymało. "Walk The Earth" też przesłuchałem głównie po to, żeby odbębnić obowiązek sprawdzenia nowości wydanej przez znaczącą hard rockową kapelę. I przeciwieństwie do jej poprzednik zatrzymałem się przy niej na dłużej. "Walk The Earth" to prawdziwy rollercoster różnorodności. Brzmi to tak, jakby muzycy zdecydowali się trochę zaszaleć i uderzyć w inne niż dotychczas rejony muzyczne. Dostajemy trochę cięższych gitar, a nawet pojawiają się odwołania do stoner rocka (zwłaszcza w kawałku "Wolves"). Grupa zdecydowała się też na dalsze drążenie nowoczesnego grania, ale też nie zostawiła za sobą w tyle staroszkolnego stylu. I dzięki takiemu podejściu dostajemy złoty środek, co też skutkuje sporą dawką hard rockowych przebojów.
(industrial rock)
Jak pisałem na fanpage'u "Heaven Upside Down" to materiał, który spotkał się z mieszanym przyjęciem. Po świetnym "The Pale Emperor" Manson zdecydował się kontynuować pracę z Tylerem Batesem, który ponownie odpowiadał za warstwę kompozycyjną utworów. I często "Heaven Upside Down" jest porównywany do swojego poprzednika, jest krytykowany za płytkość tekstów, wyczuwalne znudzenie Mansona i brak progresu. Problem w tym, że gdyby zamienić "Heaven Upside Down" i "The Pale Emperor" miejscami, to takie zarzuty pojawiłyby się zapewne odnośnie tego drugiego. Dla mnie to wydawnictwa bardzo porównywalne, z lekkim tylko wskazaniem na wydawnictwo z 2015 roku. O ile Manson na żywo sprawia wrażenie człowieka, który już nic nie musi i ewidentnie nic mu się nie chce, to na płytach daje z siebie 110%. I w przypadku "Heaven Upside Down" nie mam mu nic do zarzucenia. Są tu zarówno kompozycje bardziej przebojowe, jakby odwołujące się do ery "The Golden Age Of Grotesque", ale nie brakuje też spokojniejszych kompozycji, którym już bliżej do "The Pale Emperor". Owszem, przez lata Manson znacznie złagodniał i już nie szokuje za wszelką cenę, ale czy on naprawdę jeszcze musi szokować?
(heavy metal/melodic metalcore/thrash metal)
Nigdy nie byłem fanem Trivium, ich albumy, na które się do tej pory natknąłem stawiały mnie w gronie ludzi obojętnych na ich twórczość. Niczego zachwycającego, świeżego, czy chociażby wyróżniającego nie znajdowałem w ich wydawnictwach. Z tego, co zauważyłem grupa jest ostro hejtowana przez staroszkolnych metalheadów, którzy atakują również wszelkie odmiany core'a i ciągle żyją w przeświadczeniu, że nu-metal umarł dawno temu (a core jest przez nich uważany za nowy nu-metal). I chyba głównie dlatego, że nie sympatyzuję z tego typu podejściem zdecydowałem się sprawdzić "The Sin And The Sentence". To już ósmy studyjny materiał Trivium, o ile dobrze pamiętam jego poprzednik solidnie mnie wynudził. I tym bardziej pozytywnie byłem zaskoczony zawartością najnowszego materiału Amerykanów. Trwający niemal godzinę album łyknąłem bez żadnych problemów za pierwszym razem i aż się zdziwiłem, że tak szybko się skończył, więc musiałem odpalić ponownie. Zawartość "The Sin And The Sentence" to mieszanka nowoczesnego heavy metalu, melodic metalcore'a i thrash metalu. Nie jest to jednak materiał, który spodoba się wielbicielom thrashu, no chyba, że tym, którzy do tej pory jarają się wydawnictwami Metalliki i uważają, że to najlepsze thrash metalowe wydawnictwa, jakie są aktualnie wydawane. Trivium to grupa, która musi coś udowodnić. Muzycy mają już ogromną bazę fanów, ale nadal nie potrafili do siebie przekonać zatwardziałych metalheadów. Myślę, że "The Sin And The Sentence" jest dobrym krokiem do przekonania tych ostatnich.
(industrial metal/symphonic black metal)
Samael to kolejna specyficzna grupa, która znajduje się w październikowym podsumowaniu. Ta szwajcarska formacja zaczynała od black metalu, a dopiero kilka lat później zaczęła romansować z industrial metalem i tak już im zostało. Od lekko ponad 20 lat kapela Samael karmi swoich fanów mieszanką industrial metalu i black metalu. W 2011 roku grupa wydała świetny "Lux Mundi" i później długo milczała w kwestii nowego materiału. W międzyczasie odbyli trasę jubileuszową z okazji XX-lecia wydania "Ceremony of Opposites". I w końcu przyszedł moment na wydanie następcy "Lux Mundi". O szczegółach dotyczących "Hegemony" było słychać już na początku 2017 roku, niestety czas oczekiwania na premierę tego albumu strasznie się dłużył, a grupa nie rozpieszczała fanów i bardzo długo nie prezentowała nowych numerów. Jednak kiedy te w końcu pojawiły się w sieci, to ciężko było narzekać. Grupa podążyła dalej szlakiem obranym na "Lux Mundi" i skupiła się na mieszaniu industrialnego metalu z symfonicznym black metalem. Efekt końcowy wypadł świetnie. Co prawda grupa nadal nie powróciła do czystego black metalu, czego nadal oczekują wielbiciele płyty "Ceremony of Opposites", ale Szwajcarzy nie poszli na łatwiznę i wydali materiał dopracowany w najmniejszych szczegółach. Kawałki są nośne, epickie i nie można im odmówić specyficznego klimatu, który jednak bardziej będzie się kojarzył z industrialnym graniem niż z black metalem. "Hegemony" to materiał zrealizowany z prawdziwym rozmachem, który może się kojarzyć z wydawnictwami SepticFlesh.
(post-hardcore/metalcore/trancecore)
Poprzedni album We Came As Romans pozostawiał wiele do życzenia. Grupa odrzuciła gdzieś na bok swoje core'owe korzenie i jednoznacznie uderzyła w pop rockowe klimaty. Wielu fanom dotychczasowej twórczości takie zagranie się nie spodobało. Ja liczyłem na to, że to jednorazowy skok muzyków, którzy chcieli sprawdzić jak przyjmie się takie granie. Jeszcze w ubiegłym roku grupa udostępniła nowy singiel zatytułowany "Wasted Age", który znacznie odbiegał od stylistyki z "We Came As Romans" i mocno żałowałem, że wspomniany kawałek nie wsparł wydawnictwa z 2015 roku. Mocno zaciskając kciuki czekałem na stylistycznego następcę "Tracing Back Roots" i w końcu się doczekałem. "Cold Like War" sprawiał już dobre wrażenie w momencie, kiedy grupa wypuszczała do sieci promocyjne kawałki, czy krótki trailer albumu. I faktycznie muzycy wrócili do mieszanki post-hardcore'a i metalcore'a dokładając do tego stosowną dawkę elektroniki. Kawałki znowu zaczęły być mieszanką w stylu - ostre niczym brzytwa zwrotki, w których ryczy David Stevens i lekkie, popowe refreny, w których melodyjnie śpiewa Kyle Pavone. Na taki materiał czekali fani We Came As Romans. Czy trzeba coś jeszcze dodawać? Jeżeli lubicie dotychczasowe wydawnictwa tej grupy i narzekaliście album z 2015 roku, to "Cold Like War" sprawi, że pokochacie muzykę chłopaków z Detroit na nowo.
(metalcore)
Niewiele brakowało, a ten album w ogóle by się nie znalazł w moim zestawieniu. Głównie dlatego, że słuchałem go zaraz po jego premierze (jeszcze przed podsumowaniem września) i później kompletnie o nim zapomniałem. Zamiast do niego wracać zacząłem się zapoznawać z kolejnymi październikowymi premierami. Na szczęście przygotowując top 10 zauważyłem, że czegoś mi tu brakuje. Wracając jednak do albumu ABR. "Phantom Anthem" to świetne wydawnictwo zbliżone klimatem do "Rescue & Restore" (czyli aktualnie mojego ulubionego albumu tej grupy). Co prawda czuć tutaj lżejsze podejście, nawet są delikatne odwołania do świątecznej płyty August Burns Red (wstęp do "The Frost"). Ale całościowo to prawdziwa metalcore'owa petarda, która bez większych problemów zawalczy o wysoką pozycję w core'owym top 10 tego roku. I podobnie, jak to było w przypadku "Found In Far Away Places" po pierwszym odsłuchu nowego materiału miałem wrażenie, że to kolejny niczym nie wyróżniający się album August Burns Red i dopiero jak do niego wróciłem po jakimś czasie, to zaskoczył i teraz nie chce się ode mnie odkleić.
02. Enslaved - E
(progressive metal/black metal)
Po genialnym "In Times" z 2015 roku Norwegów z Enslaved czekało ciężkie wyzwanie. Musieli utrzymać poziom poprzednika i spróbować go jeszcze podnieść. To jest spory problem tej niewielkiej grupy kapel, które przez wiele lat ciągle podnosiły poziom swoich wydawnictw i po czasie okazuje się, że poprzeczka jest zawieszona tak wysoko, że ciężko będzie jej nie strącić. Dlatego na "E" patrzyłem trochę z niedowierzaniem i jednocześnie z lekką trwogą zadając sobie w głowie pytanie: czy dadzą radę? I po kilkukrotnym przesłuchaniu zawartości nowego albumu Enslaved mogę powiedzieć tyle - poprzeczka pozostała nienaruszona. "E" to trochę ostrzejszy kuzyn wydanego w 2015 roku "In Times". Mamy tutaj sporo odwołań do black metalu, ale jednak główny trzon stanowi progressive metal. Wszystko to zostaje ze sobą splecione nienachalnym mroźnym klimatem z ziem wikingów. Na sam koniec niczym wisienkę na torcie grupa serwuje cover kawałka "What Else Is There?", który pochodzi z repertuaru electro-popowej grupy Röyksopp.
(black metal/dark ambient)
Po wydaniu świetnej trylogii oznaczonej jako "777" francuska kapela Blut Aus Nord wydała "Memoria Vetusta III: Saturnian Poetry" w 2014 roku, ale kompletnie mi gdzieś umknął ten album, więc nie będę mógł się do niego odnieść. Natomiast doskonale pamiętam trylogię "777", gdzie każdy z albumów prezentował inną stronę działalności Blut Aus Nord. I wówczas myślałem, że kapela wydając trzy albumy w ciągu dwóch lat wyprztyka się z pomysłów. Tymczasem "Deus Salutis Meæ" to prawdziwa perełka łącząca black metal, dark ambient i elementy industrialu. Są tutaj zarówno numery typowo ambientowe, które podbijają klimat tego wydawnictwa, ale grupa zaserwowała również black metalowe kompozycje, które skutecznie kontrastując z tymi wcześniej wymienionymi. Jednak zestawione obok siebie tworzą świetny klimat i spójną całość. "Deus Salutis Meæ" w tych agresywnych i podbitych chaosem momentach kojarzy mi się z początkowymi wydawnictwami Terra Tenebrosa i australijskiej grupy Portal, a nawet z Aluk Todolo. To prawdziwie wybuchowa mieszanka, która kryje się właśnie na "Deus Salutis Meæ" i ciężko mi byłoby sobie wyobrazić lepszy materiał od Blut Aus Nord.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz