środa, 26 lipca 2017

Uwielbiam płyty, których nikt nie lubi (cz. 2)

Lubię zaczynać nowe cykle artykułów, ale ciężko mi je ciągnąć przez dłuższy czas, bo dość szybko o nich zapominam, ewentualnie łapię przeczycie, że temat został wyczerpany. Taka sytuacja chyba nie spotka tej serii. Wszak niewiele się wysilając wyłowiłem ze swoich ulubionych płyt pozycje, które powszechnie są mieszane z błotem. Tak było w pierwszej części i przyszła pora na drugą, ale nieostatnią odsłonę. Oczywiście przy pierwszym odcinku wspominałem o pięciu albumach, ale na siłę nie będę się trzymał tej reguły. Tym razem wpadają kolejne cztery pozycje. Ponownie w doborze nisko ocenianych tytułów wspomagałem się serwisem Rate Your Music.


W 1993 roku poważnie wstrząsnęło heavy metalowym światkiem - Bruce Dickinson zaledwie rok po wydaniu przez Iron Maiden albumu "Fear Of The Dark" zdecydował się opuścić szeregi kapeli i skupić się na solowej karierze. Oczywiście patrząc na tę sytuację z dzisiejszej perspektywy nikomu nie wszyło to na złe. Ze strony Bruce'a takimi dorodnymi owocami odejścia z Iron Maiden były płyty "Accident of Birth" (1997) oraz "The Chemical Wedding" (1998), natomiast Iron Maiden wypromowali świetnego wokalistę, jakim jest Blaze Bayley. Sporo fanów wówczas obraziło się na Iron Maiden, bo "co to za Iron Maiden bez Dickinsona?", u niektórych ten stan utrzymuje się do dzisiaj i próbują nie pamiętać o takich płytach jak "The X Factor", czy "Virtual XI", a na nazwisko Bayley dostają wysypki. Ale czy słusznie? W żadnym wypadku. Wydany w 1995 roku "The X Factor" to zupełnie inne Iron Maiden niż to, które fani znali do tej pory. Steve Harris był świeżo po rozwodzie, w związku z tym podczas komponowania kolejnych numerów przelewał swój żal w muzykę. Dzięki temu dziesiąty studyjny materiał Iron Maiden jest najbardziej posępnym, ale też najbardziej klimatycznym materiałem jaki został wydany pod szyldem tej brytyjskiej legendy heavy metalu. Blaze Bayley idealnie wpasował się w ten klimat, co też mocno przełożyło się na jego późniejszą solową karierę (w sumie poszło mu lepiej niż Iron Maiden po powrocie Bruce'a). "The X Factor" to taka czarna perła w dyskografii Żelaznej Dziewicy, na tle dwóch pierwszych bardzo punkowych albumów, czy późniejszych energetycznych heavy metalowych wydawnictw z Dickinsonem na wokalu wypada niczym mistyczna rozprawka, albo prawdziwie mroczna uczta. I muszę przyznać, że wciąż dziwią mnie niskie oceny przydzielane "The X Factor", wszak wydawać by się mogło, że fani Iron Maiden po latach powinni dojrzeć do obcowania z tym materiałem i w końcu docenić jego unikalny klimat. Jednak utrzymująca się ocena 2,89/5 (RYM) wskazuje na to, że fani brytyjskiej heavy metalowej żywej legendy nadal są obrażeni na okres, kiedy za wokal odpowiadał Blaze Bayley. A dla mnie to od dłuższego czasu absolutna czołówka dyskografii Iron Maiden i podejrzewam, że to już się nie zmieni.



Pierwszy studyjny album kapeli Killswitch Engage, który został wydany w 2000 roku nosił tytuł "Killswitch Engage". Dziewięć lat później do sprzedaży trafił piąty studyjny materiał tej amerykańskiej formacji, który również był zatytułowany "Killswitch Engage". I nie, nie był to ponownie nagrany materiał z debiutu, zawierał same premierowe kompozycje, ale po prostu nosił ten sam tytuł, co debiut. Drugi "Killswitch Engage" był końcem pewnej epoki w dziejach kapeli dowodzonej przez Adama Dutkiewicza. To ostatni album z Howardem Jonesem na wokalu, jest to też najbardziej przebojowy i jednocześnie najspokojniejszy materiał jaki zotał wydany przez Killswitch Engage. W sporej części melodyjność tego materiału wynika z partii wokalnych Howarda Jonesa, który w zdecydowanej większości posługuje się tutaj czystym wokalem, sporadycznie odskakując w bardziej agresywne rejestry. Z jednej strony zdaję sobie sprawę z tego, że muzycznie jest to najprostszy materiał Killswitch Engage, tak jakby kapela chciała iść na skróty. Jednak z drugiej to album, od którego nie mogę się oderwać. Kawałki zawarte na tym wydawnictwie są niesamowicie chwytliwe, urzekają swoją prostotą i przebojowością. Ale to w dużej mierze zasługa świetnych umiejętności wokalnych Howarda Jonesa, który doskonale czuje się w czystych, melodyjnych partiach, jak i tych agresywnych, w których musi ryknąć. Oceniany na 2,72/5 (RYM) materiał mocno spolaryzował fanów Killswitch Engage, a ja zdecydowanie należę do tej grupy, która może słuchać wydanego w 2009 roku "Killswitch Engage" w kółko. Z jednej strony zdaję sobie sprawę z tego, że to nie metalcore, do jakiego przyzwyczaił swoich fanów Dutkiewicz, ale taki balladowy styl też mi odpowiada. Co ciekawe niedługo później Dutkiewicz z Jessem Leachem (pierwszy i aktualnym wokalistą Killswitch Engage) nagrał "The Hymn of a Broken Man" jako Times Of Grace, który również jest utrzymany w spokojnym klimacie.




Dla wielu fanów talentu Glenna Danziga jego kapela powinna zakończyć działalność na albumie "4", albo nawet chwilę po wydaniu "Danzig III: How The Gods Kill". O ile jeszcze jakieś 10 lat temu mógłbym przyklasnąć takim opiniom, tak teraz uważam, że byłoby to złe posunięcie ze strony Glenna. Kiedyś nie znosiłem "5: Blackacidevil" mimo tego, że zawsze lubiłem industrial. Piąty studyjny album Danziga podpadł mi głównie tym, że wokal Glenna był "zepsuty" poprzez przestery i industrialną produkcję. Reszta była dla mnie zjadliwa, ale to przecież właśnie wokal głównego dowodzącego kapelą był i jest nadal najbardziej znaczącym wyróżnikiem tej formacji. Oczywiście po kilku latach "gniewania się" na ten album kompletnie mi przeszło, a wszystko to za sprawą wnikliwego przesłuchania zawartości "5: Blackacidevil" i spojrzenia szerzej na kontekst tego wydawnictwa. Jeszcze przed wydaniem "4" ekipa składająca się na Danzig zaczęła się sypać. Najpierw odszedł perkusista Chuck Biscuits, który został zastąpiony przez Joey'a Castillo. Rok później z zespołu odeszli John Christ i Eerie Von. Kolejnym elementem zwiastującym poważne zmiany był rozbrat Glenna Danziga z Rickiem Rubinem z American Recordings. "5: Blackacidevil" był pierwszym albumem tej kapeli, który został w całości wyprodukowanym przez samego Glenna. Sam lider kapeli korzystając ze zmian w składzie postanowił trochę poeksperymentować na nowym materiale. Chociaż słowo "trochę" może jest zbyt delikatne. Chyba nikt po pierwszych czterech płytach nie spodziewał się, że pod szyldem Danzig może pojawić się album utrzymany w industrial rockowym klimacie. I to właśnie ta drastyczna zmiana sprawiła, że "5: Blackacidevil" jest uważany nawet przez najbardziej zagorzałych fanów talentu Glenna Danziga za zakalec w jego karierze muzycznej. Natomiast dla mnie ten notowany na 2,27/5 (RYM) album jest jednym z ciekawszych wydarzeń na muzycznej ścieżce Glenna. Wszak znajduje się tutaj sporo mocarnych hiciorów takich jak "Sacrifice", "Power of Darkness", "7th House", "Blackacidevil" czy napisany dla Johnny'ego Casha "Come to Silver".


"Music Form The Elder" to pierwszy i zarazem ostatni tak wyjątkowy album KISS. Początek lat 80-tych był dziwnym okresem dla kapeli, kiedy ta gwałtownie zaczęła tracić na popularności w USA. Po wydaniu lekkich i nastawionych na przebojowość "Destiny" i "Unmasked" grupa zdecydowała się wrócić do swoich początków, czyli uderzyć w cięższe brzmienie. Jednak muzycy szukali czegoś nowego, co zapewni im sukces. Na początek wrócili do współpracy z Bobem Ezrinem (producentem świetnego "Destroyer" z 1976 roku), tym bardziej, że ten współpracował z Pink Floyd na "The Wall". A takie doświadczenie mogło pomóc KISS w zaspokojeniu ich artystycznych zapędów. Grupa zdecydowała się na nagranie koncept albumu, na którym symfoniczny rock mieszał się z hard rockiem. "Music From The Elder" to najdziwniejsze z wydawnictw KISS. Album błyskawicznie wypadł z list przebojów i szybko wskakiwał na zestawienia najgorszych płyt. Do tej pory Bob Ezrin i muzycy KISS tłumaczą się z tego wydawnictwa wymyślając coraz to bardziej kuriozalne historyjki (z kokainowym ciągiem Ezrina na czele). I fakt, rozumiem fanów, którzy wówczas potrzebowali się otrząsnąć po średnim "Unmasked" i wyczekiwali kolejnego przebojowego "Dynasty", a raczej "Destroyer" zważając na obecność Ezrina. Tymczasem zamiast tego otrzymali dziwaczny koncept album, w którym jakiś chłopaczek jest przygotowywany przez starca imieniem Morfeusz (jakieś skojarzenia z "Matrixem"?) do walki ze złem. Co ciekawe "Music From The Elder" występuje w dwóch różnych konfiguracjach układu tracklisty. Pierwotny układ sprawia wrażenie chaotycznego i ma zaburzoną ciągłość historii. Dopiero wydana w 1997 roku wersja zremasterowana naprawiła ten błąd. Na domiar złego z albumu wypłynął tylko jeden poważny hit ("A World Without Heroes"), reszta kompozycji została kompletnie zapomniana. Album sprzedawał się tak słabo, że po raz pierwszy grupa nie zdecydowała się promować go trasą koncertową. Mam wrażenie, że album zaraz po swojej premierze był nadmiernie i niesłusznie krytykowany. Podczas pierwszego kontaktu z tym albumem byłem zszokowany, ale głównie dlatego, że raczej nie tego się spodziewałem po płycie KISS. Tymczasem grupa zaskoczyła mnie prezentując coś świeżego, absolutne novum w ich dyskografii. Wydany w 1981 roku materiał nadal jest nisko oceniany (2,94/5), ale mam wrażenie, że fani tej grupy coraz bardziej się do niego przekonują. Dla mnie to świetna odskocznia od typowych wydawnictw tej grupy. Klimat historii zaprezentowana w "Music From The Elder" bardzo kojarzy mi się z filmowymi przebojami fantasy z tamtego okresu ("Labyrinth", "Legend", czy "The Dark Crystal"), co też pozwoliło mi się do niego przekonać i może stąd się bierze moja słabość do tego wydawnictwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz