Długo trzeba było czekać na podsumowanie lipca, głównie z uwagi na to, że okres wakacyjny nie do końca sprzyja poznawaniu nowości muzycznych. Niestety miałem w planach zapoznać się ze znacznie większą ilością premier płytowych, ale jak zwykle wszystko szlag trafił, bo ciągle odkładałem to na później. Nagle okazało się, że jest końcówka sierpnia i jednak przydałoby się coś napisać, bo przecież dalsze przesuwanie terminu publikacji podsumowania lipca nie miałoby sensu. W związku z tym dość skrótowo, a raczej pobieżnie podszedłem do lipcowych premier, co pewnie zresztą widać w poniższym tekście.
01. Blood Red Throne - Union Of Flesh And Machine
Jeżeli cenicie sobie oldschoolowy death metal, to nie ma opcji, żebyście nie znali Blood Red Throne. Formacja debiutowała w 2001 roku, a "Union Of Flesh And Machine" to ich ósmy pełny materiał studyjny. Najnowszy album to nie tylko najlepszy death metal w lipcu, ale też jak na razie w 2016 roku. Długo się zbierałem, żeby sprawdzić zawartość tej płyty, bo odnośnie Blood Red Throne mam dość wygórowane oczekiwania, a to grupa, która nie zwykła zawodzić. I tak też jest tym razem, panowie łupią niemiłosiernie. "Union Of Flesh And Machine" mogę odradzić tylko wielbicielom lżejszego grania, ewentualnie tym, którzy koniecznie potrzebują jakichś nowych rozwiązań w metalu. Blood Red Throne nigdy nie grali świeżo i teraz również tego nie robią, za to w kategorii death metal jest to prawdziwa perła.
02. Centinex - Doomsday Rituals
Centinex zakończyli swoją działalność w 2006 roku, a reaktywowali zespół w 2014 roku. Wówczas wydali nowy materiał, który okazał się naprawdę dobry. Przyjemny, wolny, masywny niczym czołg death metal. Jednak nie był to do końca materiał, którego oczekiwali fani tej kapeli. Z kolei wydany w lipcu tego roku "Doomsday Rituals" nie miał prawa nikogo rozczarować. Kawałki są jeszcze bardziej masywne, jakby dociążone. Oldschoolowy szwedzki death metal pełną gębą. Przez cały album przebija się bitewny klimat, za który uwielbiam takie grupy jak Bolt Thrower, Jungle Rot, czy Battalion (ten z Belgii). "Doomsday Rituals" zdecydowanie przebija "Redeeming Filth", zresztą nie tylko przebija, ale wręcz miażdży.
03. Cane Hill - Smile
Nie ma w tym zestawieniu drugiego takiego albumu, którego okładka tak bardzo by mnie odrzucała, jak koszmarek zaproponowany przez Cane Hill. I przyznam, że o mało nie pominąłem tego wydawnictwa właśnie ze względu na frontową grafikę. Jednak sięgnąłem po "Smile" i z miejsca byłem zachwycony tym co usłyszałem. Cane Hill to nowa formacja z USA grająca mieszankę nu-metalu i metalcore'a, jako dodatek muzycy dorzucają odrobinę elektroniki. Jest tutaj miejsce na wszystko, jest przebojowo, czasami lekko, a kiedy trzeba jest ciężko, nie brakuje numerów wpadających w ucho. Znalazło się też miejsce dla mansonowych zagrywek (głównie chodzi o formę wokalu). Zawartość "Smile" to żadne odkrycie Ameryki, ale pełen energii rozpierdol, który na pewno spodoba się fanom tej nowej fali odradzającego się w bólach nu-metalu, ale i metalcore'owcy nie powinni kręcić nosem.
04. Ringworm - Snake Church
Jeżeli jakimś dziwnym trafem nie mieliście jeszcze okazji napotkać na swojej muzycznej drodze twórczości amerykańskiej kapeli Ringworm to naprawdę macie czego żałować. Ta istniejąca 1990 roku grupa łączy w swojej muzyce pierwotny metalcore (może nawet bardziej hardcore) z thrashem i wydaje pełne wściekłości albumy. Nie inaczej jest i tym razem. Chociaż mogłoby się wydawać, że po genialnym "Hammer Of The Witch" ciężko będzie im nagrać płytę na podobnie wysokim poziomie, to muzycy z Cleveland chyba o tym nie wiedzieli. "Snake Church" tylko w niewielkim stopniu ustępuje swojemu mocarnemu poprzednikowi. Ewidentnie grupa jest w szczytowej formie.
05. Oracles - Miserycorde
Słuchając tegorocznego Aborted czułem, jakby muzycy tej grupy odwalili lekką fuszerkę. Niby z "Retrogore" jest wszystko w porządku, nawet może się poszczycić sporą ilością pozytywnych recenzji. Jednak miałem wrażenie, że Belgowie nagrywając nowy materiał byli myślami gdzieś indziej. I wychodzi na to, że nie myliłem się. Dlaczego o tym wspominam? Bo Oracles to następca grupy System Divide, w której udziela się trzech członków Aborted. "Miserycorde" to takie Aborted podane w stylu mdm i z dodatkowym żeńskim wokalem. I prawdę mówiąc zawartość debiutanckiego albumu Oracles podoba mi się dużo bardziej niż tegoroczny Aborted. Może to dlatego, że jednak fajnie jest usłyszeć muzyków Aborted w innym repertuarze, nieco bardziej przystępnym, ale niewiele lżejszym.
06. Nonpoint - The Poison Red
Po pierwszym kontakcie z "The Poison Red" miałem dość nietęgą minę. O ile pierwsze numery dawały radę, tak im dalej się zapędzałem tym było gorzej. Jakby panowie z Nonpoint władowali wszystko co mieli najlepsze na początek, a resztę wypchali jakimiś niedoróbkami. Później przypomniałem sobie, że ta grupa od samego początku wydaje nierówne płyty. Z drugiej strony zawsze potrafili te słabsze utwory przykryć naprawdę mocnymi kawałkami. Tak samo jest i tym razem. Co prawda to album dużo słabszy od świetnego "Nonpoint" z 2012 roku, ale ewidentnie przyjemniejszy niż "The Return" (2014). Formacja dowodzona przez Eliasa Soriano nigdy nie odcinała się od nu-metalu i na najnowszym albumie też skupiają się głównie na tym gatunku. Czy to źle? W żadnym wypadku, nie wyobrażam sobie tej grupy eksplorującej inną stylistykę.
07. Despised Icon - Beast
Po tym jak Despised Icon reaktywowali się w 2014 roku, żeby dać kilka koncertów nikt nie obiecywał sobie zbyt wiele. Ale kiedy kapela poinformowała o nowym materiale, który przygotowuje to hype tylko rósł i rósł. Wiadomo, jak to bywa w takich sytuacjach. Oczekiwania fanów po takim czasie (na następcę "Day of Mourning" trzeba było czekać 7 lat) często przerastają możliwości muzyków. I chyba przy okazji "Best" właśnie tak się stało. Album zbiera różne recenzje, zdaje się, że dominują te chłodne. Jak dla mnie "Beast" to bardzo dobry deathcore'owy materiał w pełni spełniający swoją rolę. Panowie nie eksperymentują, cisną do przodu, gniotą kiedy trzeba i nie bawią się w jakieś dziwne wygibasy muzyczne. Jest tak, jak być powinno.
08. Wolf Hoffmann - Headbangers Symphony
Bez specjalnej radości przyjąłem informację, że Wolf Hoffmann znany z formacji Accept zamierza wydać solową płytę. Ten charyzmatyczny gitarzysta po raz drugi postanowił spróbować swoich sił poza macierzystą formacją. Odnośnie "Headbangers Symphony" nie miałem żadnych oczekiwań, a album bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. To nie jest autorski materiał, Wolf gra tutaj znane utwory z muzyki klasycznej, ale przearanżowane na metalową/rockową stylistykę. Czy to źle? No skąd, świetnie słucha się tego zestawu klasycznych hitów ubranych w metalowe ciuszki. Jak dla mnie Wolf odwalił tutaj kawał dobrej roboty i mam nadzieję, że typowi twardogłowi sięgną po ten album, chociażby po to, żeby zobaczyć, co tam Wolf odwala poza Accept i zatrzymają się na dłużej przy tych naprawdę ciekawie przerobionych hitach muzyki klasycznej.
09. Periphery - Periphery III: Select Difficulty
Po tym jak w zeszłym roku Periphery wydali dwa albumy, "Juggernaut: Alpha" i "Juggernaut: Omega", poczułem przesyt ich graniem. A tu okazuje się, że w lipcu 2016 swoją premierę miał "Periphery III: Select Difficulty". Przyznam, że już sięgając po ten materiał czułem się zmęczony. Początkowo to zniechęcenie szybko zniknęło, bo na pierwszą linię Amerykanie wrzucili świetne kawałki. Pełne energii, mocne, ciężkie i zachęcające do dalszej eksploracji tego wydawnictwa. I jak zdarza mi się przy okazji niektórych albumów nie odczuwać długości materiału, tak w przypadku "Periphery III: Select Difficulty" nie udało mi się tego osiągnąć. Już przy trzeciej kompozycji, która zdominowana jest przez czyste wokale poczułem się trochę oszukany. Nadal nie jestem w stanie przekonać się do tego delikatnego śpiewu Spencera Sotelo, kiedy drze ryja jest wszystko w porządku, ale jak schodzi na czyste rejony wszystko się psuje. "Periphery III: Select Difficulty" to bardzo dobry album, ale mam wrażenie, że kapela za bardzo pospieszyła się z tym materiałem. Może na mój odbiór tego krążka miała wpływ również dziwna kampania reklamowa polegająca na wypuszczeniu prawie wszystkich utworów do sieci przed premierą albumu.
10. Harakiri For The Sky - III: Trauma
Przed Harakiri For The Sky stało niezwykle trudne zadanie, wydać album po absolutnie rewelacyjnym "Aokigahara". Ich materiał z 2014 roku był dla mnie niesamowitym odkryciem i świetną mieszanką shoegaze i black metalu, a wszystko to skąpane w niezapomnianym klimacie. Dlatego od "III: Trauma" oczekiwałem czegoś równie niesamowitego i niestety okazało się, że zbyt wiele sobie obiecywałem po trzeciej płycie Austriaków. Gdzieś uleciał ten tajemniczy i nieszablonowy klimat z "Aokigahara", muzyka została jakby dociążona. Nowy materiał Harakiri For The Sky nie jest znowu znacząco dłuższy od swojego poprzednika, trwa zaledwie 6 minut więcej, a jednak momentami sprawia wrażenie ciągnącego się w nieskończoność. Nie sposób odmówić "III: Trauma" tego, że jest to naprawdę dobre wydawnictwo, ale czegoś mi tutaj brakuje, tak jakby było to inne Harakiri For The Sky.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz