wtorek, 28 lutego 2017

Suicide Silence - Suicide Silence (2017)

Suicide Silence - Suicide Silence

Data wydania: 24.02.2017
Gatunek: alternative metal
Kraj: USA

Tracklista:
01. Doris
02. Silence
03. Listen
04. Dying in a Red Room
05. Hold Me Up, Hold Me Down
06. Run
07. The Zero
08. Conformit
09. Don't Be Careful, You Might Hurt Yourself

Skład:
Eddie Hermida - wokal
Mark Heylmun - gitara
Chris Garza - gitara
Dan Kenny - gitara basowa
Alex Lopez - perkusja

Suicide Silence to deathcore'owa kapela pochodząca z Kalifornii. Grupa rozpoczęła swoją działalność w 2002 roku i już trzy lata później wydała swoją pierwszą epkę, która została zatytułowana po prostu "Suicide Silence". W 2007 roku na sklepowych półkach znalazł się "The Cleansing", czyli pierwszy pełny studyjny materiał tej formacji. W 2009 roku grupa wydała "No Time To Bleed", a w 2011 "The Black Crown". Na początku listopada 2012 roku w następstwie wypadku motocyklowego zmarł Mitch Lucker, oryginalny wokalista Suicide Silence. Ta tragedia połączyła core'owy światek, czego efektem był specjalny koncert zatytułowany "Ending Is the Beginning: Mitch Lucker Memorial Show", który odbył się w Kalifornii 21 grudnia 2012 roku. W imprezie udział wzięło wielu znanych muzyków core'owych i metalowych. Po śmierci Luckera Suicide Silence tkwiło w zawieszeniu aż do 2 października 2013 roku, kiedy to członkowie formacji zdecydowali, że kapela wznawia swoją działalność z nowym wokalistą. Zespół zasilił Eddie Hermida znany z deathcore'owej formacji All Shall Perish. W takim składzie grupa nagrała album "You Can't Stop Me", który został wydany w 2014 roku. Zawartość płyty okazała się naprawdę udana i wciągnięcie Eddiego w szeregi Suicide Silence okazało się być dobrym posunięciem.


Oczywiście tutaj nie będę pisał o naprawdę dobrym "You Can't Stop Me", na którym formacja trzymała się swoich korzeni i nie bawiła się w eksperymenty, jak na "The Black Crown". Sprawa dotyczy najnowszego wydawnictwa Suicide Silence, gdzie kapela postanowiła wrócić do tematu eksperymentów muzycznych i już od opublikowania pierwszego nowego numeru podzieliła swoich fanów (w sumie to większość przeszła do ofensywy). Wszystko zaczęło się od numeru "Doris". I prawdę mówiąc nie wiem, czym kierowali się muzycy publikując akurat ten kawałek. Ale uderzyli z grubej rury. Co prawda początek utworu jeszcze daje radę, ale im dalej tym bardziej zaczyna przypominać swoją konstrukcją kompozycje Korna. Jednak opad szczęki i pewnie totalne załamanie się wielu fanów spowodowały czyste wokale, których autorem był Eddie Hermida. Koszmarne czyste partie Eddiego i dziwny kierunek muzyczny obrany przez Suicide Silence stały się prawdziwą kością niezgody. Na zespół wylała się fala hejtu, youtube zaczęły zalewać filmiki prezentujące reakcje fanów kapeli na numer "Doris" - w tym temacie moim absolutnym faworytem jest Jared Dines. I wówczas w sieci zaczęły się również pojawiać filmiki z muzykami Suicide Silence, którzy tłumaczyli się z różnych decyzji podjętych przy nagrywaniu nowego albumu. Niestety sytuacji nie poprawił drugi numer opublikowany przez kapelę, czyli "Silence" (tutaj też zaszalał Jared Dines). Ten kawałek tylko upewnił fanów dotychczasowej twórczości Suicide Silence, że nie ma sensu sięgać po nowe wydawnictwo tej formacji. Fala hejtu rosła z każdym kolejnym postem publikowanym na oficjalnym fanpage'u zespołu. Chociaż zaczęły się również pojawiać pojedyncze opinie chwalące muzyków za odwagę przy radykalnej zmianie stylistyki. Większość hejtu skupiła się na Hermidzie, a przecież to nie on sam zapewne podjął decyzję o wciskaniu wszędzie czystych partii wokalnych. Oliwy do ognia dołożył wywiad, w którym Eddie potwierdzał, że na "Suicide Silence" czyste wokale będą stanowiły większość. I przyznam, że jak nigdy specjalnie nie czekałem na nowe wydawnictwa Suicide Silence, tak tego nowego materiału byłem bardziej ciekawe niż "You Can't Stop Me".


Na "Suicide Silence" składa się dziewięć kompozycji dających łącznie 45 minut muzyki. I już na sam początek grupa zaserwowała znany z youtube'a "Doris". Kawałek nijak nie pasujący na otwarcie wydawnictwa. W żadnym wypadku nie zachęca do dalszej eksploracji zawartości najnowszego albumu Suicide Silence. Przy kolejnym, czyli "Silence" wcale nie jest lepiej (zresztą numer również znany przed premierą płyty). Przy kolejnych kawałkach wszystko staje się jasne - kapela zdecydowała się uderzyć w klimaty łączące stylistykę Korna, Deftones i Mansona. Tak, Mansona, bo to właśnie z nim kojarzą mi się te umęczone czyste wokale Eddiego (zwłaszcza w tych bardziej melancholijnych fragmentach). Muzycznie zawartość najnowszego albumu Suicide Silence wrzuciłbym do szufladki "alternative metal", bo jak na "nu-metal" jest zbyt...spokojne? Zresztą nic dziwnego, że niektóre rozwiązania muzyczne znajdujące się na "Suicide Silence" przypominają Korna. Wszak za produkcję tego albumu odpowiedzialny był Ross Robinson, współpracujący do tej pory między innymi z takimi kapelami jak Korn, Limp Bizkit, Slipknot, Cold, czy Glassjaw. To oczywiście nie pozostaje bez znaczenia, bo sam producent ma ogromny wpływ na ostateczne brzmienie materiału. Jednak wracając do zawartości. Faktycznie jednym z najsłabszych elementów są tutaj te emo-wokale Eddiego. Muzycznie da się to znieść, jednak trudno tutaj znaleźć kompozycję, która byłaby naprawdę dobra od początku do końca. Wszędzie trafia się jakiś zakalec. Takim najbardziej przyzwoitym numerem jest "Hold Me up, Hold Me Down", ale też nie jest to kawałek, który mógłbym polecić wielbicielom Suicide Silence. Tutaj kornowe brzmienie wspierane jest przez dziwne wokale Eddiego, któremu głos się łamie przy krzykach. Mimo tego uważam "Hold Me up, Hold Me Down" za przyzwoity numer. W końcu to kompozycja zawierająca w sobie jakąś dawkę deathcore'a. Całkiem nieźle wypada jeszcze "Don't Be Careful You Might Hurt Yourself", który zamyka płytę. I tutaj wreszcie jest ogień, jakby muzycy na sam koniec przypomnieli sobie, że przecież kiedyś grali deathcore i fajnie by było go znowu zagrać. Nawet Eddie stara się jak może, żeby nie zaserwować czystych wokali (co finalnie mu się nie udaje) i nawet próbuje...rapować w stylu Frankiego z Emmure? Jednak to jeden z dwóch najjaśniejszych punktów tego wydawnictwa.


I teraz wypadało by zadać sobie to najważniejsze pytanie - czy "Suicide Silence" to chociaż przyzwoity album? I odpowiedź jest niezwykle prosta: nie. Jasne, rozumiem, że muzycy chcieli zrobić coś innego. Wrócić do eksperymentów, które zaczęli na "The Black Crown", gdzie zresztą w jednym z numerów gościnnie pojawił się Jonathan Davis (wokalista Korn). Skoro znudziło im się granie deathcore'a, to oczywiście mogli przerzucić się na jakiś inny gatunek. Akurat padło na alternative metal, no i ok. Problem w tym, że na "Suicide Silence" dosłownie wszystko leży. Dobre elementy tego materiału można policzyć na palcach jednej ręki (zresztą obydwa wymieniłem w tekście powyżej). Natomiast te złe są w przeważającej ilości. Zacząć mogę od tragicznej okładki, która jasno daje znać, że w tym elemencie po prostu brakowało pomysłu. Brzmienie kompozycji jest koszmarne, chociaż nie jest takie złe jak "Skeletons" Danziga (tak wiem, to porównanie było niepotrzebne). Kawałki są nudne i pozbawione mocy. A najgorszym elementem tej układanki są czyste partie wokalne Eddiego. Ale tutaj nie ma co się dziwić, ten naprawdę dobry krzykacz po raz pierwszy nie darł się do mikrofonu. Tylko tutaj należy postawić pytanie - czy pozostałe osoby pracujące nad tym wydawnictwem o tym wiedziały? Czy słyszały jego czyste partie przed masteringiem? Nie wierzę, że ktoś to słyszał i doszedł do wniosku, że Eddie świetnie poradził sobie z czystymi wokalami. Rozumiem, że muzycy chcieli zmienić styl, ale zrobili to w najgorszy z możliwych sposobów. I czy ktokolwiek z Nuclear Blast słuchaj tego materiału przed puszczeniem go do tłoczni? Pewnie nie.

Nigdy nie byłem wielkim fanem Suicide Silence, więc ten album nie sprawił, że nagle moje życie przestało mieć sens. Jednak jestem w stanie zrozumieć wielbicieli tej deathcore'owej grupy, którzy ciągle tęsknią za Mitchem Luckerem (teraz pewnie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej). "Suicide Silence" to niestety wydawnictwo, którego chyba nikt poza muzykami tej grupy się nie spodziewał. Słabe pod każdym możliwym aspektem i pozbawione core'owej energii, czy w ogóle jakiejkolwiek energii. Nawet jeżeli w jakimś numerze pojawia się jakaś moc, to zaraz zostaje ona zniweczona melancholijnym śpiewem Eddiego, czy spokojnym brzdąkaniem gitary. Tylko dwa numery na całym wydawnictwie unoszą się nad tym bagnem - "Hold Me Up, Hold Me Down" oraz "Don't Be Careful, You Might Hurt Yourself". Niestety, ale całościowo "Suicide Silence" brzmi jak wypadek przy pracy, który skoro został nagrany, to musiał zostać wydany.

Ocena: 1,5/6


Jared Dines podczas słuchania "Doris".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz