Data wydania: 13.10.2009
Gatunek: post-hardcore
Kraj: USA
Tracklista:
01. Daymaker
02. We’re All Sinners
03. Careless Lover
04. It’s Finally Over
05. My Surrender (Feat. Jesse Barrera)
06. The Spell
07. Strugglers
08. Key To The World
09. I’m Done Trying To Make It
10. Young Hearts
11. Faces In Places
Four Letter Lie w 2009 roku zaatakowali swoim trzecim LP w karierze. Zadebiutowali albumem "Let Your Body Take Over" w 2006 roku, jednakże poprzedzili go dwoma epkami wydanymi w 2005 roku. Jako, że to post-hardcore to spodziewałem się kilku sprawdzonych chwytów, mnóstwa melodii i wciskających się wszędzie czystych wokali.
A jednak czystych wokali jest naprawdę niewiele, a melodie w żaden sposób nie kojarzą mi się z hardcore'ową stylistyką. Już prędzej z jakimś zakamuflowanym southernem z nowoczesnym brzmieniem. Jeszcze odnośnie czystego wokalu to pojawia się on tylko jednym kawałku i należy do zaproszonego gościa - Jesse Barrera, który aktualnie realizuje się w karierze solowej. I całe szczęście, że to tylko gość na tym albumie, bo mi taki przesłodzony i delikatny wokal nie pasuje nawet w post-hardcorze. Co najlepsza ta nietypowa dla hardcore'a muzyka sprawia, że utwory się ze sobą nie zlewają - początkowo odbierałem ten album średnio, natomiast po jakichś dwóch odsłuchach niektóre kawałki mocno zapadły mi w pamięć - chociażby taki "I'm Done Trying", czy spokojny "Faces In Places" - ten chyba podoba mi się najbardziej na całym albumie. Rozpoczyna się naprawdę delikatnie i w sumie linia melodyczna nie zmienia się znacząco po wejściu ostrego wokalu, a jedynie bębny sprawiają, że ten utwór brzmi po prostu mocniej. Za to "Daymaker" otwierający ten album to prawdziwy przebój - mógłbym przysiąc, że już gdzieś słyszałem melodię płynącą z tego kawałka. Za to "It's Finally Over" rozpoczyna się od elektronicznej zagrywki w stylu Dinosaurs Like Guccipants - co jest bardziej charakterystyczne dla deathcore'a z elektronicznymi wstawkami - w ten sposób rozpoczyna się na tym albumie jeszcze kilka numerów. "My Surrender" mimo tego przesłodzonego wokalu w refrenie wypada świetnie - to również prawdziwy przebój na długo zapadający w pamięć.
Ten album bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Po gatunku, jak i okładce bardziej spodziewałbym się jakiś emo-jęków, a nie porządnego grania bez specjalnego słodzenia, a jednak zapadającego w pamięć. Wokalista wręcz idealnie wpasowuje się w tą dość nietypową dla hardcore'a, czy post-hardcore'a muzykę - jakby nie patrzeć dużo tutaj rocka. Album naprawdę godny uwagi, wypchany przebojami, choć pozbawiony melodyjnych refrenów (poza "My Surrender"). Naprawdę świetne granie.
Ocena: 8,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz