Są kapele, w których zmiana wokalisty jest niezauważalna. W takich przypadkach to muzycy są ważniejsi od samego "śpiewaka", który staje się tylko wypełniaczem. Ale są też formacje, w których zmiana wokalista jest równa wybuchowi wulkanu, uderzeniu fali tsunami, albo też eksplozji elektrowni jądrowej. W tym przypadku to wokalista stoi na froncie i to głównie z nim kojarzona jest dana grupa, instrumentaliści są tylko dopełnieniem warstwy wokalnej. Jeżeli chodzi o norweską kapelę Chrome Division to zdecydowanie bliżej jej jest do tego drugiego przypadku.
Chrome Division to przede wszystkim poboczny projekt Stiana Tomta Thoresen, znanego lepiej jako Shagrath. Charyzmatyczny wokalista Dimmu Borgir w 2004 roku skrzyknął kilku swoich kumpli i założyli formację, której muzyka miała być inspirowana dokonaniami Motorhead (tak, tego z Lemmym), Black Label Society oraz odrobinę AC/DC. Pierwszy materiał kapeli powstał w składzie: Shagrath (gitara), Rocky Black (gitara), Luna (gitara basowa), Tony White (perkusja) oraz Eddie Guz (wokal). Najpierw w 2006 pojawił się podwójny singiel zawierający kawałki "Serial Killer" i "The Angels Fall". Do tego pierwszego numeru powstał nawet fabularyzowany klip:
Kapela zadebiutowała 21 lipca 2006 roku wydając pełny album studyjny zatytułowany "Doomsday Rock 'n Roll". Nawet okładka sugerowała, że Shagrath z kumplami kierują swój materiał w stronę wielbicieli twórczości spod znaku Motorhead. Ja chociaż nie byłem fanem Lemmy'ego (i nadal nie jestem), to momentalnie wsiąknąłem w zawartość "Doomsday Rock 'n Roll". Debiutancki materiał Chrome Division nie był świeży, śmierdział naftaliną i stęchlizną jednocześnie. Słuchając go miałem wrażenie, że to wszystko już było...ale był też genialny wokal Eddiego Guza. To głównie on przekonał mnie to tego nowego rock'n'rollowego projektu z heavy metalowym kręgosłupem.
Na "Doomsday Rock 'n Roll" składa się 12 utworów pełnych energii, które łącznie trwają trochę dłużej niż jedna godzina lekcyjna. I niemalże z miejsca pokochałem Chrome Division. Twórczość Motorhead uważam za skostniałą, dla mnie to przedstawiciele ginącej powoli grupy kapel, które od lat grają ciągle to samo, a jednak udaje im się utrzymywać na szczycie popularności. Tymczasem Chrome Division inspirujący się twórczością wspomnianej kapeli tchnęli nowego ducha w to heavy metalowe granie z rock'n'rollową fantazją. Nagle okazało się, że można obracać się takiej stylistyce i zanudzać słuchacza kolejnymi takimi samymi numerami pozbawionymi energii. Debiut Chrome Division to dla mnie jedna z najlepszych heavy metalowych płyt osadzonych w tej specyficznej rock'n'rollowej stylistyce. Na "Doomsday Rock 'n Roll" znajdują się praktycznie same hity, chociaż i tak żaden z nich nie może się równać "Serial Killer", który ewidentnie przysporzył kapeli najwięcej fanów. I to był prawdziwy cios. Ale jak już wspomniałem najważniejszym punktem tego wydawnictwa okazał się Eddie Guz, który na codzień śpiewa w rock'n'rollowej formacji The Carburetors.
W takim razie nic dziwnego, że świetnie odnalazł się w stylistyce, którą Shagrath wybrał dla Chrome Division. Eddie stał się strzałem w dziesiątkę, a ponadto okazał się być świetnym liderem i twarzą kapeli. Oczywiście kapela nie spoczęła na laurach, a ja cieszyłem się, że poboczny projekt Shagratha nie jest jedynie jednorazową odskocznią muzyka znanego z Dimmu Borgir. Muzyk podczas jednego z wywiadów udzielonych w 2007 roku przyznał, że razem z Chrome Division mają już skomponowanych kilka nowych numerów i niedługo będą nagrywać drugi album. Rejestrowanie materiału na "Booze, Broads and Beelzebub" zakończyło się w połowie stycznia 2008 roku, a sam album został wydany 17 lipca.
Drugie wydawnictwo pod szyldem Chrome Divison zostało nagrane w takim samym składzie, w jakim powstał debiut. Muzycy nie zmienili kompletnie nic w stylistyce. "Booze, Broads and Beelzebub" to niby była powtórka z pierwszego wydawnictwa, ale kompozycje sprawiały wrażenie lepiej przemyślanych, bardziej różnorodnych. Nie było tu miejsca na wypełniacze, ale trafiały się spokojniejsze rytmy. Tym razem kapela nie grała na złamanie karku. Na album składa się 12 numerów autorskich i cover "Sharp Dressed Man" z repertuaru ZZ Top. Kapela nadal wiedziała co chce grać i to słychać, nie da się też odczuć zmęczenia materiału. Na drugiem wydawnictwie Chrome Division mimo powielenia schematu nadal czuć powiew świeżości i radość z grania. Nie brakuje też sporej nuty szaleństwa, niesamowitej energii, w którą opływał "Doomsday Rock 'n Roll" oraz sporej mocy hitów. Bez nich nie wyobrażam sobie Chrome Division. Jako, że skład się nie zmienił to nadal można było cieszyć uszy chropowatym głosem Eddiego Guza. Czy można było na coś narzekać na "Booze, Broads and Beelzebub"? Chyba nie bardzo, owszem, to ta sama kapela z bardzo podobnym materiałem, ale co z tego skoro znowu solidnie kopali dupę swoją muzyką?
I 31 sierpnia 2009 roku nastąpił prawdziwy kataklizm. Na swoim profilu na myspace (ktoś jeszcze pamięta o tym serwisie?) kapela powiadomiła, że zespół opuszcza wokalista Eddie Guz. Zarzucono mu brak zaangażowania w działalność kapeli. Wówczas Eddie spróbował jeszcze swoich sił w solowym projekcie, o którym miałem już sposobność pisać -> Eddie Guz "I'm Not Done". Ale cały czas działał na pół gwizdka z The Carburetors, do którego ostatecznie powrócił na "pełen etat" po raczej niespecjalnej przygodzie z solową karierą.
Na nowego wokalistę Chrome Division został wybrany Pål Mathiesen, który przyjął ksywkę Shady Blue. Muzyk był znany do tej pory głównie z kapeli Susperia:
Na kolejny materiał od Chrome Division trzeba było poczekać trzy lata, głównie dlatego, że macierzysta formacja Shagratha przygotowywała album "Abrahadabra", a ten jeszcze zaangażował się w black metalowy projekt Ov Hell, w którym działał z basistą Kingiem (God Seed, ex-Gorgoroth, ex-Sahg). Tak jak wszyscy inni wielbiciele Chrome Division tak i ja byłem ciekaw nowego wokalisty. Taka okazja nadarzyła się podczas premiery klipu do numeru "Bulldogs Unleashed", który na youtube pojawił się w dniu premiery albumu "3rd Round Knockout":
Kawałek momentalnie wpadał w ucho, a Shady Blue okazał się naprawdę dobrym zastępcą Eddiego Guza. I z takim przeświadczeniem żyłem do momentu, w którym usłyszałem całą zawartość albumu. Prawdę mówiąc liczyłem na powtórkę z dwóch pierwszych wydawnictw i nie liczyłem na żadne zmiany. Wręcz nie chciałem żadnych zmian.
No tak, ale mnie nikt nie pytał. "3rd Round Knockout" miał swoją premierę 6 maja 2011 roku, na jego zawartość składało się 10 utworów, które łącznie trwały 42 minuty. Na start kapela zaprezentowała numer, który wszyscy doskonale znali z pełnego golizny klipu. I w sumie dobrze, bo nie wolno słuchaczy zaskakiwać od samego początku, lepiej zmiany wprowadzać powoli. I niestety trzecie studyjne wydawnictwo Chrome Division całościowo było przynajmniej o poziom niżej niż "Doomsday Rock 'n Roll" i "Booze, Broads and Beelzebub". Muzyka utrzymywała się w tym samym stylu, ale wokal Shady Blue nie był tak świetnie dopasowany jak ten Eddiego Guza. Słuchać było zbyt wiele naleciałości z wokalnego stylu jaki Mathiesen prezentował w Suspiria i ewidentnie nie potrafił się go wyzbyć śpiewając w Chrome Division. Ponadto kapela zaczęła trochę kombinować, niby nadal był to mariaż heavy metalu z rock'n'rollem, ale na "3rd Round Knockout" trafił również bluesowy kawałek "The Magic Man". I gdzieś w trakcie odsłuchu nowego materiału pouciekała energia, w którą opływały dwa pierwsze wydawnictwa. Ciężko mi za taki stan rzeczy winić wyłącznie nowego wokalistę, bo jednak to nie on odpowiada za partie instrumentalne, które też ewidentnie siadły na trzecim wydawnictwie. Owszem, na trzecim albumie Chrome Division również można znaleźć kilka mocarnych hiciorów, ale jest ich zdecydowanie mniej niż na poprzednich wydawnictwach. Po prostu słychać, że cała formacja zaliczyła spadek formy.
Kolejne trzy lata oczekiwania, a w międzyczasie spore przetasowania składu Chrome Division. Zespół opuścił gitarzysta Ricky Black i basista Luna. Ich miejsca zajęli Ogee (gitara basowa) i Damage Karlsen (gitara). Oczywiście takie posunięcia nie mogły nie mieć następstw w stylistyce, w jakiej poruszała się kapela. Czwartym wydawnictwem formacji został album "Infernal Rock Eternal", który swoją premierę miał 17 stycznia 2014 roku.
Chrome Division 1.0 vs Chrome Division 2.0. W takim starciu kapela w starym składzie ewidentnie miażdży nowy twór. Każda zmiana jaka została dokonana w tym zespole na przestrzeni lat wychodziła na gorsze. Największym błędem było wyrzucenie z Chrome Division Eddiego Guza, który solowo nie jest aż tak dobrym wokalistą, ale idealnie wkomponowywał się w stylistykę muzyczną prezentowaną przez kapelę Shagratha. Wraz z przyjściem Shady Blue coś się zaczęło zmieniać w kapeli. Sam zespół jakby zaczął szukać własnego niepowtarzalnego stylu. Być może Shagrath miał już dosyć porównywania z Motorheadem, czy Black Label Society i starał się znaleźć dla Chrome Division własną tożsamość. W każdym razie nie wyszło to nikomu na dobre. Kiedy z oryginalnego składu z "Doomsday Rock 'n Roll" zostało tylko dwóch muzyków to można się było szykować na katastrofę. A tymczasem zamiast niej nastąpiło delikatne odrodzenie, a może nie tyle odrodzenie, co odnalezienie nowej drogi. Gdybym w 2006 roku po usłyszeniu debiutu Chrome Division dostał do przesłuchania "Infernal Rock Eternal" to nigdy bym nie powiedział, że to jest ta sama formacja. Dosłownie wszystko uległo tutaj zmianie. Tempo zostało drastycznie zwolnione, nie ma już dzikich galopad, nie ma rock'n'rollowych przebojów. I prawdę mówiąc nie wiem, czego się dalej spodziewać po tej kapeli. Chyba nie ma innego wyjścia jak czekać na kolejny krok, jaki podejmie Shagrath, bo to on ma najwięcej do powiedzenia w Chrome Division. "Doomsday Rock 'n Roll" i "Booze, Broads and Beelzebub" to wręcz rewelacyjne wydawnictwa, do których często wracam i wiem, że zawsze znajdę na nich moc rock'n'rollowych hitów wspartych heavy metalem. Czego niestety nie mogę powiedzieć o "3rd Round Knockout" i "Infernal Rock Eternal". Jeżeli już sięgam po trzeci album Chrome Division to tylko po to, żeby przypomnieć sobie jak ta świetnie zapowiadająca się kapela upadła. Natomiast czwarte w kolejce wydawnictwo to delikatna zwyżka formy, ale równocześnie pozbycie się stylu, który jednak wyróżniał tę formację spośród zalewu heavy metalowych szaraków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz