Jak wiadomo zawsze po deszczu wychodzi słońce, a po suszy zaczyna padać deszcz. W każdym razie chodzi o to, że po słabym okresie następuje lepszy. Ta sama zasada tyczy się premier płytowych, jeżeli kilka miesięcy z rzędu mogę sobie ponarzekać, jak to jest słabo w tej materii, to wiadomo było, że w końcu nastąpi przełamanie tej fatalnej passy. Ten rok faktycznie nie zachwyca, na szczęście maj może okazać się takim momentem przełomowym. Praktycznie poza nielicznymi wyjątkami wszystko czego słuchałem było przynajmniej dobre. Te wyjątki oczywiście podam zaraz na początku, a to i tak nie są jakieś skandaliczne wydawnictwa, które wywołałyby u mnie jakąś traumę, przez którą nie mógłbym więcej słuchać muzyki.
To tradycyjnie zacznę od rozczarowań. Tych jest mało, ale jednak są, więc nie mogę ich pominąć. Na pierwszy plan wysuwa się taki sobie album Revolting. Rogga Johansson przyzwyczaił mnie do świetnych death metalowych krążków utrzymanych w oldschoolowym stylu. Na jego wydawnictwa, czy to solowych, czy właśnie Revolting dało się odczuć niesamowity duszny klimat i kawałki mimo swojej toporności mknęły niczym burza. Na "Visages Of The Unspeakable" czegoś zabrakło, przez album jest zaledwie dobry, a to bardzo poniżej oczekiwań. Na drugim miejscu Sigh ze swoim "Graveward". Ta formacja nie gra prostej muzyki i zawsze serwowali niesamowitą mieszankę różych klimatów. Teraz też podążyli tą drogą, ale niestety już klimat nie wystarczył, zawartość albumu zanudziła mnie niemal na śmierć. Podobne odczucia miałem przy najnowszym wydawnictwie formacji Valborg. Ich poprzednie płyty są bardzo szorstkie, mają słabe (specjalnie) brzmienie i są dobrze wyważoną mieszanką sludge metalu, doom metalu i progressive metalu. Teraz muzycy chyba za bardzo chcieli pójść w doom i "Romantik" wypada najwyżej średnio. Nie udzielił mi się również huraoptymizm odnośnie powrotu do żywych formacji Skinless. Ta kapela grająca brutal death metal wydała swój nowy materiał po prawie 10 letniej przerwie, ale czy to znaczy, że od razu jest tak rewelacyjnie? No chyba nie do końca. Owszem jest to solidny brutal death metal, ale niestety nic więcej. Tak sobie wypadli też muzycy Helloween, którzy po prostu od kilku (albo nawet kilkunastu) lat grają ciągle to samo. "My God-Given Right" jest odrobinę lepszy od ich ostatnich wydawnictw, ale to nie znaczy, że jest dobrze.
Jednak maj to był naprawdę dobry miesiąc, przeważały albumy dobre i takie, do których faktycznie chce mi się wracać i tłuc je w kółko. Zacznę może o tych, które są naprawdę udane, ale jednak nie zmieściły się w mojej dyszce. Zacznę od Kamelotu, który szybko przeze mnie zapomnianym "Silverthorn" udowadniają, że mają jeszcze moc. Główna w tym zasługa lidera tej formacji, Thomasa Youngblooda, który dwoi się i troi, żeby wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Nie bez znaczenia postępy poczynił Tommy Karevik, który na "Silverthorn" owszem brzmiał momentami jak Khan, ale tutaj przechodzi samego siebie. I prawdę mówiąc, gdybym nie wiedział, że Khan opuścił Kamelot, to mógłbym przysiąc, że na "Haven" to właśnie on występuje na wokalu. Kolejną formacją, której nie udało się dobić do najlepszej dziesiątki jest In Hearts Wake z ich najnowszym materiałem "Skydancer". To jest metalcore, który uwielbiam, z mocnym pierdolnięciem, ale też nie stroniący od melodyjnych rozwiązań. Na duży plus wypadło również nowe wydawnictwo Six Feet Under, mimo tego, że to tylko prosty death metal, którego mógłbym się spodziewać po ekipie dowodzonej przez Chrisa Barnesa. "Crypt of the Devil" bardzo dobrze się słucha i jest to materiał, który na pewno nie pozostanie niezauważony w death metalowym światku zwłaszcza przy podsumowaniu roku. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie kapela Pitbulls In The Nursery, której do tej pory nie znałem. Formacja jest mocno promowana przez francuską agencję promotorską Klonosphere i pewnie, gdyby nie te działania to nigdy bym się o tej grupie nie dowiedział. Muzycy grają w klimatach około-gojirowych. Mieszają w swoim stylu death metal, groove metal i gatunki pokrewne, a wszystko ozdabiają progresywnym zacięciem. "Equanimity" byłby wręcz genialny, gdyby nie to, że niektóre numery sprawiają wrażenie powyciąganych na siłę przez co album cierpi jako całość. Podobne odczucia miałem w przypadku "The Seventh Life Path" kapeli Sirenia. Początkowe kompozycje zrobiły na mnie ogromne wrażenie, a po jakichś 30 minutach gorączkowo spoglądałem na tracklistę wyczekując końca albumu, który trwa ponad godzinę. Mimo tego byłem zaskoczony tym, jak dobry jest to materiał, chociaż zdecydowanie za długi. W naprawdę dobrym stylu powrócili panowie z Faith No More, chociaż muszę przyznać, że spodziewałem się, że będzie zdecydowanie lepiej. Liczyłem na gładkie przebicie "Angel Dust" i dalekie zostawienie w tyle pozostałych wydawnictw. Ale ta sztuka się nie udała nawet częściowo. Owszem "Sol Invictus" to dobry album, ale tylko dobry i upatrywanie w nim najlepszej płyty roku jest mocnym przegięciem.
Jak widać po tym przydługim wstępie, który jest tylko prologiem do zaprezentowania najlepszej dziesiątki miesiąca, jest naprawdę dobrze. Było w czym wybierać w maju i moja finalna dycha odnosi się wyłącznie do tego, czego faktycznie najwięcej słuchałem i do czego chciałem wracać nawet po kilku obrotach. Oczywiście oznacza to, że moje zestawienie po raz kolejny jest tak subiektywne jak tylko może być takie podsumowanie.
01. We Butter The Bread With Butter - Wieder Geil
Mimo tego, że podobał mi się ostatni album Motionless In White, to czułem spory niedosyt. Natomiast tę lukę wypełnili muzycy z We Butter The Bread With Butter. Ta niemiecka kapela od samego początku łączy w swojej muzyce deathcore, metalcore, hardcore, post-hardcore i wrzuca to w wir muzyki elektronicznej. Wszystko przyprawia sporą szczyptą przebojowości i przelewa to na album. Poprzednie wydawnictwa tej kapeli są naprawdę dobre, ale "Wieder Geil" w pełni trafił w mój wypaczony gust muzyczny. Jeżeli nie macie uczulenia na język niemiecki to warto sprawdzić ten album, bo to prawdziwa petarda.
02. Haste The Day - Coward
Nie spieszyłem się z zapoznaniem się z wydawnictwem "Coward", głównie dlatego, że Haste The Day to taka średnia formacja metalcore'owa. Każdy ich poprzedni materiał był taki sobie, zdarzały się lepsze momenty, ale nigdy nie udało im się nagrać płyty wypełnionej po brzegi mocarnymi kompozycjami. No to w końcu im się udało, bo "Coward" to kwintesencja mieszanki metalcore i hardcore'a wsparta chóralnymi refrenami i masą skondensowanej energii. To jest właśnie nowoczesny metalcore w swojej najczystszej postaci.
03. Coliseum - Anxiety’s Kiss
Z czym kojarzyło mi się do tej pory Coliseum? Głównie z kapelą, która nagrała split razem z Doomriders, na którym to wydawnictwie pojawiły się między innymi covery numerów Danziga. Późniejsze wydawnictwa tej kapeli wydawały mi się tylko spoko, ale podobnych formacji grających w klimatach hardcore/punk jest cała masa. No i tutaj przybywa "Anxiety's Kiss", który w dużej mierze brzmi jak kolejne wydawnictwo Killing Joke. Panowie z Coliseum nie szczędzą post-punkowych elementów na najnowszym wydawnictwie, nie brakuje też oldschoolowego rock'n'rolla i oczywiście hardcore/punka. To po prostu trzeba usłyszeć, ten album to jeden wielki przebój.
04. Veil Of Maya - Matriarch
Veil Of Maya nigdy nie zawiedli i tym razem też tego nie zrobili. "Matriarch" to ponownie mieszanka progresywnego deathcore'a z djentowymi patentami. Z tymże mam wrażenie, że kapela coraz bardziej wchodzi w techniczne granie i wychodzi im to na dobre, oby tylko nie zaczęli podkradać pomysłów chłopakom z Rings Of Saturn. Jeżeli dotychczasowe wydawnictwa Veil Of Maya często gościły w Waszych odtwarzaczach, to najnowsze dzieło Amerykanów może je tylko przebić.
05. Antigama - The Insolent
Kolejny potwór z naszego podwórka. Kiedy Antigama zapowiada nowy materiał, to już wiadomo, że rozczarowania nie będzie. Muzycy już od wielu lat rządzą i dzielą na polskiej scenie grindcore'owej i nie ma na nich mocnych. Jak dla mnie to absolutni królowej tej sceny (może nie tylko w Polsce). "The Insolent" to kolejna dawka szaleństwa i napierdolu w pięknej postaci. Mimo tego, że to jeden z najbardziej ekstremalnych gatunków, to Antigama potrafią go podać w bardzo wysmakowany sposób. Mam wrażenie, że formacja tym wydawnictwem spokojnie przebiła kilka swoich poprzednich albumów.
06. Make Them Suffer - Old Souls
O Make Them Suffer było bardzo głośno kiedy debiutowali w 2012 roku. I muszę przyznać, że faktycznie "Neverbloom" był świetnym wydawnictwem i dość unikalnym, w końcu niewiele wówczas było formacji łączących w udany sposób symfonię i deathcore. Po trzech latach Australijczycy wrócili z jeszcze lepszym wydawnictwem. Okazało się, że "Neverbloom" trochę się zestarzało, a jego miejsce zajęło lepiej wyważone "Old Souls". I są tu wszystkie elementy, za które można pokochać muzykę Make Them Suffer - jest ostro, ale klimatycznie, a to głównie za sprawą klawiszy pykających w tle.
07. Ten - Isla De Muerta
Ten to formacja grając już od 30 lat. I właśnie "Isla De Muerta" jest takim albumem jubileuszowym i jest to chyba najlepszy sposób na świętowanie takiej okazji. Jeżeli lubicie lekkiego hard rocka z masą melodii, wpadającymi w ucho refrenami to właśnie z Ten powinniście się bliżej zaprzyjaźnić. To już 12 wydawnictwo studyjne tej kapeli, a po muzykach nie widać zmęczenia. Gary Hughes, który jest liderem tej kapeli od samego początku świetnie prowadzi kapelę, a jego praca kompozytorska stoi na najwyższym poziomie. Szkoda tylko, że jest to formacja trochę zapomniana, ale liczę na to, że za sprawą "Isla De Muerta" wróci do łask.
08. Leprous - The Congregation
Miał być album roku, albo przynajmniej album miesiąca. No cóż, kawałek udostępniony przez muzyków przed premierą nie powalał, ale sprawiał dobre wrażenie. Szkoda, że cały album jest utrzymany w takim rwanym klimacie. Cały czas czekam na godnego następcę dla "Tall Poppy Syndrome" oraz "Bilateral". Oczywiście "The Congregation" to nadal to wspaniałe i unikalne Leprous, którego w żaden sposób nie da się podrobić. Może w przypadku tego wydawnictwa będzie tak samo jak w przypadku "Coal"? Na początku tamten album nie bardzo mi pasował i dopiero po jakimś czasie zaskoczył.
09. Arcturus - Arcturian
Oj, strasznie się męczyłem przy pierwszy odsłuchu "Arcturian". Drażnił mnie głównie wokal Vortexa, może nie całościowo, ale w niektórych numerach. Na szczęście szybko się z nim oswoiłem i wchłonąłem ten album momentalnie. Arcturus to przedstawiciel awangardowego metalu, formacja miesza ze sobą różne style, nie brakuje tutaj elementów black metalu progresywnego metalu, heavy metalu, progresywnego rocka, czy nawet elektroniki. Tak też jest tym razem, wszystko podlane niesamowitym klimatem.
10. Coal Chamber - Rivals
Coal Chamber to przedstawiciel niemalże wymarłego gatunku, jakim jest nu-metal. Niewiele ostało się kapel grających w tym stylu, część pozmieniała się na "alternative metal", inne grupy poszły w groove metal. A tymczasem po 8 latach niebytu postanowili wrócić do żywych, trochę koncertowali i nagle zapowiadają nowy album. Już podejrzewałem, że będzie odcinanie kuponów, bo wiadomo, jak to jest z tymi powrotami. A tymczasem "Rivals" to naprawdę mocny materiał utrzymany w stylu nu-metal/groove metal. Brzmienie kapeli się zmieniło, bo też zmieniły się czasy, ale słychać, że nu-metal jeszcze nie umarł i pewnie niejednego słuchacza jeszcze zaskoczy. Oby tylko "Rivals" nie był jednorazowym wyskokiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz