niedziela, 30 stycznia 2022

Podsumowanie roku 2021 #2

Długo to trwało, ale w końcu jest - oto przed wami druga część podsumowania 2021 roku! Tradycyjnie znajdziecie poniżej Top 30 płyt z gatunku metal/rock i Top 10 płyt spoza metalu. No dobra, w tym roku to rozdzielenie nie poszło mi tak dobrze, jak chciałem - dlatego nie zdziwcie się, jeżeli w tym drugim zestawieniu znajdziecie też trochę wydawnictw rockowych. Bez zbędnego gadania - zapraszam na podsumowanie 2021 roku.



TOP 30 2021 roku


30. Einherjer - North Star
(viking metal)

To podsumowanie nie mogło obyć się bez najnowszego albumu Einherjer. Zresztą ich poprzedni materiał też znalazł się podsumowaniu 2018 roku (na 25 pozycji). Z tymże "North Star" jest wydawnictwem łatwiejszym odbiorze, bardziej energicznym w porównaniu do "Norrøne spor". Norwegowie za sprawą zeszłorocznego wydawnictwa ponownie udowadniają, że to nie przypadek, że wciąż znajdują się w ścisłej czołówce viking metalu. To jeden z pierwszych albumów z 2021 roku, które usłyszałem, wszak premiera "North Star" miała miejsce 26 lutego, ale w ciągu roku wielokrotnie do niego powracałem. Mimo tego, że album jest bardzo równy, to nie sposób wyłowić spośród jego zawartości utwory, które jednak nieco się wybijają spośród całości. Zdecydowanie wymieniłbym tutaj wolny, ale jakże klimatyczny kawałek "Stars", który był też pierwszym singlem promującym nowy materiał Einherjer. Czy chociażby stojący na zupełnie innym biegunie "The Blood and The Iron". Kawałek utrzymany w zupełnie innym tempie, bardziej energiczny, ale też szybciej wpadający w ucho. Jeżeli myślicie, że Amon Amarth gra viking metal, to czym prędzej odpalcie Einherjer i poznajcie prawdziwe oblicze tego gatunku.

29. SkeleToon - The 1.21 Gigawatts Club
(melodic power metal)

Skeletoon to kapela bardzo specyficzna, nie powiedziałbym, że to typowy włoski melopower. Z uwagi na to, że jednak jest to grupa, która przynajmniej na "The 1.21 Gigawatts Club" przenosi słuchacza do przeszłości. Odpalające ten album możecie się szykować na podróż do początku XXI wieku, kiedy to w melodic power metalu wydawane były najwspanialsze płyty z tego gatunku. Jak chociażby dwie części "Metal Opery" od Avantasii, "Karma" od Kamelot, "Mandrake" od Edguy, "Valley Of The Damned" od DragonForce, czy "Eternity" od Freedom Call. Wszystkie te płyty na ten moment absolutne klasyki gatunku, a słuchając nowe propozycji od Skeletoon ciężko jest oprzeć się wrażeniu, że Włosi nie tylko doskonale znają wspomniane przeze mnie albumy, ale też starają się do nich nawiązywać. Gdyby "The 1.21 Gigawatts Club" został wydany 20 lat temu to dzisiaj wymieniałbym go obok wspomnianych albumów, prawdziwej klasyki melodic power metalu. Jeżeli tęsknicie za tymi czasami, to polecam odpalić najnowsze dzieło Włochów i dać się porwać w tę podróż w te nie tak odległe czasy.

28. Bullet for My Valentine - Bullet for My Valentine
(melodic metalcore/alternative metal/groove metal)

Nigdy nie byłem fanem Bullet For My Valentine i ich nowy materiał sprawdziłem raczej z powodu smutnego obowiązku zapoznawania się z premierowymi materiałami popularnych kapel. I nie wiem jak to się stało, ale siódmy materiał tej brytyjskiej kapeli momentalnie do mnie trafił. To tak jakby nagrała go zupełnie inna formacja, nie ta sama, która ładowała do swojej twórczości całą masę emo elementów, przeginała strunę przebojowości do granic możliwości i ukrywała to wszystko pod szyldem "metalcore". Tym razem muzycy naprawdę nagrali metalcore'owy materiał, który owszem, nie stroni od przebojowych refrenów, czy śpiewnych wokali, ale nie stanowią one tutaj głównego filaru. Wreszcie po jednym odsłuchu nie tylko nie miałem dość zawartości albumu BFMV, ale wręcz miałem ochotę odpalić go ponownie. Zresztą przy pierwszy kontakcie z tym wydawnictwem musiałem odpalić go ponownie, żeby się upewnić, że na pewno dobrze słyszałem zawartość "Bullet For My Valentine". Ten album to jedno z największych zaskoczeń muzycznych jakie przyniósł mi 2021 rok.

27. Silent Planet - Iridescent
(progressive metalcore/djent/post-hardcore)

Silent Planet to jedna z ciekawszych formacji działających na metalcore'owej scenie. Kapela powstała w 2009 roku, a w 2021 zaprezentowała swój czwarty studyjny album. Sporo trzeba było się na "Iridescent" naczekać, bo pierwszy singiel pojawił się w lutym 2020, a album miał swoją premierę dopiero w listopadzie 2021. Półtora roku czekania i muszę przyznać, że było warto. Zawartość "Iridescent" to przede wszystkim progresywny metalcore, ale z djentowymi dodatkami i elementami post-hardcore'u. Prawdę mówiąc nie mogłem się doczekać tego wydawnictwa, a gdy się pojawiło przesłuchałem raz, no może dwa i odłożyłem na później. Dopiero zabierając się za tworzenie podsumowania przypomniałem sobie, że przecież Silent Planet wydali nie tak dawno temu nowy album. Odpaliłem ponownie i przepadłem. Twórczość tej kapeli to nie jest prosty metalcore do odstawiania moshu na koncertach, to przede wszystkim bogata warstwa liryczna, na którą pracuje Garrett Russell - np. tekst do utworu "Trilogy" został napisany szpitalu psychiatrycznym. Jak dla mnie "Iridescent" to najmocniejsze wydawnictwo tej formacji i mam nadzieję, że na kolejne nie będzie trzeba czekać tak długo ja na ten materiał.

26. Brainstorm - Wall of Skulls
(power metal)

Nie było mi łatwo się przekonać do tego wydawnictwa, głównie dlatego, że sięgając po każde kolejne wydawnictwo Brainstorm mam z tyłu głowy "Downburst" (2008) i "Firesoul" (2014). Obydwie wspomniane płyty tej niemieckiej kapeli uważam za ich najlepsze do tej pory dokonania. Mój pierwszy kontakt z "Wall Of Skulls" nie był zbyt owocny, wręcz po dwóch, czy trzech odsłuchach odłożyłem ten album na później. Ale kiedy już do niego wróciłem, to został ze mną na dłużej. Kapela jest ponownie w świetnej formie i znowu serwuje solidną dawkę power metalowego grania nie stroniącego od przebojowych elementów. Uwielbiam wokal Andy'ego B. Francka, a ten jest tutaj w fenomenalnej formie. Metalowych przebojów jest na "Wall Of Skulls" co niemiara. Teraz mam brainstormowe trio - "Downburst", "Firesoul" i "Wall Of Skulls".

25. The Ossuary - Oltretomba
(heavy/doom metal/hard rock)

O nie, doom metal, nie dam rady tego przesłuchać - taka była moja pierwsza myśl, gdy zobaczyłem, jaką muzykę gra włoska kapela The Ossuary. Jednak przemogłem się, bo uwierzyłem, że doomowe elementy będą dobrze równoważone przez heavy metalowe i hard rockowe elementy. Po odpaleniu "Oltretomba", już przy pierwszym kawałku wiedziałem, że ten odsłuch to nie będzie jednorazowa przygoda. "Ratking" otwierający ten album obiecuje naprawdę wiele, ale przede wszystkim przyciągnął mnie niesamowicie hipnotyczną pracą instrumentalistów. A w połączeniu z wokalem sprawia, że nie można się od tego kawałka oderwać. A dalej nie jest wcale słabiej, chociaż kolejne kompozycje już nie miały w sobie tylu pierwiastków psychodelicznego grania, nie było tych jednostajnych riffów. Za to pojawiła się niesamowita atmosfera, ciężka, duszna i nagle granie The Ossuary skojarzyło mi się z filmowymi produkcjami Hammer Film Productions (to oni odpowiadają za sporą partię horrorów z Vincentem Pricem i Peterem Cushingiem). Dalsza część płyty to prawdziwa mieszanka doom metalu, heavy metalu i hard rocka, na szczęście muzycy dbają o to, żeby mieszać te gatunki w odpowiednich proporcjach. Dzięki czemu "Oltretomba" jest idealnym wydawnictwem do puszczania w pętli.

24. Hate - Rugia
(death/black metal)

"Rugia" to dwunasty i jednocześnie jeden z najkrótszych (o ile nie najkrótszy) pełny studyjny album polskiej kapeli Hate. W przypadku tej płyty nie miałem żadnych złudzeń - to jedno z najlepszych death metalowych wydawnictw 2021 roku. Całość zamyka się w zaledwie 35 minutach, kawałki są dość krótkie, ale za to szybkie, energiczne i oczywiście ciężkie. Mieszanie we wszystko elementów black metalu tylko dodaje smaku temu wydawnictwu. Formacja ewidentnie nie ma już ciągot w stronę twórczości Gojiry (które były słyszalne na "Erebos"(2010), czy "Solarflesh" (2013)), za to słychać, że muzycy postanowili mocno dociążyć brzmienie. Tym albumem Hate udowodnili, że w blackened death metalu nie mają sobie równych na polskie scenie metalowej, natomiast na światowej plasują się w absolutnej czołówce. A skoro "Rugia" to zaledwie 35 minut, to dlaczego by nie zapuścić jej kilka razy pod rząd?

23. Carnifex - Graveside Confessions
(deathcore/melodic black metal)

Wydany przez Carnifex "World War X" (2019) bardzo mnie martwił. Jak to jest możliwe, że kapela, która wydała nie tak dawno takie smakołyki jak "Die Without Hope" (2014), czy "Slow Death" (2016) nagle zaserwowała tak bardzo nijaki materiał? Mimo tego, że nadal był to romans deathcore'a z melodic black metalem, to był to materiał absolutnie niczym nie wyróżniający się. I też nie chciało mi się wierzyć, że po prezentowanych singlach wraz z "Graveside Confessions" kapela wróci na prawidłowe tory. A jednak się myliłem. Zeszłoroczne wydawnictwo Amerykanów może nie zwala tak z nóg jak "Die Without Hope", czy "Slow Death", ale robi niesamowite wrażenie. Tak jakby muzycy nagle odzyskali siły po krótkim spadku formy. I po tym jednopłytowym odpoczynku uderzają formacja uderzyła ze zdwojoną siłą. I nie mam tutaj na myśli tylko samego brzmienia, które wręcz rozsadza czaszkę, ale też czas trwania płyty, bo "Graveside Confessions" to materiał trwający 66 minut, co jest niemal dwukrotnością czasu trwania dotychczasowych wydawnictw tej grupy. Ale tak jakościowej muzyki nigdy za wiele. Oby Carnifex długo utrzymali taką formę.

22. Turnstile - Glow On
(post-hardcore/alternative rock/dream pop)

Jeżeli jakimś cudem ominęliście poprzednie wydawnictwa kapeli Turnstile to właśnie jest doskonały moment, żeby to niedopatrzenie nadrobić. Zarówno "Nonstop Feeling" (2015), jak i "Time & Space" (2018) to rewelacyjne albumy. Nie mają żadnych słabych punktów, są wręcz idealne. Podobnie jest w przypadku "Glow On". Kapela dalej serwuje nowoczesną mieszankę hardcore/punk, post-hardcore wzbogacając te klimaty o dream pop. I wszystko naprawdę dobrze się tutaj łączy. Ten energiczny styl świetnie się uzupełnia z lżejszymi, wręcz popowymi elementami. I może właśnie przez tę lekkość najnowszy materiał "Glow On" nie uderzył mnie z taką mocą jak zrobił to "Time & Space", na którym kapela również eksperymentowała, szukała nowych ścieżek dla hardcore/punka. Wcale nie uważam, że "Glow On" jest materiałem słabszym niż dotychczasowe wydawnictwa tej formacji, wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że lżejsza, bardziej melodyjna i nieco melancholijna ścieżka jaką kapela obrała na tym wydawnictwie przyciągnie do ich muzyki całe rzesze nowych fanów. A ich dotychczasowi wielbiciele nie mają prawa kręcić nosem, bo "Glow On" to Turnstile w doskonałej formie. Jedynym mankamentem tej płyty w moim przypadku jest fakt, że poznałem ich przy okazji "Time & Space", a później mocno wkręciłem się w "Nonstop Feeling", więc najnowszy materiał Turnstile jest dla mnie po prostu kolejny  świetnym albumem Turnstile, zabrakło mi tym razem tego uderzenia nowości, zaskoczenia.

21. Iron Maiden - Senjutsu
(progressive metal/heavy metal)

"Senjutsu" nikogo chyba nie pozostawił obojętnym. Dla jednych materiał nagrany przez metalowych emerytów i właśnie do emerytów kierowany, dla innych po prostu kolejny bardzo dobry materiał Iron Maiden. Siebie zaliczyłbym do tej drugiej grupy. "Senjutsu" to długi album, pełen progressive metalowych rozwiązań. Zdaję sobie sprawę z tego, że kapela na przestrzeni lat się zmieniała i od jakiegoś czasu muzyka przez nich serwowana nie jest już tak energiczna jak kiedyś. Kompozycje są bardziej złożone, rozciągnięte do granic możliwości. Ale z drugiej strony Steve Harris i jego kompani nadal dostarczają mi sporo radości swoją twórczością. I o ile miałem problemy z "The Book Of Souls" (a później zasłuchiwałem się nim bez przerwy), tak "Senjutsu" wpadł mi w ucho dość szybko. I te 82 minuty muzyki nie wydały mi się problemem. Wręcz po przesłuchaniu tego podwójnego wydawnictwa miałem pewien niedosyt. Nowy album Iron Maiden to konsekwentny krok do przodu na ścieżce, którą kapela obrała już ponad 10 lat temu.

20. Motorpsycho - Kingdom of Oblivion
(psychodelic rock/heavy psych)

Cóż to byłoby za zestawienie bez płyty Motopsycho? "Kingdom Of Oblivion" to zgodnie z metodologią RYM 25 studyjny album Norwegów. A biorę tutaj pod uwagę wyłącznie płyty studyjne, bo gdyby doliczyć do tego 21 epek, które kapela ma na koncie, to niewiele już Motorpsycho brakuje do okrągłej 50. Wydany w 2020 roku materiał "The All Is One" trwający 85 minut nadal regularnie pojawia się w moim odtwarzaczu i prawdę mówiąc kapela zaskoczyła mnie serwując niespełna rok po jego premierze kolejny album. "Kingdom Of Oblivion" pojawił się 16 kwietnia 2021 roku i początkowo ciężko mi było się do niego przekonać. Głównie dlatego, że jednak po głowie ciągle chodziły mi melodie, które pamiętałem z "The All Is One", poza tym nowy materiał wydał mi się dużo spokojniejszy, mniej bombastyczny, momentami wręcz sielski. A są tutaj również kompozycje, które są tak ciche i spokojne, że czasami słuchając tej płyty łapię się na tym, że sprawdzam, czy nic mi się przypadkiem nie zatrzymało. "Kingdom Of Oblivion" to materiał nieco krótszy od poprzednika, bo zamyka się w 71 minutach, ale przez cały ten czas kapela czaruje jak może serwując atrakcyjną mieszankę psychodelicznego rocka i heavy psych, okraszając wszystko sporą dawką progresji. Jeżeli nie znacie Motorpsycho, to jednak polecam sięgnąć po "Phanerothyme" (2001), "The Tower" (2017), czy "The All Is One" (2020), a zeszłoroczny album polecam zostawić sobie na deser.

19. Thy Worshiper - Bajki o Staruchu
(folk metal/pagan black metal)

Zdaję sobie sprawę z tego, że Thy Worshiper to kapela grająca bardzo specyficznie nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę stylistykę, w jakiej porusza się ta formacja. I prawdę mówiąc uwielbiam ten ich charakterystyczny styl i umiejętność odpowiedniego dawkowania folku i black metalu w ich twórczości. Uwielbiam ich album "Klechdy"(2016), którym według mnie zespół bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę, a co za tym idzie utrudnił sobie zadanie na przyszłość. Gdy tylko dowiedziałem się o premierze "Bajek o Staruchu" byłem może nie pełen obaw, ale jednak spodziewałem się słabszego materiału. Bo w jaki sposób mogliby przebić "Klechdy"? A jednak po zaprezentowaniu przez kapelę numeru "Baba Jaga" i świetnego klipu, który powstał do tego numeru odczułem ulgę. Ten numer jest po prostu rewelacyjny, to dla mnie punkt centralny najnowszego albumu Thy Worshiper i jednocześnie doskonale prezentującym zawartość tego wydawnictwa. "Bajki o Staruchu" to album utrzymany w klimacie grozy, niepewności i wszechobecnego strachu. Atmosfera w jakiej skąpany jest ten materiał jest po prostu niesamowita. Już sama tematyka jaką kapela podejmuje lekko jeży włosy na głowie, a ubranie jej jeszcze w świetną i bardzo sugestywną muzykę kapeli sprawia, że tego materiału słucha się na wdechu (chociaż mimo tego, że słuchałem go wielokrotnie to jeszcze się nie udusiłem). Świetny materiał, który dla fanów cięższego folkowego grania, pełnego klimatu grozy będzie niczym manna z nieba.

18. Beast In Black - Dark Connection
(melodic power/heavy metal/synthpop)

Jestem niemal pewien, że kiedyś miałem okazję być na koncercie Beast In Black, jednak wspominam ten występ jako żednadę, która z metalem zbyt wiele wspólnego nie miała. Ale taki jest też styl tej formacji. "Dark Connection" to trzeci studyjny materiał kapeli dowodzonej przez Antona Kabanena, byłego gitarzystę Battle Beast. Beast In Black to specyficzna formacja grająca melodic power metal, ale w sposób najbardziej przebojowy z możliwych. Stąd też pierwszy kontakt z ich twórczością może spowodować niekontrolowane wybuchy śmiechu. I tak też było w moim przypadku, chociaż już słyszałem poprzednie płyty tej grupy, to jednak sięgając po raz pierwszy po "Dark Connection" nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. To jest metal?! Być może nie do końca, ale dziwnym trafem po dość krótkim czasie zdecydowałem się wrócić do tego materiału, a później jeszcze raz i jeszcze raz... "Dark Connection" to wręcz kwintesencja melodyjnego i przebojowego metalu, doskonałym rozwiązanie okazało się wsparcie tego materiału synthpopem. Trzecia płyta Beast In Black to bardzo różnorodne dzieło, które łączy ogromna dawka przebojowości, naprawdę ciężko się oprzeć tym hitom.

17. Trivium - In The Court Of The Dragon
(melodic metalcore/thrash metal)

Moim absolutnym numerem jeden w dyskografii Trivium jest "The Sin and the Sentence" (2017). Materiał według mnie kompletny, przy którym wcześniejsze dokonania tej kapeli wypadają bardzo słabo, wręcz jakby były dziełem zupełnie innych muzyków. I ta wysoko postawiona poprzeczka nie pozwalała mi się cieszyć ich kolejnym wydawnictwem, czyli "What the Dead Men Say" z 2020 roku. Przeszedłem jakoś zupełnie obok tego materiału. I było blisko, a podobny los czekałby "In the Court of the Dragon" z 2021 roku. Ale coś mnie ciągnęło do tej płyty, coś co sprawiało, że wręcz myśląc o Trivium bardziej miałem ochotę sięgnąć po ten właśnie materiał, a nie po "The Sin and the Sentence". Tym razem Matt Heafy nie kombinował, postawił na prostotę, energię i ciężar, ale nie zapomniał też o melodii. Ewidentnie Trivium jest na fali wznoszącej i oby jak najdłużej się na niej utrzymali.

16. King Buffalo - The Burden of Restlessness
(stoner rock/psychdelic rock)

Nigdy wcześniej nie słyszałem o kapeli King Buffalo, a może i słyszałem, ale z uwagi na to, że grają stoner to mogło się zdarzyć tak, że omijałem ich wydawnictwa. A jednak coś mnie skłoniło do tego, żeby sięgnąć po "The Burden of Restlessness", zapewne fakt, że kapela łączy stoner z psychodelic rockiem nie był tutaj bez znaczenia. Wspomniany materiał jest trzecim studyjnym wydawnictwem tej amerykańskiej kapeli, co ciekawe w 2021 roku grupa wydała jeszcze jeden album - "Acheron" pojawił się 3 grudnia 2021 roku. Jednak jednym z bohaterów tego zestawienia jest płyta, która ukazała się 4 czerwca. "The Burden of Restlessness" ma w sobie ogromne pokłady psychodelicznego grania, jest tutaj mnóstwo powtarzalnych zagrywek, które wręcz prowadzają w hipnozę. Już przy okazji drogi do podsumowania pisałem, że ten album to takie Motorpsycho na sterydach i swoje zdanie podtrzymuję. Brzmienie King Buffalo jest mocniejsze, utwory są też zwięźlejsze niż te prezentowane przez norweską kapelę. Kiedy wróciłem do "The Burden of Restlessness" po jakimś czasie, bo pierwsze podejście do udanych nie należało, to nie mogłem się od niego oderwać. Jest w tej muzyce coś takiego, że po prostu wwierca się w głowę i naprawdę trudno się jej pozbyć. Takie połączenie stonera i psychodelicznego rocka to ja rozumiem.

15. Unto Others - Strength
(heavy metal/gothic rock/post-punk)

Debiutancki album Idle Hands z 2019 roku zrobił na mnie ogromne wrażenie. Kapela zaserwowała doskonałą mieszankę heavy metalu, gothic rocka i post-punka i momentalnie skradła moje serce. "Mana" to świetny materiał i nieco zadrżałem, gdy dowiedziałem się, że kapela ma problemy...prawne z uwagi na swoją nazwę. Na szczęście wyszli z tego obronną ręką, zmienili nazwę na Unto Others, ponownie wydali album "Mana" już pod nowym szyldem, a dwa lata po premierze debiutu zaprezentowali materiał zatytułowany "Strength". I trochę się obawiałem, że wysoko postawiona poprzeczka już przy pierwszym albumie może zwiastować klęskę drugiego. W końcu nie brakuje na metalowej scenie kapel, które świetnie debiutowały, a przy próbie powtórzenia sukcesu pracując nad drugim albumem ponosiły spektakularną klęskę. Na szczęście premierowe kawałki serwowane przez Unto Others przed pojawieniem się "Strength" sugerowały, że w tym przypadku porażki nie będzie. Pierwszym takim zwiastunem był numer "When Will Gods Work Be Done", a drugim, który potwierdził doskonałą formę kapeli był "Downtown". I w końcu drugi album Unto Others pojawił się 24 września 2021 roku. Cóż to jest materiał! Ten materiał buja niczym jedyny album Beastmilk. Muzycy doskonale balansują pomiędzy przybojowym graniem, a gotyckim klimatem. Nie boją się wchodzić w post-punkowe rejony i czarują swoją bezkompromisowością od pierwszej, do ostatniej minuty tego albumu. Bardzo się cieszę, że Unto Others wyszli obronną ręką z próby drugiej płyty, aż boję się pomyśleć, jak dobry będzie ich trzeci album.

14. Phinehas - The Fire Itself
(christian metalcore)

Muszę przyznać, że tęsknię za christian metalcorem, czy christian hardcorem. Jeszcze nie tak dawno mogłem liczyć na nowości od takich grup jak Sleeping Giant, A Plea For Purging, Those Who Fear, Onward To Olympas, Saving Grace, For Today, In The Midst Of Lions, czy The Showdown. Niestety te czasy minęły i reprezentacja christian metalcore'a drastycznie zmalała. Na szczeście część kapel jeszcze się trzyma i jedną z nich jest właśnie Phinehas, których do tej pory nie tyle omijałem, co nie mogłem się przekonać do ich twórczości. Ta formacja zawsze sprawiała na mnie wrażenie kapeli poszukującej swojego własnego stylu, ale przez to grzęźli gdzieś po drodze próbując pożyczać pewne elementy z innych kapel. Słuchając nowych numerów Phinehas, które pojawiały się jeszcze przed premierą "The Fire Itself" miałem wrażenie, że ten amerykański zespół wreszcie odnalazł swój styl. Chociaż muszę przyznać, że momentami zawartość piątego albumu Phinehas przypomina trochę styl Onward To Olympas, którzy potrafili w doskonały sposób wyważyć melodyjne i ostrzejsze elementy. Tutaj również wielbiciele cięższego metalcore'owego grania nie będą mieli na co narzekać, bo co prawda pojawiają się refreny śpiewane czystym wokalem, ale jest to styl leżący bardzo daleko od post-hardcore'owej stylistyki. Brzmienie jest ciężki, gitary siepią bezlitośnie, a perkusja bije mocno. Owszem trafiają się tutaj spokojniejsze kawałki, ale są one absolutnie ozdobą tego wydawnictwa. "The Fire Itself" sprawił, że inaczej spojrzałem na Phinehas, co może zaowocować tym, że niedługo zrobię sobie wycieczkę po dyskografii tej grupy.

13. The Lion's Daughter - Skin Show
(progressive sludge metal/industrial metal/darkwave)

O ile nie jestem w stanie się przekonać do starczych wydawnictw The Lion's Daughter to uwielbiam "Future Cult" (2018). Ten materiał mnie prześladował bardzo długo zanim po niego sięgnąłem. Odpaliłem go dopiero w 2019 roku (dlatego nie znajdziecie go w moim podsumowaniu 2018 roku) i ten materiał bardzo długo nie opuszczał mojego odtwarzacza. Nie dawał mi spokoju również w 2020 i w 2021 roku, no przynajmniej do premiery "Skin Show". Najnowszy materiał The Lion's Daughter mocno różni się od ich dotychczasowych dokonań. Dlatego też wcale się nie dziwię, że dotychczasowi fani kapeli narzekają na "Skin Show". Sporo miejsca zajmuje tutaj muzyka industrialna i darkwave. A dodatkowo wszystko skąpane jest w jakimś chorym klimacie rodem z psychodelicznych horrorów. Ten materiał był od początku jednym z moich faworytów do miana płyty roku, ale z czasem konkurencja zaczęła być coraz silniejsza i niestety pozycja "Skin Show" nieco osłabła. Czwarty materiał The Lion's Daughter jest chyba też ich najbardziej przebojowym wydawnictwem w dyskografii, co prawda nadal pozostaje ten niepokojący klimat, w jakim utrzymany jest ten materiał, ale jednak muzyka sama w sobie bez problemu może się spodobać również osobom nie siedzącym zazwyczaj w metalowym światku.

12. Helloween - Helloween
(power metal)

Gdybym na początku 2021 roku miał prognozować wydawnictwa jakich kapel znajdą się w moim podsumowaniu tego roku, to na pewno nie wymieniłbym Helloween. Z jednej strony dlatego, że zawsze bliżej mi było do Gamma Ray, z drugiej dlatego, że mam od dawna uczulenie na muzykę Helloween. Chociaż motyw z trzema wokalistami wydał mi się bardzo interesujący. Kai Hansen to jednak marka sama w sobie, Michael Kiske wręcz brylował na ostatniej płycie Avantasii, a Andi Deris...no cóż, on mnie akurat nie przyciągał. Mimo tego trochę zwlekałem z odsłuchaniem "Helloween", a po zapoznaniu się z materiałem dość szybko zakupiłem go w formie fizycznej. Wow! Nie tego spodziewałem się po "Helloween". Myślałem, że będzie to materiał, którym muzycy będą męczyć od pierwszej do ostatniej sekundy. Deris będzie jęczał, Kiske będzie beczał, a Hansen nie będzie w stanie tego wszystkiego sam uratować. Na szczęście byłem w błędzie. I chociaż całość trwa 65 minut to słuchając tej płyty kompletnie tego nie czuję. Nie wiem kiedy Helloween z parodii samych siebie stali się kapelą, która przypomina swoją najlepszą formę. To kolejna formacja, po której prędzej spodziewałbym się kolejnego kroku w stronę upadku, niż powrotu z tarczą. Zdecydowanie najlepszy materiał Helloween od ponad 20 lat.

11. Volbeat - Servant Of The Mind
(heavy/groove metal/rock'n'roll)

Uwielbiam Volbeat, a raczej uwielbiałem do czasu, gdy ta kapela nie zaczęła zjadać swojego ogona. W pewnym momencie zaczęli sprawiać wrażenie kapeli wypalonej, krążącej wokół kompletnie zużytej formuły i próbującej ją ciągle wykorzystywać. Chociaż na scenie nie było kapeli grającej podobnie, to jednak formuła Volbeat wydawała się wyeksploatowana przez tę jedną kapelę do granic możliwości. I mógłbym przysiąc, że po Duńczykach już niczego dobrego nie mogę się spodziewać, no chyba, żeby zorganizowali wspominkową trasę koncertową, na której graliby materiał ze swoich trzech pierwszych płyt. Aż tu nagle pojawił się "Servant Of The Mind", album, który był zapowiadany naprawdę niezłymi singlami. I jak się okazało nie były one wcale najmocniejszymi punktami tego wydawnictwa. Naprawdę nie wiem, jak to się stało, że Volbeat po latach zjadania własnego ogona wykrzesali z siebie tyle ognia i zaserwowali materiał, który spokojnie mogę postawić obok "The Strength/The Sound/The Songs" (2005), "Rock the Rebel/Metal the Devil" (2007) i "Guitar Gangsters & Cadillac Blood" (2008).

10. Heavy Sentence - Bang To Rights
(heavy metal)

Już po pierwszym odsłuchu "Bang To Rights" wiedziałem, że ten album znajdzie się w moim podsumowaniu 2021 roku. Nie było innej możliwości. Debiutancki album Heavy Sentence brzmi jak heavy metalowa demówka z lat 80-tych, którą po dziesiątkach lat obrastania w kurz w jednej z brytyjskich piwnic ktoś wykopał i wydał jako album. To materiał, który mógłbym nazwać listem miłosnym do dawnych lat, kiedy na Wyspach Brytyjskich heavy metal niemal nierozerwalnie łączył się punkową wściekłością. Brzmienie tego wydawnictwa jest bardzo surowe, kawałki też nie sprawiają wrażenia specjalnie skomplikowanych. Ale to właśnie w tym tkwi cały czar "Bang To Rights". Niespełna 37 minutowy materiał czaruje od samego początku i przenosi słuchacza do lat 80-tych, kiedy to nie było miejsca dla heavy metalu na salonach i wielkich imprezach plenerowych. Heavy Sentence to prawdziwa perełka na metalowej scenie, nie tylko dlatego, że przypomina o dawnych latach, ale przede wszystkim, że robi to w tak doskonałym stylu.

09. Tribulation - Where The Gloom Becomes Sound
(gothic metal)

Bardzo długo miałem kosę z Tribulation> Głównym tego powodem była drastyczna zmiana stylu, jaką kapela przeszła z płyty "The Horror" (2009) na "The Formulas Of Death" (2013), a następnie poszła jeszcze dalej w zupełnie innym kierunku na "The Children Of The Night" (2015). Szwedzi debiutowali jako death metalowcy, zdecydowanie bliżej oldschoolowego grania niż nowoczesnego death metalu, żeby później skoczyć w progresywny death metal z elementami progresywnego rocka. A następnie poszli w kierunku grania gotyckiego metalu i już przy tym zostali. I chociaż omijałem kolejne wydawnictwa Tribulation jak tylko mogłem, to jednak odpaliłem ich singiel "Hour Of The Wolf" zaprezentowany jeszcze w grudniu 2020 roku i szczęka mi opadła. Kawałek był utrzymany w mrocznym gotyckim klimacie, ale miał w sobie dużo energii i przebojowości. To nie był gotycki metal jaki prezentuje aktualnie chociażby Moonspell, czyli nudy wycigąne do granic możliwości. Tribulation grają zupełnie inaczej, a niby gatunek dokładnie ten sam. Na "Where The Gloom Becomes Sound" znajduje się 10 kawałków i każdy z nich to potencjalny przebój, nie ma tutaj miejsca dla wypełniaczy. Świetnie jest to zagrane, czuć w tym mrok, gotycki klimat i przebojowość. Chciałbym kiedyś zobaczyć Tribulation ruszających w jedną trasę z The Vision Bleak, to by była prawdziwa uczta. A jak już się uporam z podsumowaniem 2021 roku będę mógł wrócić do wcześniejszych płyt Szwedów, żeby sprawdzić, czy aby na pewno dobrze robiłem omijając te wydawnictwa.

08. Trna - Istok
(post-black metal/post-rock)

Rosyjska kapela Trna to jedno z moich największych odkryć 2021 roku. "Istok" to pierwszy materiał tej grupy, który usłyszałem i momentalnie stałem się fanem ich twórczości. Kapela powstała w 2013 roku i zeszłoroczny materiał jest czwartym w ich dorobku studyjnym. Już przy pierwszym odsłuchu "Istok" siedziałem jak zaczarowany. Niby mam za sobą całą masę przesłuchanych albumów trzymających się klimatów post-black metalu/post-rocka, a jednak muzycy Trna sprawili, że czułem się tak, jakbym pierwszy raz obcował z tego typu muzyką. Nie jest ciężko powiedzieć, co jest tutaj głównym filarem, przeważa tutaj post-black metal. Dlatego też wielbiciele delikatnego post-rocka mogą poczuć się nieco przygnieceni ciężarem tego materiału. Trna nie biorą jeńców, owszem, czasami zdarza im się zagrać delikatniej, postawić na melodie i na klimat, ale jednak zdecydowanie więcej tutaj post-black metalu. Jest to płyta głównie instrumentalna, jedynym wyjątkiem jest trwający niemal 13 minut "Shining", w którym to gościnnie występuje wokalista kapeli Gaerea. I jest to dla mnie prawdziwa wisienka na torcie. "Istok" to niezwykle ciekawy materiał, bardzo klimatyczny, ale też niesamowicie bujający.

07. Greenleaf - Echoes From A Mass
(stoner rock/hard rock)

Czy ja już wspominałem, że stoner to absolutnie nie moje klimaty? Jednak trafiają się takie kapele, które nawet mimo tego, że eksplorują właśnie ten gatunek to w dziwnym sposób do mnie trafiają. Jedną z takich formacji jest właśnie Greenleaf, którzy przekonali mnie do siebie już przy okazji swojego poprzedniego albumu, czyli "Hear the Rivers" (2018). I wielokrotnie zastanawiałem się - jak to jest, że mam ten album w gronie ulubionych na swoim profilu na spotify? Odpalałem go i nagle przypominałem sobie powód. To jedna z tych formacji, która serwuje energiczną wersję stonera, która jest wspierana silnie przez hard rock. Ale dopiero przy "Echoes From A Mass" zrozumiałem, że Greenleaf jest moją ulubioną kapelą grającą stoner. Wokal Arvid Hällagård jest po prostu idealny do tego typu muzyki i nadaje jej niesamowitej dynamiki. Ale instrumentaliści Greenleaf też nie serwują rozmydlonego, mdłego i nijakiego stonera. Ich muzyka mam w sobie sporo ciężaru, ale doskonale wyważanego dzięki hard rockowym patentom. I dzięki nim również mamy tutaj naprawdę sporo przebojowości. Przy czym "Echoes From A Mass" to materiał dość nowocześnie brzmiący, co też może nieco odstręczać od niego fanów stoner rocka, za to na pewno grupa dzięki takiemu zagraniu zgarnie sporo nowych fanów. Mnie tym wydawnictwem tylko upewnili, że to moja ulubiona stoner rockowa kapela.

06. VOLA - Witness
(progressive rock/metal/djent)

Vola to dla mnie kapela na wskroś magiczna. Ich debiut nie zrobił na mnie dużego wrażenia, ale zaznaczył ich obecność na mojej mapie progressive rockowych formacji. Natomiast swoim drugim albumem Duńczycy rozbili u mnie bank. I bardzo żałuję, że "Applause of a Distant Crowd" (2018) usłyszałem tak naprawdę dopiero po podsumowaniu 2018 roku, bo na pewno znalazłby się u mnie bardzo wysoko w topce. Vola to formacja potrafiąca grać bardzo lekko, ale też umiejąca z zaskoczenia uderzyć w mocniejsze tony. Duńczycy po prostu czarują swoją muzyką, której brzmienie jest niesamowitym wytchnieniem nawet podczas najcięższych dni. "Witness" jest ich trzecim albumem w dorobku i chyba jednocześnie najbardziej zróżnicowanym. Sporo tutaj zagrywek djentowych, zdecydowanie więcej niż na wcześniejszych albumach. Z kolei kawałek "These Black Claws" uznałbym za dość eksperymentalny, zdecydowanie najcięższy na całym wydawnictwie, ale też posiadający element, którego nigdy bym się po Vola nie spodziewał - rapowane kwestie, za które odpowiada zaproszony do tego numeru Shahmen. I nie spodziewałem się, że ten eksperyment tak dobrze się powiedzie, to naprawdę dobry numer. Słuchając "Witness" nie sposób nie odnieść wrażenia, że Duńczycy potrafią się bawić muzyką i robią w sposób doskonały.

05. Dormant Ordeal - The Grand Scheme Of Things
(death metal)

"The Grand Scheme Of Things" to album, który trafił mnie niczym kula wystrzelona przez najlepszego snajpera . Uderzył z zaskoczenia, byłem kompletnie nieprzygotowany, a ten od pierwszych sekund powalił mnie na deski i nie pozwalał mi się podnieść aż przez 40 minut. Wow, cóż za niesamowity materiał zgotowali krakowscy muzycy. To był mój pierwszy kontakt z twórczością Dormant Ordeal i naprawdę nic nie mogło mnie przygotować na tak doskonałą dawkę death metalu. Muzycy zaserwowali piekielnie techniczny, ale też pełen gitarowych melodii materiał, który wręcz uzależnia i nie pozwala od siebie oderwać. Nawet słuchając innych płyt myślałem o tym, żeby czym prędzej wrócić do "The Grand Scheme Of Things". Nie słyszałem w 2021 roku lepszego death metalowego wydawnictwa niż trzeci album Dormant Ordeal, a w moim odtwarzaczu przemieliła się cała horda death metalowych wydawnictw z minionego roku. Jeżeli myśleliście, że polska scena metalowa stoi black metalem to chyba na horyzoncie pojawia się nowy pretendent do tronu. I death metal nie będzie długo się prosił o ustąpienie miejsca.

04. Thy Catafalque - Vadak
(avantgarde metal/progressive metal/folk metal/black metal)

Zawsze miałem ogromny problem z twórczością Thy Catafalque, mimo tego, że doceniam ten węgierski zespół. Ich wydawnictwa wręcz sprawiały na mnie wrażenie lekkie przerostu formy nad treścią. Niby wszystko było z nimi w porządku, ale brakowało elementów, które by zachęcały do wracania do tych albumów. Inaczej miało być w przypadku "Vadak", a przynajmniej taką miałem nadzieję, gdy po raz pierwszy usłyszałem "Szarvas". Już ten jeden numer wręcz sprawił, że zbierałem szczękę z podłogi. Było w nim dosłownie wszystko - elektronika, black metal, niesamowita atmosfera, progresywne zacięcie, nieszablonowe podejście i nienachalne elementy folkowe. Cały numer przytłaczał ciężarem, ale też czarował niezwykłym klimatem i lekkością, a przede wszystkim doskonałym wyczuciem kompozytorskim. I pomyślałem wówczas, że jeżeli ten album będzie właśnie taki, to ja jestem kupiony. Czekałem od końcówki kwietnia odliczając dni do premiery "Vadak", która finalnie miała miejsce 25 czerwca. Tamás Kátai nie zawiódł moich ogromnych nadziei. Jubileuszowy, bo dziesiąty studyjny materiał Thy Catafalque był taki jaki sobie wymarzyłem. Był spójny, ale zarazem różnorodny, melodyjny i przebojowy, ale też złożony i przygniatający atmosferą. "Vadak" okazał się wydawnictwem, które z każdym kolejnym odsłuchem odkrywałem na nowo, a raczej odkrywałem w nim co rusz nowe elementy. I co najważniejsze chciałem do niego wracać, i nadal chcę. Jest jakaś magia w tym wydawnictwie, może to kwestia tej różnorodności, może to niezwykła umiejętność Tamása Kátaia do łączenia ze sobą elementów, które na pierwszy odsłuch nie do końca do siebie pasują, ale gdy usłyszy się je w całości tworzą wręcz nierozerwalną symbiozę. Na pewno jest to jeden z najlepszych albumów jakie słyszałem w 2021 roku.

03. Blaze Bayley - War Within Me
(heavy metal)

Pierwszy raz z wokalem Blaze'a spotkałem się przy okazji płyty Iron Maiden "The X Factor" (1995) i nie byłem nim wówczas zachwycony. Przede wszystkim dlatego, że "gość" starał się zastąpić Bruce'a Dickinsona w uwielbianych przeze mnie Iron Maiden. Oczywiście przez lata moje podejście do muzyki się zmieniło, nie tylko uwielbiam wokal Blaze'a, ale też "The X Facotr" stawiam na podium najlepszych wydawnictw wspomnianej wcześniej brytyjskiej legendy heavy metalu. Zwykłem twierdzić, że w solowej dyskografii Bayley'a jest tylko jeden słaby punkt - "The King Of Metal" (2012). Ale prawda jest taka, że trzecia część "Infinite Entanglement" też nie zachwycała (trylogia obejmowała albumy wydane w latach 2016, 2017, 2018). Przyznam, że byłem już zmęczony tym konceptem, całą historią Williama Blacka i liczyłem po cichu na to, że Blaze w końcu nagra zwykły heavy metalowy album w starym stylu. I oto jest! "War Within Me" uderzył mnie z całą mocą nie tylko dlatego, że tęskniłem za zwykłymi kompozycjami Blaze'a, ale też dlatego, że ten wokalista jest w doskonałej formie. Jego głos brzmi nawet mocniej niż na wcześniejszych wydawnictwach. Nadal jestem pełen podziwu ile energii ma i chęci do tworzenia nowej muzyki ma Blaze Bayley. Nowy album to kwintesencja jego twórczości, to wręcz sztandarowy przykład brytyjskiego heavy metalu w surowym, ale też niezwykle atrakcyjnym stylu. "War Within Me" to prawdziwa kopalnia heavy metalowych hitów, a kończąca płytę ballada "Every Storm End" to niezwykły popis umiejętności wokalnych Blaze'a. Oby Brytyjczyk nie kazał czekać na swój kolejny materiał zbyt długo.

02. The Darkness - Motorheart
(hard rock/glam rock)

Słuchając kolejnych singli zapowiadający "Motorheart" nie mogłem wyjść z podziwu, że The Darkness po bardzo słabym "Pinewood Smile" (2017) i niewiele lepszym "Easter Is Cancelled" (2019) mogą wreszcie wydać materiał na przynajmniej przyzwoitym poziomie. Bo muszę przyznać, że kawałki "Jussy's Girl", "Motorheart" i "It's Love, Jim" zapowiadały przynajmniej solidny materiał. Nie wierzyłem, że tym razem też będzie wtopa...nie mogło jej być, nie tym razem. I siódmy studyjny materiał The Darkness okazał się dla mnie strzałem w dziesiątkę. To chyba najintensywniej słuchany przeze mnie album, który został wydany w 2021 roku. Od pierwszego odsłuchu nie mogłem się oderwać od zawartości tej płyty i wręcz gorączkowo szukałem, czy gdzieś już nie można kupić wersji fizycznej tego albumu. Niestety z dostępnością "Motorheart" były i nadal są problemy, więc puste miejsce na mojej półce wciąż czeka na ten album. Najnowszy materiał The Darkness to zdecydowanie ich zwyżkowa forma, to płyta, która spokojnie może stanąć obok ich najlepszych wydawnictw i doskonały sposób na to, żeby zapomnieć o ich słabszych dokonaniach. Ten materiał to doskonały dowód na to, że kapela, która czarowała w niemal 20 lat temu na swoim debiutanckim "Permission to Land" nadal ma w sobie ten sam ogień, nadal potrafi zaskoczyć i komponować niezwykle przebojowe hard rockowe numery, które błyskawicznie wpadają w ucho.

01. Soen - Imperial
(progressive rock/metal)

"Imperial" to dla mnie zdecydowanie najważniejsze wydawnictwo muzyczne z 2021 roku. To materiał, do którego gdy wracałem po jakimś czasie to zadawałem sobie pytanie - dlaczego tak rzadko słucham tej płyty? Ale wcale nie słuchałem jej rzadko, wręcz przeciwnie. Nowy materiał Soen często gościł w moim odtwarzaczu i pewnie bardzo długo nie będzie z niego wychodził. Do kapeli przekonałem się przy okazji premiery płyty "Tellurian" (2014) i bardzo długo to właśnie ten materiał uważałem za najlepszy w dorobku Szwedów. I w końcu przyszedł czas na detronizację wspomnianego albumu, a dokonał tego właśnie "Imperial". Najnowszy materiał Soen to zdecydowanie cięższe brzmienie niż dotychczas, nadal świetna praca kompozytorska. Muzycy w cudowny sposób łączą progresywne granie, przebojowość i ciężar, nie tracąc przy tym swojego charakterystycznego brzmienia i nie zanudzając słuchacza. Zawsze odpalając najnowszy materiał Szwedów jestem pod ogromnym wrażeniem, i odkrywam każdy z zawartych tu numerów na nowo, chociaż znam już "Imperial" na pamięć. Mimo tego, że był to materiał, do którego niezwykle często wracałem w tym roku, to nie czuję się nim zmęczony, czy znudzony. Każde kolejne odpalenie tego wydawnictwa to jak powrót do domu, chociaż przecież nie tak dawno słuchałem go po raz pierwszy - "Imperial" miał premierę 29 stycznia. Czyli słucham tej płyty już ponad rok i nadal chcę jej słuchać, nadal mam ochotę słuchać tej magii zamkniętej w tych ośmiu utworach przez muzyków Soen. Odpalając po raz kolejny ten materiał już nie mogę się doczekać aż będę mógł usłyszeć te wszystkie kawałki na żywo, oczywiście mocno trzymam kciuki, żeby wreszcie trasa zapowiedziana przez Szwedów się odbyła bez żadnych problemów i żebyśmy wszyscy mogli cieszyć się ich muzyką.


TOP 10 (nie-metal)

10. Nephila - Nephila
(psychodelic rock/blues rock/retro rock)

Nephila swoim debiutanckim albumem kompletnie skradli moje serce. Ta młoda szewdzka kapela zaprezentowała bardzo dobry materiał utrzymany w klimacie psychodelicznego rocka z dużą dawką retro rocka. Świetnie wypadają tutaj partie wokalne, które są śpiewane w dwugłosie, dziewczyny doskonale się uzupełniają. Niesamowicie prezentują się tutaj szybsze, bardziej energiczne kawałki, które nieco przypominają mi mieszankę Blues Pills i Kadavar. Ale jednak moim numerem jeden na tym wydawnictwie jest spokojny kawałek "Belladonna", w którym formacja serwuje doskonałego psychodelic rocka, ale też wokalistki pokazują pełnię swoich możliwości. Z kolei ten kawałek mocno kojarzy mi się z twórczością Ghost, ale z ich początku, gdy jeszcze dorzucali do swojej muzyki elementy psychodelic rocka, czy tradycyjnego doom metalu. Nephila to grupa, która dopiero zaczyna i już tym debiutem zawieszają sobie poprzeczkę niezwykle wysoko, więc tym bardziej jestem ciekaw jakie będą ich kolejne dokonania.

09. Xordox - Omniverse
(progressive electronic)

Gdy spojrzałem na premierowe płyty z 2021 roku, których słuchałem to wychodzi na to, że muzyka elektroniczna nie stanowiła zbyt dużego procentu całości. Ale może w tym przypadku też działą zasada, że liczy się jakość, a nie ilość. I tak chyba było. Wszak drugi album projektu Xordox to doskonałą ścieżka dźwiękowa do podróży w kosmos, a jaka muzyka lepiej pasuje do takiej wyprawy niż elektronika? Za Xordox stoi doświadczony muzyk J.G. Thirlwell i na "Omniverse" słychać, że nie jest to przypadkowa osoba, która nagle zafascynowała się muzyką elektroniczną. To materiał wyłącznie instrumentalny, ale za pomocą samych dźwięków J.G. Thirlwell przedstawia przed słuchaczem futurystyczny świat. Zabiera słuchacza w przestrzeń kosmiczną pełną cudów techniki, wręcz odsłania nieznaną dotychczas przyszłość. A do tego zawartość "Omniverse" momentalnie wpada w ucho, naprawdę ciężko się oderwać od tego albumu. Kawałki są dość długie, ale kompletnie się tego nie zauważa, bo J.G. Thirlwell niczym najlepszy przewodnik przeprowadza słuchacza obok kolejnych futurystycznych cudów techniki i rozpościera fascynujący, ale zarazem przerażający obraz przyszłości.

08. Fabian Filiks - Vertigo
(experimental/dark jazz/dark synth/ambient)

Fabian Filiks to muzyk o bardzo szerokich horyzontach. Ma na swoim koncie sporo projektów muzycznych, z których każdy jest inny. Poznałem go dopiero przy okazji projektu Moloch, gdzie prezentował muzykę z gatunku dungeon synth, oraz synthwave (później). Było to dla mnie na tyle ciekawe doświadczenie, że zdecydowałem podążać dalej za śladami muzycznymi Fabiana Filiksa. A te doprowadziły mnie w końcu do albumu "Vertigo" (oczywiście jeszcze przed nim zahaczyłem o synthwave'owego Doctora Visora). Sam projekt wydał mi się jeszcze bardziej interesujący niż Moloch - singiel "The Stranger" zaprezentowany w kwietniu 2021 roku zapowiadał naprawdę ciekawy materiał, który miałby uderzać w nieco inne tony niż dotychczas prezentowane przez Filiksa. I tak też było. "Vertigo" to niezwykle klimatyczna płyta, która wciąga od pierwszych sekund. Jest to materiał wyłącznie instrumentalny, idealnie sprawdzający się w sytuacjach, gdy trzeba zebrać myśli, dać sobie chwilę oddechu. To wydawnictwo bardzo eksperymentalne, na który Fabian Filiks nieco odnosi się do twórczości znanej z Moloch, ale jednak poszerzając ramy poza ambient, sięgając jazzu, czy dark synthu.

07. Uranus Space Club - Another Planet, Another Love
(space rock/funky/stoner rock/psychodelic rock)

Lubicie podróże w kosmos? Jeżeli tak, to zasiądźcie wygodnie w fotelu, zapnijcie pasy i zapomnijcie założyć kasku. Uranus Space Club to świeża kapela z Wrocławia, która na swoim debiutanckim albumie "Another Planet, Another Love" zaproponowała zwiedzanie różnych planet Układu Słonecznego. Muzycy zrobili to w sposób, którego się nie spodziewałem, więc po odpaleniu albumu Uranus Space Club byłem wręcz zachwycony muzyką, którą tu usłyszałem. "Another Planet, Another Love" to album instrumentalny, na którym muzycy zdecbydowali się łączyć ze sobą różne gatunki. Słuchając tego materiału wręcz czułem, że członkowie Uranus Space Club doskonale bawili się mieszając ze sobą space rocka, za chwilę dorzucając do niego elementy funky (bardzo dużo elementów funky), kąpiąc to w sobie stoner rockowym i dodając do tego kilka garści psychodelicznego rocka. Chociaż podobnie jak w przypadku albumu Xordos mamy tutaj podróż w kosmos, to jest to zupełnie inna wyprawa. Razem z Uransu Space Club odwiedzamy nie tylko planety, ale wpadamy też do różnego rodzaju klubów muzycznych, część zapewne wygląda niczym najbardziej znana klitka z Mos Eisley, a inne zgoła inaczej. Jedne są niczym najgorsze speluny, gdzie lokalsi wpadają na drinka i trochę muzyki, a z kolei inne zdecydowanie bardziej wytworne, gdzie barman serwuje wymyślne drinki. Jesteście gotowi na taką wyprawę? Zajrzyjcie do kosmicznych linii Uranus Space Club i koniecznie wykupcie karnet na kilka podróży, bo gwarantuję wam, że na jednej się nie skończy.

06. Pop. 1280 - Museum On The Horizon
(ebm/industrial rock/deathrock)

Zadziwiająco późno dowiedziałem się o tym, że Pop. 1280 wydali w 2021 roku swój nowy materiał. Oczywiście szybko udało mi się nadrobić to przeoczenie. I o ile uwielbiałem "Paradise" (2016) za ciężki klimat, ten industrialny brud, który przewijał się przez cały materiał i tą duszną, wręcz duszącą atmosferę, tak ucieszyłem się, że na "Museum On The Horizon" kapela postawiła na zupełnie inny klimat. Jeden "Paradise" mi wystarczy. Na piątym studyjnym albumie Amerykanie główny nacisk położyli na ebm i dzięki temu nowego materiału słucha się jakoś lżej. Same kawałki chociaż nadal mają w sobie ten klimat brudnego industrialu, to jednak elektronika będąca głównym ich filarem sprawia wrażenie dużo bardziej przebojowej. Same kompozycje też są zdecydowanie żywsze i mają w sobie więcej energii. Jedyne, co pozostało stałe w twórczości Pop. 1280 to partie wokalne. Te doskonale pasowały do ciężkiego klimatu "Paradise" i zadziwiająco dobrze prezentują się również w połączeniu z lżejszą stylistyką. Chociaż kapela złagodziła nieco swoje brzmienie, to nie mogła sobie odpuścić sporej ilości noise'owych elementów, więc łapiąc się za ten album nie oczekujcie czysto rozrywkowego wydawnictwa, które będziecie mogli postawić obok płyt Body Of Light.

05. Angels & Airwaves - Lifeforms
(alternative rock/synthpop/pop rock)

Cieszę się, że Tom DeLong po odejściu z Blink-182 zdecydował się poświęcić więcej czasu na działalność Angels & Airwaves. Kapeli, która jest zupełnie innym projektem niż pop punkowy Blink-182. Szkoda tylko, że na następcę świetnego "The Dream Walker" (2014) trzeba było czekać aż 7 lat! "Lifeforms" to nieco odmienione AVA. Wokalnie nadal otrzymujemy to samo, bo Tom jest nadal w bardzo dobrej formie. Jednak muzycznie kapela uderzyła w nieco inne struny. Jasne, nadal trzonem jest tutaj alternative rock ze sporą dawką pop rocka, ale grupa wzbogaciła swój arsenał o synthpop. Oczywiście nie oznacza to, że jeżeli uwielbiacie "I-Empire" (2007), czy dwie części "Love" (2010/2011) to nie znajdziecie na "Lifeforms" nic dla siebie. To nadal Angels & Airwaves, z tymże momentami wsparte mocą syntezatorów. I świetnie to tutaj pasuje. Kawałki są niesamowicie przebojowe, słychać, że Tom czerpie ogromą radość z grania i ma jeszcze sporo do powiedzenia w muzyce.

04. Ayron Jones - Child Of The State
(hard rock/blues rock)

Ayron Jones to nie tylko bardzo zdolny wokalista, ale też utalentowany gitarzysta. A dowodem tego niech będzie jego solowy debiutancki album "Child Of The State". To niezwykle przebojowe wydawnictwo, które pełne jest szybko wpadających w ucho numerów oraz nośnych refrenów. A wszystko to okraszone jest dobrymi partiami gitarowymi. Sięgając po raz pierwszy po "Child Of The State" niczego specjalnego sobie nie obiecywałem, wszak solowych albumów zdolnych muzyków nie brakuje. Często jednak okazuje się, że gdy dany muzyk decyduje się na solową karierę to szybko wychodzą wszystkie jego niedoskonałości - a to nie potrafi napisać dobrych numerów, a to nie umie sobie dobrać odpowiednich współpracowników, ewentualnie zleca wyprodukowanie albumu osobom, które nie do końca wiedzą co robią. Jednak tutaj nie mamy do czynienia z tymi elementami. "Child Of The State" to doskonale wyprodukowany album, który od pierwszego kawałka mnie porwał. Ayron Jones to muzyk, o którym jeszcze zapewne niedługo usłyszymy.

03. Gost - Rites of Love and Reverence
(darkwave/darksynth)

Gost to dla mnie niezwykle ważna postać. To jeden z muzyków, który sprawił, że bardzo mocno wsiąkłem w scenę synthwave'ową. Jego album "Behemoth" (2015), czy epka "Skull" (2013) były jednymi z najczęściej słuchanych przeze mnie albumów w 2016 roku. "Non Paradisi" (2016) również bardzo dobrym materiałem, ale już słychać było, że James Lollar chce bardziej uderzać w klimat niż w ostrą elektronikę. I niestety kolejne wydawnictwa Gosta sprawiły, że kompletnie straciłem zainteresowanie jego granie. Muzycznie poszedł w dziwne klimaty, dużo sampli, fascynacja black metalem. Uwielbiałem muzykę Gosta za to, że potrafił pozostając w klimatach synthwave serwować muzykę ostrzejszą i bardziej intensywną niż Perturbator. I niestety jego późniejsze wydawnictwa, gdzie zaczął również śpiewać kompletnie mi nie odpowiadały. I nagle zaczęły się pojawiać single zapowiadające kolejny materiał Jamesa Lollara - "Rites of Love and Reverence" miał być piątym studyjnym albumem w dorobku Gosta. Single robił naprawdę dobre wrażenie. Głównym motywem była ostra elektronika, ale pojawiały się w nich również wokale Jamesa. Z tymże nie sprawiały już tak złego wrażenia jak wcześniej. Wręcz doskonale wpasowywały się w stylistykę kawałków. Muszę przyznać, że te singlowe kawałki sprawiły, że byłem ciekaw nowego wydawnictwa Gosta - tym bardziej, że trochę zawiodłem się na ostatnim albumie Perturbatora. Finalnie "Rites of Love and Reverence" pojawił się 13 sierpnia i wręcz błyskawicznie wpadł mi w ucho. Wręcz odpalałem ten materiał raz za razem, żeby się upewnić, że to na pewno jest ten Gost, którego poprzedniego wydawnictwa nie byłem w stanie słuchać. I tak, to jest ten sam Gost (w sensie, że to ten sam muzyl). Jest w tym albumie sporo ze starego Gosta, ale też jest szczypta tego nowego. Materiał zawarty na tym albumie jest bardzo intensywny, co może kojarzyć się z początkami muzycznymi tego projektu, ale jest tutaj też niemało akcentów z późniejszych dokonań Gosta. Jedno jest pewne - ostra elektronika, okultystyczny klimat i gotyckie wokale Jamesa Lollara bardzo się lubią i doskonale do siebie pasują.

02. Sleep Moscow - Of the Sun
(alternative rock/indie pop)

Na Sleep Moscow wpadłem dzięki śledzeniu facebookowego profilu Greenleaf. Jak się okazało Sleep Moscow to kapela, w której na wokalu występuje Arvid Hällagård. Tak, ten sam Arvid, który śpiewa w Greenleaf. Pierwszy singiel zaprezentowany przez grupę, czyli "Light Will Meet Us" sprawił, że był to jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie albumów w 2021 roku. Ciekawe brzmienie, utwór jest w dużej mierze prowadzony przez wokal Arvida, a instrumentalna część robi niesamowite tło. I tak też wyobrażałem sobie pozostałą część tego wydawnictwa. Drugim singlem był tytułowy "Of The Sun", który okazał się być błyskawicznie wpadającą w ucho balladą, w której Arvid śpiewa przy akompaniamencie fortepianu. Niesamowity kawałek, który jednak sprawił, że już nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać po debiutanckim albumie Sleep Moscow. Z jednej strony dostałem klimatyczny kawałek, który nieco przygniatał atmosferą, a z drugiej piękną balladę. I w końcu 30 lipca odpaliłem "Of The Sun" i...zostałem kompletnie zbity z tropu, po raz kolejny. Album rozpoczyna się od jakichś dziwnych dźwięków, które z jakiegoś powodu kojarzą mi się z wesołym miasteczkiem z lat 30-tych. Na szczęście to tylko wstęp, który jak się okazało niewiele miał wspólnego z pozostałą częścią płyty. "Of The Sun" to wspaniały materiał, który krąży gdzieś pomiędzy indie popem, a alternatywnym rockiem. A wszystko to utrzymane w świetnym klimacie. Nie brakuje też elektroniki, która dodaje specyficznego smaku zawartości tej płyty. Prawdziwa magia tego albumu kryje się w jego niesamowitym klimacie i ładunku emocjonalnym zamkniętym w każdym z utworów składających się na "Of The Sun".

01. Kælan Mikla - Undir Köldum Norðurljósum
(darkwave/coldwave)

Dość późno poznałem twórczość Kælan Mikla, bo na chwilę przed ich wspólnym koncertem z Drab Majesty na początku 2018 roku. Wówczas islandzkie wiedźmy miały na swoim koncie tylko album "Kælan Mikla" (2016) i przymierzały się do wydania "Nótt eftir nótt", który pojawił się pod koniec 2018 roku. Ale szybko wciągnąłem się w charakterystyczną muzykę Kælan Mikla. Dziewczyny balansowały pomiędzy darkwave, coldwave i post-punkiem. Sporo miejsca w ich muzyce zajmowała elektronika i niesamowity klimat obecny w utworach. Nowe kawałki prezentowane przez Kælan Mikla w 2021 roku były jeszcze lepsze niż to, co kapela prezentowała dotychczas i to dosłownie pod każdym względem. Były lepsze kompozycyjnie, brzmieniowo, miały też jeszcze lepszy i mroczniejszy klimat, ponadto każdy z nich ilustrowany był świetnym klipem. I był tylko jeden problem - brak informacji odnośnie premiery płyty. Najpierw był singiel "Sólstöður", później "Ósýnileg", a w czerwcu nadal nie było wiadomo jaki tytuł będzie miał trzeci album islandzkich wiedźm, ani kiedy się pojawi. Dopiero na początku lipca kapela zaprezentowała okładkę, tytuł płyty i datę premiery - "Undir Köldum Norðurljósum" miał pojawić się 15 października 2021 roku. Czekałem na ten moment jak na szpilkach. Nie zliczę ile razy przesłuchałem wszystkie single zaprezentowane przez Kælan Mikla przed premierą, ale słuchałem ich w kółko. W końcu nadszedł 15 października i nie było mnie dla innych albumów. "Undir Köldum Norðurljósum" nie musiał mnie do siebie przekonywać, byłem do niego przekonany już na długo przed premierą. Słuchając zawartości trzeciego albumu Kælan Mikla tylko się utwierdziłem w przekonaniu, że to najlepszy niemetalowy materiał jaki dane mi było usłyszeć w 2021 roku. I nie mogę się doczekać, gdy będę mógł te wszystkie nowe kawałki usłyszeć na żywo i oby majowe koncerty Kælan Mikla doszły do skutku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz