Marzec był dość specyficznym miesiącem, w którym dość szybko wykrystalizowała mi się piątka najlepszych wydawnictw. W związku z tym nie bardzo miałem motywację, żeby grzebać gdzieś głębiej w poszukiwaniu brakującej piątki. Ta niemal przyszła sama. Ale ma to też swoje minusy, bo przez to mogłem pominąć jakieś naprawdę wartościowe albumy, które nie rzuciły mi się w oczy, czy raczej w uszy. Oczywiście zapraszam do wrzucania do komentarzy pozycji, których ewidentnie brakuje w moim podsumowaniu.
BTW zgodnie z pojawiającymi się sugestiami jednego ze znajomych zmieniłem kolejność topki (od 10 do 1).
BTW2 jak zwykle klikając na tytuł albumu z mojej topki zostaniecie przeniesieni do Spotify.
BTW zgodnie z pojawiającymi się sugestiami jednego ze znajomych zmieniłem kolejność topki (od 10 do 1).
BTW2 jak zwykle klikając na tytuł albumu z mojej topki zostaniecie przeniesieni do Spotify.
(melodic metalcore/post-hardcore)
Our Hollow, Our Home to świeży projekt, który w swoim metalcore'owym graniu łączy znane i lubiane elementy. "Hartsick" to pierwsze pełne wydawnictwo tej brytyjskiej grupy, która powstała w 2013 roku. Kapela nie stroni od cięższych klimatów, ale też sporo miejsca w jej muzyce zajmują melodie i czyste partie wokalne. Jeżeli uwielbiacie We Came As Romans (raczej z dwóch pierwszych albumów) to nie ma możliwości, żeby "Hartsick" nie wpadł Wam w ucho. Masa energii zmieszana z melodią i sporą dawką przebojowości - z takiego połączenia mógł powstać tylko bardzo dobry materiał.
(melodic death metal)
Do tej pory nie miałem styczności z twórczością fińskiej kapeli Wolfheart. W swojej początkowej fazie był to jednoosobowy projekt, za którym stał Tuomas Saukkonen (muzyk znany z wielu projektów, ale przede wszystkim Before The Dawn oraz Black Sun Aeon). Wolfheart powstał w 2013 roku i niedługo po wydaniu debiutanckiego "Winterborn" do Tuomasa dołączyło na stałe trzech muzyków. "Tyhjyys" jest trzecim pełnym studyjnym wydawnictwem tej grupy. Formacja w swojej twórczości najbliżej ma do melodic death metalu, ale trafić można tutaj na dużo mocniejsze akcenty, jak chociażby black metal (oczywiście w bardziej melodyjnej wersji). Nie brakuje tu gitarowych melodii, ale to nie one stanowią trzon muzyki Wolfheart. O ile z reguły wydawnictwa z gatunku mdm mnie szybko nudzą, tak "Tyhjyys" trzymało mnie w garści od pierwszej do ostatniej sekundy i skutecznie zachęcało do kolejnych podejść.
(death metal)
Chyba nie było w death metalu albumu, na który czekałbym bardziej niż na "For The Fallen". Przy okazji Memoriam można mówić o supergrupie, w końcu w skład kapeli wchodzą muzycy Benediction oraz byli muzycy Bolt Thrower, czy Anaal Nathrakh. Czy w tym przypadku jest potrzebna jeszcze jakaś rekomendacja? Pierwszy materiał Memoriam to czysty Bolt Thrower z naleciałościami z Benediction. To po prostu czysta, zmasowana i okuta w stal death metalowa siła miażdżąca wszystko, co stanie jej na drodze. I pewnie można by się zastanawiać, dlaczego ten album jest tak daleko? Głównie dlatego, że marzec miał naprawdę silną konkurencję i w każdym innym miesiącu "For The Fallen" na pewno miałby zagwarantowane miejsce na podium.
(hard rock/rock'n'roll)
Po świetnym "Below The Belt", wpadce jaką był "Rock and Roll Is Black and Blue" i podniesieniu się z kolan na "Fire Music" spodziewałem się kolejnej wtopy kanadyjskiej grupy Danko Jones. "Wild Cat" zapowiadał się najwyżej średnio. Kawałki przedpremierowe nie bardzo mnie porwały, owszem był w nich obecny ten wysokoenergetyczny rock'n'roll zmieszany z hard rockiem. Jednak brakowało tej nieskrępowanej przebojowości, za którą uwielbiam muzykę tej formacji. Oczywiście po sięgnięciu po pełną zawartość "Wild Cat" rzeczywistość szybko zweryfikowała jakość tego wydawnictwa. Najnowszy album Danko Jones nieznacznie przebija bardzo dobry "Fire Music" z 2015 roku, ale nadal daleko mu do świetnego "Below The Belt". "Wild Cat" to po prostu wypakowany po brzegi hitami materiał utrzymany w rock'n'rollowym klimacie, gdzie znajdzie się miejsce dla różnych odmian rocka, ale też gdzieniegdzie trafić można na elementy bluesowe. I jedynie można mieć pretensje do kapeli, że ta w ostatniej chwili odwołała swoje koncerty w Polsce, które miały się odbyć w Warszawie i Krakowie pod koniec marca.
(melodic death metal/death metal)
Nowe wydawnictwa kapel pokroju Evocation zawsze przyjmuję z szeroko rozpartymi ramionami. To działająca już kawał czasu (26 lat) grupa, która zadebiutowała bardzo późno, bo dopiero w 2007 roku za sprawą płyty "Tales From The Tomb". I praktycznie od tamtego momentu foramcja nie zaliczyła nawet najmniejszej zniżki formy. Stylistycznie zawsze krążą w okolicach szwedzkiego death metalu i melodic death metalu. "The Shadow Archetype" świetnie wpasowuje się w dotychczasowe dokonania Evocation. Kapela nie szaleje, nie szuka nowych rozwiązań i nie łapie się eksperymentów, bo widocznie muzycy zdają sobie sprawę z tego, że tego typu chwyty nie są im potrzebne. Na "The Shadow Archetype" muzycy uderzają bardziej w szwedzki death metal i delikatnie go podkolorowują gitarowymi melodiami, ale nie ma tutaj mowy jakichś wygibasach, czy efekciarskich solówkach. Cały materiał gniecie, tak jak trzeba i oby kapela dalej nie zmieniała swojego stylu.
(heavy metal)
Blaze Bayley po wydaniu koszmarnie wyprodukowanego i nudnego jak flaki "The King Of Metal" zdecydował się wydać dwuczęściowy materiał koncepcyjny. W 2016 roku swoją premierę miał "Infinite Entanglement", do którego Blaze zaprosił całą masę gości. A rok później na półki sklepowe trafiła kontynuacja historii, czyli "Endure and Survive (Infinite Entanglement Part II)". Tym razem Blaze również zaprosił sporo muzyków i wokalistów, którzy uświetnili skomponowany przez niego materiał. "Endure And Survive" to wydawnictwo, na którym głos Blaze'a brzmi niczym za jego najlepszych lat, czyli na początku projektu Blaze. Kompozycje to czysty heavy metal pełen nośnych refrenów i łatwych do zapamiętania melodii. O ile przy "Infinite Entanglement" miałem lekkie problemy z odbiorem, tak "Endure and Survive" zaskoczył u mnie momentalnie. Bez dwóch zdań Blaze Bayley nagrał album lepszy niż dwa ostatnie wydawnictwa Iron Maiden (chociaż powoli przekonuję się do "The Book of Souls").
(metalcore/deathcore/djent)
Niegdyś wrzucałem Within The Ruins do wora z całą szarą masą core'owych kapel mających problem z odnalezieniem własnej tożsamości. Moje podejście do tej formacji zmieniło się wraz z premierą fenomenalnej płyty "Phenomena" (tak wiem, przedni żarcik słowny). Ta połamana mieszanka deathcore'a, metalcore'a i djentu błyskawicznie zrobiła na mnie wrażanie. Było na tyle silne, że "Phenomena" znalazł się na samym szczycie mojego podsumowania 2014 roku. W związku z tym miałem ogromne oczekiwania odnośnie "Halfway Human". Ku mojemu zdumieniu nowe numery wrzucane do sieci przez Within The Ruins sugerowały, że grupa poszła z najnowszą modą i dorobiła się czystych partii wokalnych. Na szczęście po sięgnięciu po całą płytę okazało się, że ten mały eksperyment wcale nie zaszkodził Within The Ruins. Wręcz przeciwnie, wpompował trochę świeżości do i tak świeżej muzyki Amerykanów. Nowy w składzie Paolo Galang odpowiedzialny za gitarę basową oraz czyste wokale odwalił kawał dobrej roboty. Warto zauważyć, że grupa nadal trzyma się swojego połamanego, rwanego stylu, w którym kąśliwe gitarowe melodie pojedynkują się z charakterystycznie brzmiącym basem.
(deathcore)
To wydawnictwo wręcz rzutem na taśmę wskoczyło nie tylko do topki miesiąca, ale też zamieszało w niej na tyle skutecznie, że znalazło się na podium. Nigdy nie byłem fanem Fit For An Autopsy. Grali taki zwykły deathcore bez większego zaangażowania, ot jedna z szeregu takich samych formacji. Jednak "The Great Collapse" od razu mnie kupili. Dawno nie słyszałem tak dobrze gniotącego materiału. Przy czym muszę zaznaczyć, że Fit For An Autopsy sporadycznie wspierają się czystymi partiami wokalnymi, które świetnie wpasowują się w ich muzykę. "The Great Collapse" to w tym momencie najpoważniejszy kandydat do tytułu najlepszego deathcore'a 2017 roku.
(rap metal/alternative metal)
W 2014 roku Body Count na dobre wrócili do świata żywych za sprawą świetnego materiału "Manslaughter". I ciężko było oczekiwać, że Ice-T ze swoimi ziomami znowu się zbiorą i za wszelką cenę będą chcieli przebić ten album. A jednak tak się stało. Zawartość "Bloodlust" brzmi niesamowicie, chociaż za produkcję odpowiadał ponownie Will Putney (gitarzysta Fit For An Autopsy). Ice-T zaprosił do współpracy prawdziwe gwiazdy metalowego światka - Dave Mustaine, Max Cavalera i Randy Blythe. I te gościnne występy wypadły naprawdę dobrze, nawet (w co mocno wątpiłem) partia Maxa Cavalery. Ice-T jak zwykle nie przebiera w słowach, jest agresywny, wulgarny i dosadny. Doskonale wie, o co mu chodzi, co chce przekazać i po prostu to robi. Muzycznie materiał nie jest specjalnie skomplikowany, ale też nikt, kto sięga po Body Count nie powinien się spodziewać wirtuozerskich popisów. Kapela krąży w okolicach rap metalu, rapcore'a, nu-metalu i alternatywnego metalu. Oczywiście wyciskając z tych gatunków wszystko, co w nich najlepsze. Skoro grupie udało się przebić świetny "Manslaughter" jeszcze lepszym "Bloodlust", to z niecierpliwością czekam na ich kolejny krok.
(metalcore/beatdown hardcore/nu-metal/djent)
Jeszcze przed rozpoczęciem prac nad "Look At Yourself" formację Emmure opuścili wszyscy dotychczasowi muzycy. W grupie został tylko Frankie Palmieri, który dość szybko uzupełnił braki w w kapeli. Do formacji dołączyli byli muzycy Glass Cloud - Joshua Travis, Phil Lockett oraz Josh Miller. Szybko okazało się, że Frankie dobrze wyszedł na niedawnym konflikcie i dobrał sobie odpowiednich nowych muzyków. Album "Look At Yourself" miał ciężkie zadanie, wszak jego poprzednikiem jest rewelacyjny "Eternal Enemies" wydany w 2014 roku. Najnowszy materiał Emmure bardzo dobrze się zapowiadał - "Torch", "Russian Hotel Aftermath", czy zdecydowanie najlepszy "Flag Of The Beast" sugerowały, że fani będą bardzo zadowoleni z nadchodzącej płyty. I faktycznie ciężko narzekać na zawartość "Look At Yourself". To wydawnictwo, na którym cała kapela jest w świetnej formie. Wychodzi na to, że Frankie zamienił dobrych muzyków na jeszcze lepszych i chyba nikt już nie będzie płakał po instrumentalistach, którzy opuścili kapelę w 2015 roku. Nowy materiał wręcz rozsadza energią. Stylistycznie jest to brnięcie dalej w klimaty, które kapela obrała na "Speaker of the Dead". Jako, że uwielbiam "Eternal Enemies" to momentalnie wsiąkłem również w "Look At Yourself". Emmure to prawdziwy unikat, ciężko pomylić ich z inną kapelą, chociaż od jakiegoś czasu na scenie core'owej pojawiają się różni naśladowcy (w tym chociażby Attila), którym jednak daleko do oryginału.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz