czwartek, 21 września 2017

Podsumowanie miesiąca - sierpień 2017

W kwestii premier płytowych sierpień był odrobinę bogatszym miesiącem niż lipiec. Trzeba pamiętać, że ten letni okres to nie jest najlepszy moment na wydawanie nowych płyt. Wielbiciele metalu i rocka udają się na różnego rodzaju festiwale. Zresztą dokładnie to samo robią kapele. Niektóre wręcz ustawiają sobie na lato specjalne trasy koncertowe, podczas których obskakują kilka letnich festiwali. Mimo tego w sierpniu nie można było mówić o stagnacji, pojawiło się sporo ciekawych pozycji i na pewno najmniej oblegany przez premiery miesiąc jeszcze przed nami (mam oczywiście na myśli grudzień). Spośród ponad 30 premier, które zdecydowałem się sprawdzić wybrałem swoje top 10. Jak to często bywa dziesiątka okazała się bardzo małą liczbą, w efekcie czego zabrakło miejsca dla kilku pozycji. Ale jak już kiedyś wspominałem (przynajmniej tak mi się wydaje) - w podsumowaniach miesiąca nie zamierzam rozszerzać listy, więc zostaję przy dziesiątce. Zgodnie z tradycją zapraszam do rzucenia okiem na wyselekcjonowaną przeze mnie dyszkę, a klikając na tytuł danego albumu zostaniecie przeniesieni do jego zawartości na Spotify.



(death metal)

The Lurking Fear to dość świeży twór, ciężko mi określić, czy to pełnoprawny projekt, czy też jednorazowy strzał. W skład tej kapeli uformowanej w 2016 roku wchodzi trzech muzyków At The Gates, były członek Edge Of Sanity i były gitarzysta szwedzkiej grupy Sarcasm. Czy biorąc pod uwagę ten skład można mówić o super grupie? No powiedzmy, że tak. "Out Of The Voiceless Grave" zapowiadał się bardzo dobrze i każdy kolejny udostępniany kawałek tylko budował napięcie, które przy okazji premiery sięgnęło zenitu. Kapela zaserwowała bardzo surowy szwedzki death metal, który wręcz przygniata swoim mrokiem i agresją. Jednak materiał z jakim The Lurking Fear wystartowali nie powalił mnie na glebę. Liczyłem na jakiś większy pocisk, który sprawi, że będę musiał zbierać szczękę z ziemi. Tymczasem "Out Of The Voiceless Grave" brzmi bardzo dobrze, wybija się na tle szarej masy death metalowych kapel, ale mam wrażenie, że w umiejętnościach muzyków tworzących The Lurking Fear drzemie jeszcze więcej potencjału. Być może ten w pełni zostanie wykorzystany przy okazji drugiego wydawnictwa.

(death metal)

Wydane w 2016 roku "Worship The Grave" było dla mnie objawieniem. Niemiecka kapela świetnie połączyła melodykę znaną z twórczości Amon Amarth, ale ubrała ją w cięższe, death metalowe szaty. Było brutalnie, ale też melodyjnie. "Ascension Gate" wypada nieco słabiej od swojego poprzednika. Być może dlatego, że zabrakło tego efektu zaskoczenia. A może riffy już nie są takie dobre jak na "Worship The Grave"? Dawn Of Disease trzymają nadal wysoki poziom, ale jednak w swojej podróży na chwilę przystanęli, żeby złapać oddech.

(groove metal/post-thrash)

Pamiętacie jeszcze "Revolver" i "Versus"? To już dość stare wydawnictwa szwedzkiej grupy The Haunted. Później formacja miała jakąś zapaść, która objawiła się za sprawą płyty "Unseen" w 2011 roku. To był materiał, którym The Haunted chyba chcieli się jakoś wbić w nurt modern metalu i wyszła im z tej próby koszmarna papka, o której najlepiej zapomnieć. Za sprawą wydanego w 2014 roku "Exit Wounds" trochę poprawili swoje notowania, nawet przez jakiś czas ten materiał kręcił się w moim odtwarzaczu dość często (choć nie tak jak "Versus"). Po trzech latach grupa postanowiła o sobie przypomnieć za sprawą "Strength In Numbers" i ciężko powiedzieć złe słowo na zawartość tego albumu. To mieszanka groove metalu i post-thrash w typowym dla The Haunted wydaniu. Muzycy nie odkrywają tym materiałem Ameryki, ale już ewidentnie próbują za sprawą tej płyty zmazać skazę na swojej przeszłości. Największą siłą najnowszego materiału The Haunted są wolniejsze kompozycje, które dosłownie przygniatają do ziemi (jak np. "This Is The End"). Jeżeli jeszcze gdzieś tam w Waszych głowach kołacze się niezadowolenie, które wywołał kilka lat temu "Unseen" to zapuśćcie sobie "Strength In Numbers". Gwarantuję, że grymas trzymający Was od 2011 roku momentalnie zniknie.

(deathcore)

Widząc, że Thy Art Is Murder wydaje nowy materiał ciągle przypominałem wszystkim, że: ta kapela już nie nagra nic lepszego niż "Hate". Wydany w 2012 roku materiał uważam za opus magnum Australijczyków, w idealnych proporcjach wymieszali tam deathcore i death metal. Zresztą następujący po "Hate" album "Holy War" wydał mi się kompletnie nijaki. Tak jakby muzycy o ogromnym potencjale wpadli w pułapkę szarości i zrównali się z całą masą podobnie grających grup. Na szczęście "Dead Desolation" ma w sobie więcej magii znanej z "Hate" niż z "Holy War". Nowy materiał gniecie jak trzeba, brzmienie jest odpowiednio dudniące, a kolejne kawałki po prostu rozrywają energią. W sumie ciężko mi było sobie wymarzyć lepszy materiał od Thy Art Is Murder. "Dear Desolation" leży bardzo blisko "Hate", jeżeli chodzi o aspekty jakościowe.

(industrial groove metal)

Francuska grupa Dagoba mocno się zmieniła na przestrzeni lat. Jeżeli znacie tylko pierwsze wydawnictwa tej kapeli i nagle wpadniecie na pomysł, żeby odpalić "Black Nova" to usłyszycie zupełnie inną kapelę. Od kilku lat grupa z uporem maniaka pomiędzy groove metal wciska industrialne elementy - raz wychodzi to lepiej, a raz gorzej. Do twórczości Francuzów przekonałem się dopiero przy okazji płyty "Poseidon", a następująca po niej "Post Mortem Nihil Est" tylko upewniła mnie, że to kapela, której warto się bliżej przyjrzeć. Niestety wydany w 2015 roku "Tales of the Black Dawn" trochę mnie rozczarował. Materiał był jakby zachowawczy i wkradała się na nim gdzieniegdzie nuda. Natomiast "Black Nova" to udany powrót do klimatów znanych z "Post Mortem Nihil Est". Mamy spory udział elektroniki, masę gniotących riffów, dudniące brzmienie i wpadające w ucho melodie. Materiał brzmi bardzo nowocześnie, z przytupem i raczej nie polecałbym go wielbicielom staroszkolnego metalu. Odchodząc odrobinę do samej zawartości "Black Nova" to największym mankamentem Dagoba jest ich kiepskie brzmienie na żywo, muzycznie przypominają chaotyczny hałas.

(heavy metal)

Venom to absolutny klasyk metalu i tutaj chyba nikt nie będzie się z tym kłócił. Mnie jednak nigdy do nich nie ciągnęło, podobnie było z M-pire Of Evil, w którego skład wchodziło trzech byłych muzyków Venom. Z kronikarskiego obowiązku postanowiłem sprawdzić, jak wypada kolejna próba wskrzeszenia znanej marki (która przecież żyje, a ostatni album wydała w 2015 roku). "Avé" to pierwszy studyjny album Venom Inc., w którego skład wchodzą Tony Dolan, Anthony Bray i Jeffrey Dunn. Czyli trzej muzycy, których drogi z Venom rozeszły dość dawno temu. Mimo tego panowie swój nowy projekt nazwali Venom Inc. Jako, że nigdy nie byłem szczególnie mocno związany z muzyką Venom, to do "Avé" podszedł na chłodno. Nie oczekiwałem niczego wielkiego. Tymczasem materiał błyskawicznie zaskoczył. Pierwszy album Venom Inc. to pełen oldschool, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mamy tutaj heavy metal, ale lekko podszyty thrashem i z gdzieś za rogiem czającym się black metalem w surowej wersji. Jest jakaś magia w "Avé", która przyciąga i nie chce puścić. Jestem ciekaw jak na ten materiał odpowie Cronos z kumplami.

(melodic metalcore)

Wage War to dla mnie takie dociążone We Came As Romans, a przynajmniej tak zacząłem odbierać tę kapelę po wielokrotnym przesłuchaniu "Deadweight". Ich debiutancki materiał z 2015 roku był dobry, ale nie zagrzał zbyt długo miejsca w moim odtwarzaczu. Natomiast najnowsze dzieło Amerykanów to kwintesencja melodyjnego metalcore'a. Mamy tutaj mieszankę ciężaru i melodii. Obok typowych core'owych ryków pojawiają się melodyjne wokale w refrenach, które być może kiedyś by mnie odrzucały, ale teraz potrafię się nimi cieszyć. Momentami grupa delikatnie zapędza się w klimaty nu-metalu, co pewnie spowoduje kolejny odsiew słuchaczy. "Deadweight" to świetny album, w którym ciężkie partie toczą nieustanną walkę z melodiami, a agresja od pierwszej do ostatniej sekundy walczy z przebojowością.

(metalcore/hardcore)

"Infinite Punishment" to muzyczny strzał w mordę. Kanadyjczycy po raz trzeci uderzają z pełnym albumem i znowu wyprowadzają celny cios. Ta masa energii zawartej na ich najnowszym wydawnictwie kojarzy mi się z pierwszymi płytami ich rodaków z Cancer Bats. Kilka lat temu ci drudzy odpłynęli w jakimś dziwnym kierunku i kompletnie straciłem zainteresowanie ich nową twórczością. Natomiast Get The Shot z powodzeniem mogą zająć ich dotychczasowe miejsce. "Infinite Punishment" to maksymalna dawka hardcore'owej wściekłości zamknięta w 40 minutach muzyki.

(post-rock)

Sannhet to grupa działająca już 10 lat, ale mając na koncie dopiero cztery pełne studyjne wydawnictwa. Pewnie po "So Numb" bym nie sięgnął, kompletnie spychając ten materiał w kolejce coraz dalej i dalej. Ale został mi podrzucony na fanpage'u DF i okazał się strzałem w 10. Sannhet grają instrumentalnego post-rocka z lekkimi odchyłami w kierunku blackgaze. Ostatnio tak bardzo wciągnąłem się w jakiś post-rockowy materiał przy okazji ostatniego albumu If These Trees Could Talk. "So Numb" to prawdziwa magia zaklęta w dziewięciu zróżnicowanych kompozycjach. Przy okazji Sannhet zadaje kłam twierdzeniom, że post-rock to nudy, w których nic się nie dzieje.

(progressive rock/metal)

Leprous to jedna z tych formacji, od których wymagam naprawdę wiele. Do tej pory jestem zachwycony ich unikalnym stylem, który wypracowywali sobie od debiutanckiego albumu "Tall Puppy Syndrom" wydanego w 2009 roku. Na przestrzeni kolejnych płyt styl Norwegów ulegał lekkim zmianom. Z początku Einar Solberg lubił sobie porządnie ryknąć, ale ten stan utrzymywał się tylko do "Bilateral", później momentalnie się uspokoił. "The Coal" zdradzał, że grupa chce uderzyć w lżejsze i bardziej przebojowe tony, ale utrzymując ciągle stylistykę progresywnego metalu/rocka. Do tej pory nie udało mi się przekonać do zawartości "The Congregation", więc z lekką obawą wyczekiwałem premiery "Malina". Mimo tego, że utwory udostępnione przed premierą prezentowały się obiecująco. Oczywiście zaraz po premierze musiałem sprawdzić najnowszy album Leprous i towarzyszyło temu nie tyle zaskoczenie, co pewnego rodzaju satysfakcja, bo grupa nagrała świetny materiał. Zawartość "Melina" momentalnie wpadła mi w ucho. To chyba najbardziej delikatne wydawnictwo Norwegów, ale niepozbawione elementów bardzo charakterystycznych dla tej kapeli. Mamy całą masę świetnych partii instrumentalnych, które jednak ustępują miejsca niesamowitym wokalom Einara Solberga. A co najlepsze - na żywo ten gość brzmi dokładnie tak samo doskonale jak na płytach. Leprous po wydaniu "Malina" wrócili u mnie na tron aktualnie najlepszej progressive metalowej kapeli i podejrzewam, że długo będą go okupować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz