Na pewno nie można powiedzieć, że w maju nie było czego słuchać, chociaż pozycji godnych sprawdzenia było jakby mniej niż w poprzednich miesiącach. Miały być głośne powroty po latach, chociaż to już powoli staje się normą. Niemal w każdym miesiącu trafia jedna, czy dwie kapele, które wracają na scenę, ewentualnie wydają nowy materiał po kilku latach ciszy. Ale muszę przyznać, że w maju miało się pojawić kilka wydawnictw, za które mocno trzymałem kciuki (a za jedno w szczególności). Ale już bez zbędnego gadania, zapraszam do mojego top 10 majowych premier.
(doom/heavy metal)
Amerykańska grupa Beastmaker to świeżaki, które zaczęły swoją karierę w 2014 roku, a "Inside The Skull" jest sukcesorem ich debiutanckiego albumu "Lusus Naturae" z 2016 roku. Nawet bez słuchania ich najnowszej płyty mogę im przyznać nagrodę za najbardziej oldschoolową okładkę w tym miesiącu. Zresztą ta wizualizacja świetnie oddaje klimat albumu "Inside The Skull". Tak, to jest całkowity oldschool. Zarówno w formie kompozycji, jak i brzmieniu. Można powiedzieć, że ludzie narzekający na najnowszy materiał Danziga tutaj również mogliby się wykazać. Wszak wszystko tutaj dudni, wokal jest jakby schowany i czuć, że to wszystko jest przykryte bardzo grubą warstwą odkładającego się przez lata kurzu. I to jest właśnie cały czar tego wydawnictwa. Mimo tego, że doom metalowe wydawnictwa omijam szerokim łukiem (po prostu mnie nudzą), to czasami trafię na taki materiał, który budzi moje wątpliwości i niemal skłania mnie do eksploracji innych wydawnictw z gatunku doom metal. Tak jest właśnie w przypadku drugiej płyty Beastmaker.
(rapcore/metalcore/djent)
Ten album atakował mnie ze wszystkich możliwych stron, a ja broniąc się ile mogłem starałem się go nie sprawdzać. Ale w końcu się poddałem i odpaliłem dwupłytową wersję "L33T". To aż 90 minut mieszanki rapcore/metalcore z elementami djentu. Nigdy wcześniej nie słyszałem o Smash Hit Combo, tymczasem okazuje się, że ta francuska grupa działa od 2004 roku, a na ich koncie jest już sześć studyjnych albumów. Na "L33T" mamy pełen zakres mieszania stylistyki metalcore'owej, rapcore'owej i djentów. Nie brakuje też scratchy, które na pewno zachwyciłyby zajadłych wrogów nu-metalu. Podejrzewam, że gdyby panowie z Linkin Park nagrali taką płytę jak Smash Hit Combo, to nikt by nie miał im tego za złe. Niestety zamiast tego zdecydowali się twardo pójść w pop rock. Ale to tylko taka dygresja. "L33T" po prostu bardzo dobrze się słucha, to materiał zróżnicowany i pełen energii, rwanych riffów i scratchowania.
08. Dream Evil - Six
(heavy/power metal)
Szwedzkie Dream Evil powróciło po 7 latach z nowym materiałem. Po wydaniu "In The Night" w 2010 roku kapela nie wydała kolejnego albumu, ale muzycy przyznają, że kapela była aktywna, z tymże poszczególni członkowie Dream Evil zajęci byli innymi sprawami. W każdym razie po siedmiu latach grupa wróciła z nowym albumem. "Six" dobrze się zapowiadał, bo kawałki prezentowane przed premierą dawały nadzieję na naprawdę dobry materiał. A w heavy/power metalu brakowało ostatnio naprawdę dobrych wydawnictw. I co tu dużo gadać? "Six" okazał się bardzo dobrym wydawnictwem, brzmienie kapeli w żadnym elemencie nie uległo zmianie. Poszczególne kawałki wpadają w ucho, muzycy są w formie, więc "Six" nie mogło się nie udać. Jedna z większych niewiadomych w gatunku heavy/power metalu w tym roku okazała się pozytywną niespodzianką.
(metalcore/hardcore/groove/sludge metal)
Kompletnie nie pamiętam debiutanckiego albumu Malevolence, który kapela wydała w 2013 roku. Ale po zapoznaniu się z "Self Supremacy" chyba będę musiał do niego wrócić. Zawartości najnowszej płyty Malevolence nie można rozpatrywać w ramach jednego gatunku. Kapela w poszczególnych numerach miesza ze sobą różne style i chociaż przeważa metalcore/groove metal, to jednak sporo miejsca zajmuje też sludge. Momentami "Self Supremacy" kojarzy mi się z "Back Breaker" grupy The Showdown, a za chwilę Malevolence grają niczym Born From Pain. Jednak do tego też nie ma co się przyzwyczajać, bo za moment grupa przechodzi do sludge metalu. Nie sposób nie lubić tak różnorodnego wydawnictwa. Tym bardziej, że wszystko się tutaj ciekawie ze sobą zazębia. Numer może się rozpoczynać od sludge metalu, a później płynnie przechodzić w groove metal, czy metalcore. Takie mieszanki zawsze będą dla mnie w cenie.
(atmospheric black metal)
Lubię kapele, które już od momentu wydania pierwszej epki za sprawą swojej muzyki sprawiają, że robi się o nich głośno. Tak właśnie jest w przypadku litewskiej grupy Au-Dessus. Wydana w 2015 roku epka zatytułowana po prostu "Au-Dessus" już dobrze przedstawiała stylistykę, w jakiej będą się realizować muzycy tej formacji. Panowie wybrali sobie atmosferyczny black metal, w którym nie brakuje hipnotycznych elementów i mrocznego klimatu. Na "End Of Chapter" kapela trzyma się stylistyki obranej na epce, więc wielbiciele "Au-Dessus" nie powinni czuć się zawiedzeni. Jeżeli do tej pory nie słyszeliście o Au-Dessus, a lubicie klimatyczny black metal to warto zanotować sobie nazwę tej formacji i bacznie obserwować ich kolejne kroki.
(death metal)
Gdybym miał wskazać palcem death metalowe kapele, które nigdy nie zawiodły, to na pewno jedną z takich grup byłoby God Dethroned. Holenderska formacja, która ma już na swoim koncie dziesięć pełnych studyjnych albumów. Przy okazji premiery "Passiondale (Passchendaele)" z 2009 roku grupa zdecydowała się na zmianę tematyki swoich kawałków, od tamtej pory numery God Dethroned dotyczą konfliktów zbrojnych, głównie tych z I Wojny Światowej. Dwa lata po wydaniu świetnego "Under the Sign of the Iron Cross" z 2010 roku grupa zawiesiła działalność. W związku z tym "The World Ablaze" jest ich powrotem (już drugim) na death metalową scenę. I co tu dużo gadać, jest to świetny powrót. Ponownie kapela skupia się w tekstach na I Wojnie Światowej i serwuje pełnokrwisty oldschoolowy death metal w holenderskim stylu. Pozostaje tylko liczyć na to, że kapela już więcej nie będzie doświadczała swoich fanów przedwczesnym kończeniem działalności.
(deathcore)
Zawiedzeni nowym albumem Suicide Silence? Zniesmaczony wrzucaniem czystych partii wokalnych do deathcore'a? Sięgnijcie po album Oceano! Uwielbiam tych gości od czasu ich debiutanckiego albumu "Depths" z 2009 roku, który to materiał był promowany niezapomnianym numerem "District Of Misery". Muzycy Oceano przez już 8 lat swojej działalności przeżywali lepsze i gorsze chwile. Próbowali eksperymentować ("Incisions"), a ostatecznie wrócili do tego, co było na początku. Już na bardzo dobrym "Ascendants" z 2015 roku kapela pokazała, że wraca do swojego starego grania i nie będzie się bawiła w eksperymenty. Ich brutalny deathcore powraca w pełni chwały właśnie na "Revelation". Jak na Oceano przystało mamy potężną dawkę agresywnego i ciężkiego grania, bez żadnych ozdobników (no chyba, że te klimatyczne tła można uznać za ozdobniki). Oby ta kapela nigdy nie schodziła z obranej przez siebie ścieżki, niech deathcore pozostanie deathcorem.
03. Hate - Tremendum
(death metal)
Jakiś czas temu pojawił się spory hejt skierowany w kierunku kapeli Hate (głupio to brzmi). Głównym zarzutem było kopiowanie stylistyki Behemotha. Ale czy faktycznie tak jest? Wszak to Behemoth zaczyna iść w kierunku death metalu, a nie Hate, którzy od samego początku parali się właśnie graniem w tym gatunku. Zostawiając jednak tę kwestię na boku muszę przyznać, że Hate dowodzone przez Adama Buszko (znanego też jako Adam TFS) podoba mi się coraz bardziej z płyty na płytę. Mój pierwszy kontakt z ich twórczością nastąpił dość późno, bo dopiero przy okazji premiery płyty "Erebos", która to wywarła na mnie spore wrażenie. Ten ciężki, mroczny i duszny klimat był po prostu niesamowity. "Solarflesh" i "Crusader:Zero" już tak bardzo mnie nie "zgniotły", ale upewniały mnie w przekonaniu, że oto Hate jest jedną z czołowych polskich death metalowych kapel. Za pomocą "Tremendum" udowadniają, że nic się w tej materii nie zmieniło. Ich muzyka nadal przygniata ciężarem. I to brzmienie - oldschoolowe, a jednocześnie słychać, że dopieszczone.
(heavy/doom metal)
"Black Laden Crown" to jeden z tych albumów, który mocno podzielił fanów heavy metalu. Z jednej strony mamy obóz, który uważa, że to totalne gówno, bo ma słabą produkcję i Glenn już trochę niedomaga wokalnie. I w sumie biorąc pod uwagę te dwa elementy "Black Laden Crown" jest mieszany z błotem. Jest też drugi obóz, do którego jest mi zdecydowanie bliżej. Ta grupa zakłada, że w porównaniu z tragicznym "Skeletons" nowy album Danziga jest dużo lepszy. Ma swoje wady (słaba produkcja i wokalnie Glenn już nie jest tak dobry jak 20 lat temu - no nikt się tego nie spodziewał), ale są one dobrze przykryte poprzez samą zawartość "Black Laden Crown", która wstydu Danzigowi nie przynosi. Już przy kawałkach zaprezentowanych przed premierą byłem kupiony, ale nie chciałem wysnuwać wniosków na podstawie "Devil on Hwy 9" i "Last Ride". Ale kiedy już miałem możliwość zapoznania się z pełną zawartością nowej płyty Danziga poczułem sporą ulgę. Nie jest to najlepszy materiał w dyskografii kapeli, ale też daleko mu do najgorszych. Można tu znaleźć kilka mankamentów, ale są one jedynie niewielkim kamyczkiem wrzuconym do ogródka. "Black Laden Crown" to przede wszystkim materiał dla fanów twórczości Glenna Danziga, ludzi, którzy pamiętają początki Misfits, Samhain, czy dwie części "Black Arii".
01. Gideon - Cold
(metalcore)
Gideon działają na scenie od 2008 roku, kiedy to wydali epkę "Gideon", a trzy lata później dorobili się debiutanckiego albumu zatytułowanego "Costs". W maju pojawił się już ich czwarty studyjny materiał. I przyznam, że mając ciągle w pamięci taki sobie "Calloused" z 2014 roku nie liczyłem na nic specjalnego od Gideon. Tymczasem zawartość "Cold" okazała się powalająca. Muzycy w 11 numerach zawartych na tym wydawnictwie upchali niesamowite pokłady energii. Z każdym kolejnym kawałkiem część tej energii jest uwalniana. I dopiero przy kompozycji "Cold", która jest instrumentalnym przerywnikiem, można złapać oddech, ale tylko na krótką chwilę. To pierwsze w tym roku tak dobre wydawnictwo z nurtu christian metalcore, ale mam nadzieję, że nie ostatnie (ciągle liczę na nowy materiał Saving Grace, a być może też coś od Sleeping Giant, no i może jeszcze For Today).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz